Cena ciepła
Siedziałem w kawiarni wcześnie rano. Mgła zaczęła dopiero opadać z wolna. Spodziewałem się, że niedługo rozpierzchnie się, a przydeptana przez ludzkie buty osiądzie na chodniku niczym miejska rosa. Przeniosłem wzrok na filiżankę kawy, która stała przede mną na stoliczku, jakbym próbował znaleźć w niej odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Wiedziałem jednak, że nawet pozostające na dnie fusy nie dałyby mi najmniejszej wskazówki. Dotknąłem ciepłej porcelany opuszkami palców, ale nie odgoniło to ode mnie chłodu poranka.
Pomimo tego, że byłem sam, czułem się obserwowany. Czasami zastanawiałem się, czy faktycznie ktoś uważnie mi się przypatrywał, czekając na choćby jeden fałszywy ruch, czy był to jedynie wymysł wyobraźni, próbującej uchronić mnie samego przed przykrymi konsekwencjami bycia tym, kim byłem. Szkoda, że ostatnio jej się to nie udało.
Zerknąłem na chwilę na krzesło ustawione po drugiej stronie stolika. Było puste, jak można by się spodziewać. Nie zabawiłem w tym miejscu na tyle długo, żeby poznać jakąś kobietę, która mogłaby mi teraz towarzyszyć. Nigdy takowej nie poznawałem. Z mężczyzną nie wypadało chodzić do kawiarni, czy gdziekolwiek indziej, we dwójkę. Czekałem więc samotnie na odjazd swojego pociągu.
Przede mną leżała rozłożona wczorajsza gazeta. Nie interesowało mnie jednak to, co było w niej napisane. Już same nagłówki zniechęciły mnie do choćby próby zagłębienia się w artykuły napisane przez poszukiwaczy tanich sensacji. „Uprawiający homoseksualizm studenci z partii Henleina noszą białe pończochy...''. Też mi coś. Skrzywiłem się, przeczytawszy po raz kolejny ten tytuł stojący wielkimi literami, co najmniej jakby był prawdą objawioną. Złożyłem gazetę i odrzuciłem na parapet. Nie chciałem mieć nic wspólnego z tym stekiem bzdur.
Upiłem łyk ciemnego płynu z filiżanki, a jego cierpki smak rozszedł się po moim języku. Gorzkość kawy przywodziła mi na myśl życie, odarte ze wszystkich szczęśliwych chwil, które ludzie odbierali sobie nawzajem.
Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się budynek poczty. Przez myśl przeszła mi myśl, żeby napisać list do ojca. Tak dawno tego nie robiłem. Z czystego poczucia obowiązku powinienem dać mu znać, że żyłem. Nie życiem najszczęśliwszym i najlepszym, jak ostatnio miałem wrażenie, ale jakimś przynajmniej.
Napiszę z zagranicy, pomyślałem. Wtedy łatwiej mi przyjdzie zebrać myśli.
Rzadko odzywałem się do swojej rodziny i właściwie nie miałem od nich żadnych wieści. Bardzo często zmieniałem miejsca pobytu, dlatego wysyłanie do mnie listów jakoś mijało się z celem. Z tego powodu nie wiedziałem, co się właściwie u nich działo, czy wszyscy byli zdrowi, czy mają pracę. W rodzinne strony nie wracałem. Nie czułem się tam właściwie mile widziany. Traktowano mnie niekiedy jak karierowicza, któremu udało się uciec z zapyziałej dziury i to na pewno nie w uczciwy sposób.
Byłem skrzypkiem. Byłem, to zdecydowanie odpowiednie określenie.
Odkąd zacząłem swoją karierę, nieustannie podróżowałem. Zmieniałem pracę cały czas, nawet nie wiedziałem, jakim cudem mi się to udawało. Grałem w teatrach, operach, orkiestrach, na przyjęciach. Zatrzymywałem się w mniejszych i większych miastach. Wszędzie byłem obcy. Nie zatrzymywałem się nigdzie na tyle długo, żeby dać się komuś poznać. Gdyby to było możliwe, nie zdradzałbym nawet nikomu tego, jak się nazywałem. Nie chciałbym zobaczyć "Aleksandra Cyrankiewicza" wśród innych ludzi, na których dziennikarze postanowili zrobić nagonkę.
Nieustannie szukałem ciepła. Poświęciłem na to kilka lat. Czy może nawet zmarnowałem. Gdy już udało mi się złapać go chociaż odrobinę, trzeba było ubrać się, spakować walizki i wyjechać tego samego dnia. Taka była naturalna kolej rzeczy.
Westchnąłem na tę myśl.
Czasem wierzyłem tym, co ludzie mówią. Że to choroba. A mimo że niszczyła mi szansę na spokojne i normalne życie, zwyczajnie nie potrafiłem nawet pomyśleć o leczeniu. Czułem, że była nieodzowną częścią mnie. Gdybym się jej pozbył, zostałaby ze mnie jedynie pusta skorupa. Nadal nie żyłbym szczęśliwie, nic by to nie zmieniło.
Dotknąłem kieszeni płaszcza, aby upewnić się, że bilety do Paryża nadal w niej są. Jakby miały zniknąć i zostawić mnie na pastwę...
... nie wiedziałem czego dokładnie...
Opinii publicznej? Ludzi, uważających mnie za wynaturzenie? Bojących się zarazić? Kto przy zdrowych zmysłach w ogóle by się tym przejmował? Żyłem w wieku dwudziestym, a czułem się czasami tak, jakbym był wampirem sprzed pięciu stuleci. Powoli mnie to wszystko nużyło.
Siedząc tak, wciśnięty w kąt niewielkiego lokalu, wgapiając się w okno niewidzącym wzrokiem, wspominałem swoich kochanków. Wydało mi się to nad wyraz melancholijne. Każdy z nich był różny, ale żaden z nich, wbrew obiegowej opinii, nie miał umalowanych ust, upudrowanych policzków, nie chadzał też w damskim odzieniu, gdy tylko nadarzyła się okazja. Zupełnie nie potrafiłem zgadnąć, skąd wzięły się takie stereotypy. Nie zmieniało to jednak faktu, że każda historia zaczynała się i kończyła tak samo. Było w tym coś ekscytującego i smutnego jednocześnie.
Zawsze spotykałem ich na swojej drodze. Innych, jak ja. Podobnie zaszczutych i bojących się zdradzić. Wydawało mi się to dziwnym, jeżeli mielibyśmy stanowić ledwo dwa procent społeczeństwa. To prawie niemożliwe, by spotykać w każdym miejscu, które się odwiedziło. Byli różni. Młodsi i starsi. Żonaci i kawalerzy. Moi współpracownicy – dyrygenci, wiolonczeliści, pianiści i inni muzycy. Aktorzy. Stali goście teatru. Przypadkowi przechodnie z ulicy. Wiedzieliśmy o sobie nawzajem. Zupełnie jakbyśmy dostrzegali coś, czego inni nie mają, a w związku z tym nie umieją tego dostrzec. Szkoda, że jedynie brzmiało to, jak gdyby było czymś elitarnym, skoro właściwie bliżej temu było przekleństwu.
Jedna noc, najwyżej dwie. Nic więcej. To było niebezpieczne. Ktoś mógł zauważyć. Donieść. Więc się to kończyło, rozchodząc bez słowa. Szukało kolejnej okazji, by móc kogoś chociażby przytulić. Zaznać namiastki czyjejś atencji, niszcząc tym samym pozorną stałość, którą się za każdym razem próbowało osiągnąć.
Zawsze zaczynałem od nowa. Niezależnie od tego, że chciałem z tym skończyć. Powtarzałem sobie, że do niczego mnie to nie doprowadzi. Próbowałem nawet zwrócić uwagę na kobiece wdzięki, ale za każdym razem kończyło się to fiaskiem. Powtarzałem ojcu, że zwyczajnie nie miałem czasu znaleźć żadnej kobiety, że nie mieszkałem nigdzie na tyle długo, żeby chociażby pomyśleć o szukaniu kogoś. Tak tłumaczyłem się także przed samym sobą.
Jakoś mijał rok za rokiem. Właściwie przywykłem do tego, że nigdzie nie zagrzewałem miejsca. Nadal towarzyszyła mi nadzieja, że z kolejną przeprowadzką coś się zmieni. Teraz, kiedy zamierzałem opuścić kraj, wróciła. Akceptowałem ją, jak starą znajomą, z którą od dawna nie zamieniłem słowa.
Na kolanach trzymałem futerał ze skrzypcami. Wydawał mi się całym moim dobytkiem. Dotychczas to on przeprowadzał mnie przez życie. Jednak gdy spoczywała na nim moja lewa ręka z połamanymi palcami, nie umiałem myśleć, że dalej tak będzie.
Wzdrygnąłem się na myśl o tym, co stało się parę dni temu.
On był błędem. Żeby chronić własną skórę, zrzucił winę na mnie. Chociaż teraz niemiłosiernie bolała mnie dłoń, nie potrafiłem mieć mu tego za złe. Być może zrobiłbym to samo, gdybym był na jego miejscu i miał przed sobą obiecującą karierę prawnika. Jego znajomi natknęli się na mnie, kiedy przyszedłem do niego z wizytą jednego wieczora. Oni właściwie chcieli zrobić to samo, tylko mieli zamiar wyciągnąć go z domu na kufel piwa. Znali mnie już z widzenia i to chyba mnie zgubiło.
Nawet nie mogłem oskarżyć o wyciąganie błędnych wniosków.
Pocieszałem się tym, że mogłem skończyć gorzej, ale wydawało mi się to w tamtej chwili dość marnym pocieszeniem.
We wszystkich oknach, obok których przechodziłem, odbijał się siniak, który zajął moje oko. Zbitą miałem także kość policzkową i obdrapany policzek. Wyglądałem jak przyzwoity obywatel lub jak opryszek, w zależności od tego, z której strony się na mnie spojrzało.
Pobili mnie mężczyźni, którzy bali się zarazić. Nie chcieli być tacy jak ja, chociaż nie byłem zadżumiony ani nie roznosiłem trądu.
Dopiłem kawę. Stwierdziłem, że pora wychodzić.
Futerał włożyłem pod pachę, po czym podniosłem z podłogi swoją walizkę. Chwyciłem jeszcze tą samą ręką kapelusz. Jednej nie mogłem używać z powodu kontuzji.
Wyszedłem na zewnątrz. Kapelusz niestety nie rzucał cienia na moją twarz, żeby chociaż trochę ukryć to, jak była pokiereszowana. Czułem się, jakbym był oznakowany. Naznaczony, aby innym prościej przychodziło domyśleć się, kim byłem.
Poszedłem na dworzec nieśpiesznie. Unikałem innych ludzi. Czułem na sobie nieufne spojrzenia rzucane w moją stronę. Nie szukałem zaczepki. Niczego już od tej ziemii nie chciałem, od jej mieszkańców też nie. Życzyłem sobie jedynie spokoju, którego tutaj nie mogłem znaleźć.
Najbardziej bałem się, że niezależnie od miejsca nigdy go nie znajdę. Pomimo tego że nigdy nie mogłem mieć pewności, co przyniesie mi kolejna zmiana, teraz naprawdę się obawiałem. Chwilowo byłem pozbawiony zdolności do pracy, a nie wiedziałem, czy kiedyś odzyskam sprawność w lewej ręce. Być może na powrót zrośnięte kości nie będą już tak wdzięczne i nie dadzą palcom wrócić do właściwej im zręczności. Czy umiałem robić coś innego, z czego mógłbym się utrzymać?
Odszukałem odpowiedni wagon i wsiadłem do niego. Czekała mnie długa podróż z przesiadkami, ale nie przeszkadzało mi to. Dostałem w gratisie do biletów mnóstwo czasu na kontemplację, chociaż wydawało mi się, że wszystkie myśli w mojej głowie są poukładane.
Do walizki nie spakowałem problemów, chociaż te nigdy nie dają zostawić się za sobą. Wcisnąłem między ubrania kilka lepszych wspomnień, licząc na to, że na obczyźnie nie ulecą.
Słysząc ostry gwizd i głośny turkotanie kół pociągu ruszającego z peronu, odetchnąłem głęboko.
Zawsze sobie radziłem, niezależnie od tego, gdzie się zatrzymałem. Nie zamierzałem wycofać się z podkulonym ogonem. Wobec zachodzących w moim życiu zmian, pozostawałem niezmiennie uparty.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro