Bezimienność
Staram się usiedzieć w miejscu spokojnie, chociaż przychodzi mi to ciężko. Towarzyskie sytuacje raczej nie stanowią dla mnie problemu, dlatego dziwi mnie to, że teraz dosłownie co chwile dłonie pokrywają mi się drobnymi kropelkami potu. Odkładam ściskaną kurczowo filiżankę na kremowy spodek, żeby móc wytrzeć ręce w chusteczkę higieniczną. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie muszę się przejmować, że takie wypady do kawiarni to właściwe nic zobowiązującego. Mimo tego tracę przypisane mi opanowanie i daję się ponieść nerwom, których źródła nie potrafię zidentyfikować.
Tkwię przy witrynie niewielkiego lokalu, usytuowanego naprzeciwko budynku, w którym pracujemy, i czekam już przeszło godzinę. Dokumenty, z którymi przyszło mi się w tym czasie zapoznać i wziąć pod uwagę ich treść, spoczywają schowane starannie uporządkowane w teczce. Uważam, żeby przypadkiem nie oblać jej kolejną pitą dzisiaj karmelowo-brązową kawą.
Wyglądam na ulicę, nie mając już żadnego innego zajęcia. Próbuję zająć myśli rozważaniami na temat przechodzących chodnikiem ludźmi, jednak nikt dzisiaj nie ma ochoty na przechadzki ulicami. Z nieba pada jesienny deszczyk. Uderza pieszczotliwe w okna budynków i dachy samochodów. Spływa powolnie po parasolach. Jego rytmiczne bębnienie nie umie mnie jednak uspokoić ani dodać pewności siebie.
Znów zaczynam obracać naczynie w dłoniach. Ciepło znajdującego się w niej napoju przesiąka w moją skórę, choć i to nie zdaje się koić mi nerwów.
Przejmuje się za bardzo, powtarzam sobie w myślach. To tylko zwykła rozmowa, plotki ludzi pracujących w jednej firmie, normalna sprawa. Urzędniczy, międzywydziałowy small talk, czyli coś z czym sobie bez problemu radzę. Przy biurku, w windzie, na papierosie przed frontowymi drzwiami. Miejsce, czas, osoba, z którą konwersuję nie wpływa na to czy jest mi lżej, czy ciężej lawirować między tematami właściwymi a nieodpowiednimi do zaistniałej sytuacji. W tym jednak przypadku jest inaczej, to chyba właśnie ta świadomość wzbudza we mnie specyficzny dreszcz. Nutę ekscytacji niepozwalającą skupić się na pracy, na własnych myślach. Nie umiem określić, skąd się to bierze, dlatego ciągoty do przebywania w pobliżu "źródła problemu" wydają się interesujące z punktu widzenia poznawania własnej i cudzej psychiki, a jednocześnie wprawiają w coś na kształt nieporadnego zakłopotania. Dziwne jest być dorosłą osobą i nadal borykać się z takimi sprawami, co przypisuje się raczej dojrzewającym nastolatkom.
Rozglądam się ponownie po kawiarni. Jest wcześnie, dlatego nic ciekawego się nie dzieje. Skąpany w świetle szarego poranka starszy pan czyta gazetę, siedząc dwa stoliki ode mnie. Dziewczyna opierająca się o ladę wyglądająca na studentkę próbuję flirtować z baristą, który odpowiada jej uprzejmym uśmiechem. Czuję się trochę nie na swoim miejscu w tym towarzystwie. Na zębach osiadły mi już drobinki cukru, na języku tak samo. Nie mam niczego, czym mogę zająć umysł, więc nieokiełznane myśli hasają po nim swobodnie, co niezbyt mi się podoba.
Sprawdzam godzinę. Umówiony czas się zbliża, a ja wierzę w punktualność współczesnych ludzi.
Opieram ociężałą głowę na ręce i pozwalam sobie przymknąć oczy. Wiem, że od strony witryny, przy której siedzę muszę wyglądać dość zabawnie, ale nie przeszkadza mi to za specjalnie. Pogoda wpędza mnie w lekkie odrętwienie, tłumiąc tym samym część, zbędnego, stresu przed umówionym spotkaniem. Dziękuję niskiemu ciśnieniu za to, że odrobinę ustabilizowała mój stan emocjonalny. Dopiszę to zjawisko do plusów bycia meteopatą, choć nie ma ich zbyt wiele.
To nie randka, ucinam krępujące wątki rodzące się w mojej głowie. Wiem, że wyobrażanie sobie takich rzeczy jest dziecinne i mi nie przystoi, więc odpędzam się od podobnych wyobrażeń. Marszczę brwi, próbując skupić się jedynie na dźwięku rozbijających się o szyby kawiarni kropli deszczu.
Podrywam się jednak natychmiastowo, słysząc jak ktoś otwiera drzwi i wchodzi do środka. Pierwszym, co widzę, jest składany właśnie czarny parasol, który za moment spoczywa przy wieszaku. Przenoszę wzrok na beżowy płaszcz. Peszę się, kiedy napotykam znajome, ciepłe spojrzenie brązowych oczu, ale próbuję nie dać po sobie tego poznać. Czekam, nie wiedząc, co począć, kiedy zdejmuje z siebie okrycie i siada naprzeciwko mnie. Wita się ze mną serdecznym uśmiechem, po czym przeprasza za swoje nieznaczne spóźnienie.
– Zawsze mam problem ze znalezieniem parasola – mówi, a ja kiwam głową ze zrozumieniem.
– Nic się nie stało – zapewniam, gdy odzyskuję zdolność wypowiadania się. – Też często gubię parasolki, więc najczęściej wychodzę z domu bez nich. – Uśmiecham się nerwowo, nie mając pojęcia, o czym można by teraz porozmawiać.
Upijam łyk kawy z filiżanki, chcąc tym samym wykupić sobie trochę czasu na przywrócenie sobie ogłady i zastanowienie się, jaki temat należałoby teraz podjąć. Obserwuję przy tym, jak smukłe palce zadbanych dłoni przeczesują zwilgotniałe oraz zmierzwione przez wiatr włosy. Ich kolor przypomina stopiony karmel.
Do rozpoczęcia pracy mamy jeszcze pół godziny, nie mogę zachowywać się przez ten czas jak osoba zagubiona we własnym życiu. Karcę się w myślach, jednak wbijam wzrok w wypolerowany blat stolika.
– Coś się u ciebie działo w minionym tygodniu? – Słyszę i dziękuję losowi za to, że to nie mnie przyszło wznawiać rozmowę.
– Tylko praca właściwie. Od rana do nocy kończyliśmy projekt nowego budynku galerii sztuki w sąsiednim mieście – odpowiadam. Praca to miły mi temat, nie mam problemów, by się w nim odnaleźć. –- Ledwo wyrobiliśmy się przed deadlinem, a że firma cudem wygrała przetarg oberwało nam się od szefa. Raczej udaje mi się unikać podobnych sytuacji, jednak przed dwoma tygodniami złapała mnie grypa, dlatego część prac nie było mi dane nadzorować osobiście – wyjaśniam, nadal unikając orzechowych oczu, chociaż czuję na sobie ich spokojnie, niemalże troskliwe, spojrzenie.
– Podchodzisz do tego bardzo profesjonalnie – stwierdza. Odrywa wzrok ode mnie, jak mi się zdaje. Sięga po niedużą broszurkę z serwowanymi obecnie kawami sezonowymi. – Podoba mi się to w tobie – dodaje, jakby taki komplement nic nie kosztował. Nie mam pewności, jak dokładnie go odebrać, dlatego dziękuję, siląc się na chłodny profesjonalizm. To tylko pochwała mojej pracy. Pochwała czegoś, co powinno się robić dobrze. – Zawsze robicie takie wyszukane, acz subtelne projekty... – zaczyna mówić o moich zespole, ale po chwili przerywa. – Myślisz, że ta jest dobra?
Przysuwa ulotkę w moją stronę i wskazuję jedną z umieszczonej na nich pozycji. Gubię się znów, gdy przestajemy mówić o pracy.
– Jeżeli lubisz miód, powinna ci smakować. – Nie brzmię tak źle, jak spodziewam się brzmieć. Może też nie wyglądam tak nerwowo, jak przypuszczam. Irytująca wilgoć znów zbiera mi się na dłoniach.
– Chyba jej spróbuje – deklaruje. – A ty? Mogę ci dać upić łyka albo postawić filiżankę, jeżeli chcesz.
– Nie dziękuję. Po wypiciu kolejnej kawy chyba przekroczę dawkę letalną kofeiny – żartuję niewprawnie.
– Ach, rozumiem! Raz mi się zdarzyło wypłukać kawą magnez, potem nawet siedzenie sprawiało mi ból, bo każda część ciała strasznie mi drętwiała.
– Tak, znam to doskonale. Staram się jednak do tego nie dopuszczać.
Obracam filiżanką na spodku, ciągnąc ją za uszko. Oddycham spokojniej, gdy idzie zamówić, chociaż wiem, że zaraz wróci. Wydaje mi się, że będzie już ze mną lepiej. Powinno być lepiej, w końcu to nasz trzeci wspólny wypad do kawiarni przed pracą. Nie jest już dla mnie kimś kompletnie obcym, nie muszę ważyć w rozmowie każdego słowa i zastanawiać się nad każdym zdaniem, a jednak uparcie to robię.
– Naprawdę nie musisz się tak stresować. – Słyszę upomnienie, kiedy siada tym razem obok mnie na kanapie, zamiast po drugiej stronie stolika.
– Wiem, przepraszam. – Wzdycham, po czym znów wyglądam za okno.
– Nie musisz przepraszać, w nieśmiałości nie ma nic złego. Tylko cały czas mam wrażenie, że boisz się jakiś wyimaginowanych konsekwencji w pracy, jeżeli mnie czymś urazisz. – Jest sekretarzem wiceprezesa firmy.
– Nie, to nie... no dobrze, może coś w tym jest... po prostu nie spędzamy ze sobą zbyt wiele czasu i nie umiem zachowywać się jeszcze swobodnie. Nie oznacza to oczywiście, że źle mi w twoim towarzystwie, nie o to chodzi – prostuję, żeby nie pozostawiać niedomówień. – Daj mi trochę czasu, proszę.
– Spokojnie. – Głos ma głęboki i miły dla ucha, całkiem melodyjny. – Poczekam. Chętnie zobaczę, jak zachowujesz się przy mnie równie swobodnie, co w towarzystwie członków twojego zespołu. – Przenoszę wzrok z powrotem na wymęczone przeze mnie naczynie, kątem oka uchwytując nieznaczny uśmiech.
– Podglądasz mnie? – pytam, chociaż nie z wyrzutem. Chcę jedynie obrócić sytuację w niewinny żart.
– Przy pracy? Oczywiście. Wyglądasz fascynująco, kiedy masz na twarzy wymalowane skupienie, gdy pochylasz się nad kreślarskim stołem.
Prawienie komplementów nie powinno być takie łatwe, przynajmniej tak właśnie mi się zdaje. Nie umiem odwdzięczyć się podobną pochwałą, dlatego znów milknę.
W powietrzu unosi się wyraźny, słodki zapach miodu oraz cynamonu. Zdaje się, że zmieszano z nimi również aromat ze skórki pomarańczy. Zapach zbliżających się świąt, braknie tylko goździków.
– Spędzasz z kimś święta? – pytam.
Tak naprawdę do Bożego Narodzenia pozostaje jeszcze okrągły miesiąc, więc nie wiem, czy można właściwie mówić o zbliżaniu się...
– Jeszcze nie wiem. Chyba odwiedzę rodziców i to by było na tyle. Będę się u nich wylegiwać do góry brzuchem.
– Rozumiem. Ja chyba wpadnę do mamy na Wigilię, ale resztę wolnego spędzę pewnie u siebie.
Rozmowa zaczęła się powoli rozkręcać, a wcale nie łączyła się z pracą, co mnie ucieszyło i chyba nie tylko mnie.
– Nie przepadam za celebrowaniem świąt, ale traktuje bożonarodzeniowy kicz jako stały element roku, zwiastun jego zwieńczenia.
– Ciekawe. – Słyszę niegłośne siorbnięcie tuż przy moim uchu. – A będziesz na firmowym bankiecie przedświątecznym?
– Chyba tak. W zeszłym roku mnie na nim zabrakło, bo dopadło mnie choróbsko.
– Tak? Nie pamiętam tego, wybacz. Wydajesz się mieć takie słabe zdrowie...
– Nie szkodzi. Poza tym moja odporność wcale nie jest taka zła. – Uśmiecham się i ośmielam zerknąć w ciepłe oczy. Dostrzegam urocze zmarszczki w okolicy kącika oka oraz pokrywające policzki i zgrabny nos płowe piegi. Zwykle nie mam problemów z utrzymywaniem kontaktu wzrokowego z rozmówcą, teraz jednak przychodzi mi to ciężko.
– Masz smutne spojrzenie... – Uciekam wzrokiem na tę uwagę. – Przepraszam, to nie miała być zniewaga ani nic podobnego. – Jest piękne, ale jednocześnie zagubione w swoim niebieskim kolorze.
Nie unoszę już wzroku do godziny ósmej, kiedy zaczynamy pracę.
============================================
Usiłuję pracować, ale od samego rana nie mogę skupić myśli. Brak możliwości skoncentrowania się wprowadza mnie w nieznośne rozdrażnienie, dlatego też nikt nie wchodzi mi w paradę tego dnia. Nie tylko spędzający ze mną dzień podwładni wiedzą, że nie warto podżegać zdenerwowania, którym emanuję. Również szefowie innych wydziałów, sekretarki i stażyści roznoszący kawy omijają mnie szerokim łukiem. Z pewnością nie wyglądam sympatycznie. Spodziewam się, że tragicznie spędzona noc odbija się w moich oczach. Sen zaszczycił mnie swoją obecnością dopiero, gdy już świtało, a potem przyszło wychodzić mi z domu w pośpiechu z powodu głupkowatego przegapienia alarmu budzika.
Cztery godziny pracuję bez śniadania. Chyba że można za posiłek uznać trzy kawy z podwójną ilością cukru. Jak się spodziewam, one się nie kwalifikują do tej kategorii bez względu na to, ile kalorii zawierają. Krzywię się, czując ssanie w żołądku. Liczę na to, że nie zacznie bezpardonowo wydawać z siebie niepokojących odgłosów. Nie zamierzam ściągać na siebie uwagi takimi wstydliwymi reakcjami ze strony ciała. Postanawiam z godnością wytrzymać do lunchu. Po nim powinna minąć mi cała złość, choć mam na uwadze również powrót i kumulację całego zmęczenia, które powinno mnie dopaść wczoraj wieczorem.
Siedzę przy swoim biurku i pochylam się nad planami, nad którymi pracowaliśmy już szmat czasu. Wszystko, co na nich umieszczone, zlewa mi się w oczach. Wstaję, licząc na to, że w czymś mi to pomoże. Nie pomaga. Nachylam się znowu nad szkicem wykonanym na granatowym papierze, ale już nie siadam. Prawie opieram podbródek o blat biurka, zanim decyduję się ponownie wyprostować.
Wzdłuż kręgosłupa przebiega mi dreszcz, kiedy ktoś bezczelnie pogłaskał mnie po plecach. Odwracam się gwałtownie, chcąc błyskawicznie ustawić delikwenta, który się na to odważył, do pionu. Rozeźlony wyraz twarzy błyskawicznie łagodnieje, gdy dostrzegam znajomą, beztroską postać.
– Wydaje mi się, że rozmowę o twoich wizytach w moim biurze mamy już za sobą – prycham. Nie mam ochoty na pogawędki, już wolę się skupić na pracy, chociaż na nią również nie mogę patrzeć. Niemniej jednak lepiej, żeby skutki mojego zmęczenia i poddenerwowania odczuły przybory kreślarskie niż ludzie.
– Możliwe, jednak nieszczególnie pamiętam, jakie wnioski z niej płynęły. Jestem tutaj, żeby wyciągnąć cię na obiad. Czy jesteś w trakcie robienia czegoś ważnego czy też nie, porywam cię. Wybaczcie – rzuca do reszty mojego zespołu. – Idę poskromić tego potworka. – Wymownie pociąga za rękaw koszuli, którą noszę. – Przewidywalnie będzie się dawać znieść, kiedy już tu wróci, ale nie gwarantuję kompletnej likwidacji tego podłego nastroju.
Popadam w dezorientację, ale zanim przychodzi do mnie choćby myśl o proteście, jestem już na korytarzu z dala od swojego biurka, które cały dzień wiernie służyło mi jako oparcie. Nawet przebieranie nogami zdaje się mnie dzisiaj przerastać, dlatego mój chód wygląda w tej chwili dość żałośnie. Zatrzymuję się przed przejściem do drugiego skrzydła, na co staje też osoba dotychczas ciągnąca mnie za sobą.
– Puść mnie – mówię. Brzmię ostrzej, niż zamierzam. – Nie musisz mnie za sobą wlec.
Wyrywam się, kiedy orientuję się, że nie zamierza puścić mojego nadgarstka. Staram się tym nie denerwować, ale naruszanie przestrzeni osobistej bez zgody nigdy mi nie odpowiadało.
– Przepraszam. Wszystko w porządku? Wyglądasz słabo. – Nie podoba mi się to, że troska, którą o mnie wyraża, potrafi załagodzić moje rozdrażnienie. Wydaje mi się to dziwne, ale nie potrafię się gniewać, czegokolwiek nie zrobi.
– Wiem. To nic takiego. Jutro już będzie dobrze, muszę się tylko wyspać – gwarantuję, odsuwając się. Czuję się źle, przez mój humor i przez moje reakcje dzisiaj.
– Zwyczajnie się o ciebie martwię – mówi, a choć zbliża się o krok w moją stronę, już nie próbuje mnie chwycić za rękę.
Ulatują ze mnie resztki gniewu. Nie rozumiem, czemu każde miłe słowo, którym mnie raczy, tak na mnie działa. Nadal nie podoba mi się samowolne zachowanie, chociaż wiem, że wynika ono jedynie z charakteru odmiennego niż mój, nie natomiast ze starań zrobienia mi na złość.
– Chodźmy po prostu coś zjeść, dobra? – rzucam, ruszając mechanicznie do przodu. – Chcę po prostu, żeby ten dzień się już skończył – mruczę.
– Nie przepracowujesz się? Wydaje mi się, że musisz zwolnić obroty, żeby się to nie skończyło dla ciebie źle.
– Zawsze kiedy coś się przesunie w grafiku tworzenia projektu wyglądam jak po wyjściu z grobu, więc nie masz się czym przejmować.
Korytarze są puste, bo pora właściwej przerwy na lunch dopiero się zbliża. Cieszę się, że wszyscy zajmują się swoją pracą. Przynajmniej w chwili obecnej w części budynku, przez którą przechodzimy, panuje przyjemna cisza. Pozwala mi się to trochę odprężyć. Bufet nie jest daleko, tylko nie wiem, czy chce mi się jeść. Wydaje mi się, że tak...
Staję na środku korytarza. Tracę wątek, chwilę przed tym, kiedy przed moimi oczami, pojawiają się mroczki. Trzęsę głową w zaniepokojeniu, licząc, że to starczy, aby się ich pozbyć. Nie tracę sił czy świadomości, a jednak robi mi się słabo i duszno.
– Coś się stało? – Przeze ten troskliwy ton wleczący się za mną jak cień od rana, czuję skrępowanie. Nikt się o mnie z reguły nie martwi.
– NIe, nic... tylko muszę usiąść...
Łapie mnie za ramię, a choć narusza to ponownie moją strefę komfortu, nie wyrywam się. Nie sądzę, że będę potrzebować oparcia, ale miło mieć pewność, że się je ma.
Wzdycham ciężko. Nie mówię już nic, tylko daję się prowadzić gdzieś, gdzie dadzą mi coś lekkostrawnego do jedzenia. Nie potrafię powstrzymać się przed przymykaniem oczu na dłuższe chwile, kiedy głosy dochodzące z biur ostatecznie cichną. Nie boję się, że przypadkiem potknę się gdzieś w progu i upadnę.
– Idź dzisiaj spać, jak wrócisz już do domu, dobrze?
Przytakuję, nie czując już ściskającego za trzewia zdenerwowania.
====================================
Wychodzę z biura, kiedy na zewnątrz jest już ciemno. Opustoszałe korytarze, którymi schodzę do hallu, oświetla właściwie jedynie światło ulicznych latarni stojących u skraju chodnika. Recepcji jeszcze nie zamknięto, jak się okazało, jednak za niedługo i przy niej zapadnie całkowita ciemność.
– Hej. Czekam już chyba trzeci kwadrans na ciebie. – Słyszę, a unosząc wzrok znad podłogi, dostrzegam osobę stojącą na wycieraczce przed szklanymi drzwiami prowadzącymi na nocny chłód miasta.
– Hej. Wybacz. Trzeba było posprzątać, żeby na święta nie został w biurze taki rozgardiasz – usprawiedliwiam się.
– W porządku. Należałoby do ciebie zajrzeć i ci pomóc. Moja wina.
– Udało mi się ze wszystkim uporać, więc jest dobrze. Nie przyszło mi do głowy, że tyle to potrwa. – Mówię szybko, jakby ktoś mnie gonił. Chcę już iść do domu. – Wychodzimy? – pytam. Kiwa głową, po czym poprawia futrzasty kołnierz swojego płaszcza.
– Śnieg prószy – mówi. – Uroczo, prawda?
Zakładam kaptur na głowę, aby białe drobinki nie wplątywały mi się we włosy. Wychodzę na zewnątrz przez przytrzymane specjalnie dla mnie drzwi. Uśmiecham się na ten miły gest.
– Odprowadzę cię do domu, okay?
– Dobrze – odpowiadam. Kroki kieruję w stronę miasta. – Co się u ciebie działo? – Nie udaje nam się ostatnio zamienić ze sobą choćby słowa. Przed urlopem zawsze trzeba było uporać się z wieloma zadaniami, żeby jakoś domknąć rok. Nikt nie lubi grudnia właśnie z powodu tego, że z powodu przerwy bożonarodzeniowej trzeba się wyrobić w pół miesiąca ze sprawami, na które zwykle ma się cały miesiąc.
– Spóźnialscy klienci, którzy próbowali się jeszcze umówić z szefem, więc dzisiejszy dzień minął mi głównie na odprawianiu takich petentów z kwitkiem. Niech zadzwonią po Nowym Roku – obrusza się, co wydaje mi się pretensjonalnie urocze. – Już mnie to męczy, ci ludzie są tacy upierdliwi. Wydaje mi się, że są nie wiadomo kim, więc mam do nich dostosować wszystkie plany. Mam czasami taką ochotę im nawrzucać, że siebie nie poznaje.
Mruczę porozumiewawczo w odpowiedzi. Śnieg chrzęści pod stopami. Policzki marzną mi od zimna razem z palcami dłoni, ale nie przeszkadza mi to za bardzo. Całkiem dobrze czuję się przebywając na zimowym mrozie.
– Pożyczyć ci rękawiczki? – pyta niespodziewanie. – Dłonie ci czerwienieją.
Kręce głową zanim mówię, że tego nie potrzebuję. Głos mam odrobinę zachrypinięty.
– To może potrzymam cię za ręce? Zobacz, moje są ciepłe.
Nie zdążę zastanowić się choćby nad odpowiedzią, a już czuję splatające się z moimi zdrętwiałymi palcami całkiem obce
– Zawsze są ciepłe – mówię w końcu, gdy przyzwyczajam się do dotyku innego niż mój.
– Twoja zawsze niczym z lodu – żartuje.
Jedną dłoń chowam do kieszeni, a drugą nadal trzymam splecioną w przyjemnym uścisku. Czuję lekkie zawstydzenie, ale z nim walczę. Na ulicy właściwie nikogo nie ma, nikt nas nie widzi, a jeśli nawet, to nas nie zna. Nie muszę zamartwiać się potencjalnymi kłopotliwymi sytuacjami.
– Krępuję cię?
– Trochę tak, ale właściwie robisz to za każdym razem.
– Przepraszam, nie umiem się powstrzymać.
Głos ma spokojny i delikatny. Lubię myśleć, że takim tonem zwraca się wyłącznie do mnie. Nie mogę zaprzeczyć, że lubię, gdy zalewa moje myśli przed snem. Czasami dzwoni do mnie rano w weekend, co za każdym razem mnie cieszy. Uwielbiam też, gdy od czasu do czasu zaprasza mnie gdzie indziej niż do kawiarni. Staram się odwdzięczać się tym samym, ale nie przychodzi mi to tak łatwo, jak tego chcę.
– Może wyskoczymy na obiad jakoś przed końcem roku, hm?
– Możemy – odpowiadam. – Z chęcią.
– Tylko się nie rozchoruj, proszę.
– Będę uważać – zapewniam, choć krótki kaszel, jakim zanoszę się za moment niszczy wiarygodność deklaracji.
Aby dojść do mojego mieszkania, trzeba przejść przez park w pobliżu centrum. Przechodzimy alejką wśród drzew ograbionych z liści przez królujące mrozy. Konary pokryte szronem iskrzą się w świetle latarni. Z głębi parku wyziera przyozdobiony lampkami choinkowymi świerk. Różnokolorowe światełka widać z okien mojej kuchni oraz sypialni.
Krzywię się na myśl o świątecznych porządkach, które czekają na mnie w mieszkaniu. Już widzę kłaki kurzu do starcia z szafek i wszystkie śmieci do wyciągnięcia spod kanapy.
Przez moment zastanawiam się, czy zaproponować wpadnięcie do mnie na ciasto, ale decyduję się wstrzymać dopóki nie uporam się z czyszczeniem mebli.
– Szkoda trochę, że jest tak zimno. W innym wypadku można by jeszcze trochę pospacerować. – Przytakuję. – Zima jeszcze się dobrze nie zaczęła, a ja już oczekuję wiosny.
Nie mówiąc nic wsłuchuje się w to, co do mnie mówi. Podziwiam łatwość, z którą wypowiada swoje myśli oraz lekkość z jaką zdradza mi na pozór nieważne drobnostki o swoim życiu. Delektuje się miłymi rzeczami mówionymi do mnie w chwilach, w których zmęczenie przytłacza mnie zbyt bardzo, by starać się podtrzymywać rozmowę.
– Będę tęsknić – zwraca się do mnie, gdy stoję w progu piętrowca, w którym mieszkam.
– Też będe – odpowiadam. Brzmię niepewnie, ale to wina skrępowania. Wiem, że to właśnie przyjdzie czuć mi przez całe święta. Z niecierpliwością czekać będę powrotu do pracy, wtedy znów będziemy mieć możliwość widywania się codziennie.
– Odezwij się jutro, jeśli będziesz mieć czas. – Kiwam głową na znak zrozumienia.
– Dobranoc – mówię, po czym składam krótkie bożonarodzeniowe życzenia. Nie są zbyt wylewne, ale udaje im się wywołać uśmiech na twarzy. Patrzę, jak oddalające się w przybierających na sile opadach śniegu ginie samotna postać. Znika w plątaninie miasta, a ja chwilę jeszcze stoję w progu i obserwuję jak znikają z chodnika jej ślady.
Moje dłonie znów stają się zimne.
==================================
Czuję się trochę dziwnie z tym, że nagle mam kogoś, kogo mogę zapraszać do domu. Odkąd mieszkam w tym miejscu, wpada do mnie jedynie mama, dlatego moje cztery ściany zdają się za każdym razem z niepokojem i ekscytacją oczekiwać wizyty gościa, nawet jeżeli przekracza on próg mojego mieszkania po raz wtóry.
Przywykam powoli do tego, że w moim domu jest inna osoba. Nie odbieram tego już jako naruszenie prywatności, staje się dla mnie to nawet czymś przyjemnym. Podoba mi się zabawa w gospodarza – robienie komuś w domu herbaty, sugerowanie cukru, ciastek, pytanie nie ma ochoty na coś do jedzenia. Zwłaszcza jeśli chodziło o tę szczególną osobę...
Wieczór jest bardzo chłodny. Okna w całości pokrywa szron, zasłaniający kompletnie widok na ulice. Lampa ustawiona w kącie pokoju oświetla go światłem o przyjemnej, ciepłej barwie, jednak taktownie nie wypędza z pomieszczenia półmroku.
Cieszę się odpoczynkiem po dniu intensywnej pracy. Nowy rok oznacza nowe projekty do zrealizowania, czy też "nowe wyzwania", jak zwykle określa to szefostwo. Wzdycham ciężko na wspomnienie ich noworocznego przemówienia.
– O czym tak myślisz, że aż zmarszczyły ci się brwi? – pyta.
– O pracy – odpowiadam szczerze, nie siląc się nawet na próbę wymyślenia jakiegokolwiek innego tematu rozmyślań.
– Jest weekend, więc zabraniam ci myśleć o pracy. Nie popadaj mi w pracoholizm – poucza mnie, jednak w miłym głosie nie słychać ani krztyny wyrzutu.
– Po prostu lubię wykonywać dobrze powierzone mi zadania. Zresztą dobrze wiesz, że to sprawia mi niebywałą satysfakcję. I tak pracuje na mniejszych obrotach niż kiedyś.
– Bo ci tak każę – śmieje się krótko.
– Nadal się to liczy – rzucam w przestrzeń, z której dobiega do mnie ten melodyjny chichot.
Oczy mam zamknięte, ale nie zamierzam pozwolić sobie usnąć. W dłoniach trzymam kubek ciepłego kakao. Nie uważam, że liczę sobie za dużo lat na kakao. Opieram się o oparcie kanapy, na której siedzę.
– Rozluźniam się wieczorami bez problemu, odkąd do mnie przychodzisz – szepczę. Trochę wstydzę się mówić takie rzeczy na głos, ale wiem, że moje słowa nie zostaną zbyte śmiechem.
– Nie powiem, że nie udało mi się tego nie zauważyć – odpowiada mi również szeptem, na co reaguję drżeniem. Przysuwa się trochę bliżej do mnie. Zaciskam powieki odrobinę mocniej, ale nic takiego się nie dzieje. – Cieszę się, że pomagam ci w jakiś sposób. – Oplata palce jednej dłoni, jak mi się zdaje, wokół kubka, który trzymam, po czym nie napotykając oporu z mojej strony odstawia go na stół.
Zawsze tak mówi, kiedy chce wydusić ze mnie miłe słowa. Nie o tyle ich potrzebuje, co lubi obserwować moje nieporadne skrępowanie.
– Pomagasz mi na wiele sposobów... – zaczynam, jednak urywam w połowie. Nie umiem wyrażać swoich uczuć poprzez słowa. Poprzez gesty też właściwie nie. Taka ze mnie pokraka.
– Na przykład...? – ciągnie temat.
Czuje cynamonowo-pomarańczowy zapach – zapach bijący od ust, które musiały znaleźć się gdzie bardzo blisko mnie.
– Wystarcza mi, że po prostu jesteś...
Splatam ze sobą palce obu dłoni, po czym układam je sobie na kolanach. Zbieram się w sobie na to, by otworzyć oczy, kiedy nie otrzymuje odpowiedzi, a słodki zapach oddala się ode mnie. Tego widoku się nie spodziewam, chociaż wywiera on uśmiech na mojej twarzy.
– To było moje kakao.... – mruczę, udając rozżalenie.
Oblizuje górną wargę, na której ostało się jeszcze odrobinę gęstej i brązowej cieczy.
– W gruncie rzeczy wolisz kawę – uśmiecha się szarmancko, a ja jedynie przytakuje. Każdy grymas na tej niemalże uwielbionej twarzy, onieśmiela mnie. – Nie obrażaj się. Po prostu moja porcja to było dla mnie za mało... W kubku zostało jeszcze dużo... Wiesz, jak lubię słodkie rzeczy... Zwłaszcza te od ciebie... – zgrywa niewiniątko. – Słodkie rzeczy od słodkiej osoby.
Nie dziwią mnie już podobne stwierdzenia. Ostatnio słyszę często uwagi na temat swojego uroku, który według mnie jest rzeczą abstrakcyjną i nieistniejącą. Niemniej jednak nie mam odwagi, by wdawać się w polemikę.
========================================
Staram się uciec z objęć wyjątkowo przyjemnego snu. Wiem, że nie mam ochoty wstawać z łóżka, wiem nawet, że wcale wstawać nie muszę. Jest poranek, wnosząc po przezierających przez okno promieniach słońca padających mi wprost na powieki. Obracam się na drugi bok, marszcząc przy tym czoło z niezadowolenia. Czuję pod palcami ciepłą skórę, delikatne włoski prześlizgujące się pod palcami, gdy natrafiam dłonią na ciało drogiej mi osoby. Miły zapach drewna sandałowego wypełnia mi nozdrza. Zatapiam się w nim tak samo, jak wczorajszego wieczoru. Słyszę ciche mruknięcie, ale nie odsuwa się ode mnie. Nadal śpi, oddycha spokojnie.
Leżę tak jeszcze dłuższą chwilę, choć wiem, że nie uda mi się już zasnąć. Otwieram powoli oczy. Pierwszym widokiem, który widzę, są kładące się na policzki ciemnobrązowe rzęsy. Pozwalam sobie wpatrywać się w nie dłuższą chwilę, korzystając z okazji.
Powoli wysuwam się spod pościeli. Siadam na miękkim materacu. Całą sypialnie zalewa już światło, co odrobinę zagrzewa mnie do wyjścia do kuchni i zrobienia sobie kawy. Ustawiam ekspres półprzytomnie, a potem wędruję do łazienki z zamkniętymi oczami. Narzucam na siebie szlafrok, obmywam szybko twarz w umywalce. Myślę, co przygotować na śniadanie.
Wracam do kuchni z włosami nadal w nieładzie. Ostatecznie postanawiam przygotować słodkie omlety. Mam kupiony wczoraj dżem truskawkowy i marmoladę różaną. Taką, którą lubi. Siadam przy kuchennym stole i czekam, aż oprzytomnieję. Popijam kawę przy otwartym oknie. Rześki wiaterek owiewa mi twarz, to jeden z plusów mieszkania przy parku. Słychać nawet świergotanie ptaków, którego jeszcze nie zagłuszył całkowicie gwar jeżdżących samochodów. Na niebie nie ma ani jednej chmurki, dzień zapowiada się słonecznie.
Odpędzam od siebie senność. Życie przypomina mi dzisiaj milutką animację produkcji Disneya. Spodziewam się podkładu muzycznego, do którego lada chwila zaraz zacznę umiejętnie śpiewać, nawet jeżeli normalnie brzmię jak zdarta płyta. Zabieram się za przygotowywanie śniadania. Danie jest proste, więc idzie mi to całkiem szybko. Przygotowuję herbatę, mając pod uwagą to, że śpiąca za ścianą osoba nie pija kawy do śniadania. Kiedy mam już przygotowany talerz puszystych placuszków, zamierzam iść ją obudzić, ale okazuje się, że wcale nie muszę tego robić.
– Dzień dobry. – Czuję oplatające mnie ciasno ramiona, a zaraz potem nienachalny pocałunek na mojej szyi w miejscu tuż nad kołnierzykiem piżamy.
– Dzień dobry. Jak ci się spało? – pytam, zakręcając gaz na kuchence.
– Dobrze, chociaż trochę krótko. Nigdy nie dasz mi pospać trochę dłużej, zawsze budzi mnie zapach jedzenia. Daj i mi kiedyś zrobić śniadanie.
– Skonam z głodu, zanim wstaniesz – odpowiadam żartobliwie. – Możesz wyciągnąć dżem z lodówki.
– No wiesz ty co... – zaczyna, ale nie wchodzi w polemikę. Puszcza mnie i robi to, o co poproszę. – Zimne jak twoje stopy w nocy – stwierdza, trzymajac w ręku wypełnione intensywnie czerwoną mazią naczynie. – O, moja ulubiona. – Uśmiecham się, słysząc to. Świadomość, że za się osobę, którą się kocha jest bardzo przyjemna, o czym mam okazję przekonać się każdego dnia.
Wyciągam z szafki talerze i sztućce, żeby ustawić je na stole.
Najpierw wspólne śniadanie, potem chwila przerwy na prysznic i doprowadzenie się do porządku, a następnie wspólny jogging po parku – tak wyglądał nasz plan na każdą sobotę pod warunkiem, że nie padało. Rutyna, w którą wspólnie udało nam się popaść, odpowiada mi. Dziwnie się czuję, myśląc jak łatwo przyszło przyzwyczaić się do obecności bliskiej osoby w moim życiu. Nie przyszłoby mi to nawet wcześniej do głowy.
– Pamiętasz, że dzisiaj idzemy do kina wieczorem, prawda? – Ledwo rozumiem, o co pyta. Usta ma zapełnione ciastem. Śmieję się na widok umazanej konfiturami twarzy.
– Tak, pamiętam. Potem idziemy kupić ten sweter, który tak ci się podoba, a w którym wyglądasz jak pszczółka.
Nieśpiesznie zjadam swoje śniadanie, myśląc jednocześnie, w co ubrać się na nasze wspólne wyjście. Kino to nie teatr, nie muszę się ubierać w żaden specjalny sposób, tak przynajmniej myślę.
– A wiesz, co robimy w poniedziałek? – pyta, a za moment wyciera usta chusteczką. Nie zraża się tym, że po chwili znów będą umazane.
– Hmm? Co takiego?
– W poniedziałek idziemy na kawę.
=============================================
... więc...
... jakiej płci byli bohaterowie?
-----------------------------------------------------------------------
One shot czytaj także na blogu
https://zdziennikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/08/bezimiennosc.html
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro