Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4. Dwunasty grudnia vol. IV

Parkiet był niewielki, z delikatnym światłem lamp zawieszonych nad głowami gości. Rachel stanęła na jego skraju, odwracając się do mnie z wyrazem twarzy, który mógł oznaczać wszystko: złość, rozbawienie, zmęczenie. Nigdy nie wiedziałem, co tak naprawdę myśli. To było fascynujące i frustrujące zarazem.

Podeszła bliżej, ale wciąż zachowywała dystans, jakby nie chciała, by ktokolwiek pomyślał, że to cokolwiek więcej niż formalność. Wyciągnąłem rękę. Przez chwilę zawahała się, ale w końcu położyła na niej swoją dłoń.

– Nie wiem, czego się po tym spodziewać – powiedziała cicho, a jej wzrok przesunął się gdzieś za moje ramię.

– Może po prostu zatańczmy – odpowiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał neutralnie.

Muzyka była spokojna, delikatna. Prowadziłem ją, choć czułem, że robi to bardziej z uprzejmości niż z chęci. Była napięta, jakby sama nasza bliskość wywoływała w niej dyskomfort. Nie mogłem się powstrzymać, musiałem coś powiedzieć.

– Nie odzywałaś się. Nigdy – wyrzuciłem z siebie.

Rachel spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Jej oczy zawsze mówiły więcej niż słowa.

– To ty się nie odzywałeś – odparła szybko. Jej głos był cichy, ale wibrowała w nim złość, która narastała z każdym kolejnym zdaniem.

– To ty... – zacząłem, ale przerwała mi.

– Ile razy miałam cię gdzieś zapraszać? – Jej głos stał się bardziej stanowczy, jakby teraz nie zamierzała już niczego przemilczeć. – Nie odpowiadałeś. Nigdy.

– Ja... – próbowałem coś powiedzieć, ale nie mogłem znaleźć słów. Wiedziałem, że ma rację. Wiedziałem, że kiedyś byłem tym, który się wycofał, nie odpowiadał, unikał.

– Było, minęło – dodała, jakby chciała zakończyć temat. – Ale nie mów mi, że to ja.

Przez chwilę tańczyliśmy w milczeniu. Jej dłoń w mojej była chłodna, delikatna, ale czułem, że chce mnie unikać. W końcu spojrzała mi prosto w oczy, z wyrazem twarzy, który przypominał mi, dlaczego nigdy nie chciałem z nią przegrać.

– Dlaczego nie jesteś na meczu? – zapytała w końcu, a jej głos był pełen niedowierzania.

Wzruszyłem ramionami, próbując ukryć wszystko, co we mnie buzowało.

– Serio? – zapytała ostro, zatrzymując się na chwilę, zanim znowu ruszyliśmy. – To całe twoje życie, a ty wzruszasz ramionami? Boisz się? Uciekasz? Co się takiego do licha stało, Jake?

Nie miałem odpowiedzi. Żadnej, która mogłaby jej wyjaśnić, co tak naprawdę się we mnie działo. Wiedziałem tylko, że coś było nie tak. Że coś, co kiedyś miało sens, teraz go straciło.

– Nie mam odpowiedzi – powiedziałem w końcu, cicho, prawie szeptem.

Rachel spojrzała na mnie tak, jakby widziała mnie pierwszy raz. Było w tym coś rozbrajającego, coś, co sprawiło, że poczułem się jeszcze mniejszy, niż czułem się przez cały wieczór.

– Chryste – mruknęła, odwracając wzrok. Jej dłoń na chwilę się napięła, jakby chciała przerwać taniec, ale zamiast tego kontynuowaliśmy.

Rachel patrzyła na mnie przez chwilę, jej oczy były jak ciemne tunele, w których nie sposób było dostrzec światła. Tańczyliśmy, ale czułem, że nie jestem w stanie jej dogonić – ani kroków, ani myśli. Była blisko, a jednocześnie tak odległa, jakby coś między nami stworzyło niewidzialną barierę.

– Nie powinnam ci tego mówić – zaczęła, a jej głos był cichy, niemal szeptem, choć w jego tonie wybrzmiewała stanowczość. – Bo tak naprawdę cię nie znam. Nie wiem, kim jesteś.

Zmarszczyłem brwi, a jej słowa wbijały się we mnie jak igły. Próbowałem coś powiedzieć, ale zamilkłem, widząc, że jeszcze nie skończyła.

– Ty jednak przychodzisz tutaj, jakbyśmy się znali. Jakbyś wiedział, kim jestem, bo pamiętasz mnie jako powiernika. – Przerwała, a jej spojrzenie przeszło od mojej twarzy gdzieś ponad moje ramię, jakby szukała ucieczki. – To takie nie fair, Jake.

Zatrzymałem się, mimo że muzyka nadal grała. Nasze ruchy się skończyły, ale napięcie między nami tylko narastało.

– Pamiętam cię jako powiernika, bo tym byłaś – odpowiedziałem cicho, czując, jak moje słowa brzmią mniej pewnie, niż chciałem. – Jako jedyna rozumiałaś, kim chcę być.

Rachel zaśmiała się, ale nie było w tym nic wesołego. Wyglądała, jakby chciała mnie czymś uderzyć, ale nie znalazła nic pod ręką poza słowami.

– Rozumiałam, bo wtedy mówiłeś, Jake. Opowiadałeś mi o swoich marzeniach, o Knicksach, o całym tym życiu, które planowałeś. Ale ty nie próbowałeś zrozumieć niczego poza sobą. – Jej oczy ponownie znalazły moje. – To takie proste, prawda? Mieć kogoś, kto słucha, kto wspiera, ale nigdy nie pomyśleć, czy ta osoba też czegoś potrzebuje.

Zrobiłem krok w jej stronę, ale odsunęła się o pół kroku, jakby chciała zachować między nami ten dystans, który symbolizował wszystko, co straciliśmy.

– To nie tak... – zacząłem, ale jej spojrzenie mnie zatrzymało. Było w nim coś, co mówiło: „Nie kłam. Nawet nie próbuj."

– To właśnie tak – powiedziała stanowczo, kręcąc głową. – I wiesz co? Nie sądzę, że wtedy zdawałeś sobie z tego sprawę. Ale teraz? Teraz jest gorzej, bo wracasz po latach i zachowujesz się, jakbym nadal była tą dziewczyną, która czeka na ciebie, żebyś w końcu się odezwał.

Jej słowa były jak cios. Nie spodziewałem się ich, choć może powinienem. Czułem, jakby powietrze w sali nagle zgęstniało.

– To nie fair – powtórzyła, tym razem ciszej, jakby sama nie była pewna, czy chce, żebym to usłyszał.

Próbowałem zebrać myśli, znaleźć coś, co mogłoby to wszystko wyjaśnić, ale wszystko, co przychodziło mi do głowy, wydawało się płytkie i nieodpowiednie. Rachel była tą samą osobą, którą pamiętałem, ale jednocześnie zupełnie inną. A ja? Byłem tylko echem siebie samego, które gdzieś po drodze zgubiło swój własny dźwięk.

– Wtedy myślałem, że wiem, kim jestem – powiedziałem w końcu, łamiąc ciszę. – Myślałem, że jeśli będę wystarczająco mocno gonił za swoimi marzeniami, wszystko inne po prostu... się ułoży.

Rachel spojrzała na mnie z czymś, co przypominało współczucie, ale była w tym też nuta rezygnacji.

– Gonisz za czymś, co istnieje tylko w twojej głowie – powiedziała. – Idealne życie, idealne miejsce, idealna wizja siebie. Ale rzeczywistość nigdy taka nie jest. A ty nigdy nie chciałeś tego przyznać.

Przez chwilę oboje milczeliśmy. Muzyka powoli cichła, a ja czułem, że każda chwila tej rozmowy wyciąga na wierzch więcej, niż byłem gotów przyznać.

– Nie wiem, kim jesteś teraz – powiedziała w końcu, jej głos był spokojniejszy, ale wciąż wyraźny. – I myślę, że ty też nie wiesz. Ale nie przychodź tutaj, oczekując, że znajdziesz odpowiedzi w kimś, kogo porzuciłeś w połowie drogi.

Zrobiła krok w tył, a ja patrzyłem, jak odchodzi w stronę stolika. Chciałem ją zatrzymać, powiedzieć coś, co mogłoby to wszystko naprawić, ale nie potrafiłem. Jej słowa odbijały się w mojej głowie jak echo.

Wiedziałem, że miała rację. Ale czy byłem gotów to przyznać? Bo co to właściwie oznaczało?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro