EPILOG cz. 2 "Welcome to the Black Parade"
Ilość wyrazów: 16705
To jest ostatni rozdział i nie będę go dzielić, bo uważam, że to jest odpowiednie zamknięcie. Czytajcie we własnym tempie!
DWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY WCZEŚNIEJ
***
Akt III: Unai
Nawiedziło mnie właśnie dręczące wspomnienie. Przypomniały mi się gratulacje z okazji zaręczyn. Tamtego dnia Amado wstał z fotela w salonie, trzasnął gazetą o drewniany stolik, a następnie zapowiedział, że zamierza świętować. A kiedy Ibaigurenowie przygotowywali się do świętowania, oznaczało to tylko jedno. Cała Kolumbia musiała się bawić razem z nimi.
Kilkanaście godzin później Ami zafundował nam taką noc, żebyśmy my, wszyscy mieszkańcy rezydencji, zapamiętali ją do końca życia. Zimne ognie furczały. Moët lał się po ulicy bąbelkowanymi strumieniami. Przebiegaliśmy roztańczeni poprzez nasze kolorowe miasto. Podpaliliśmy tę noc prawdziwą, latynoską fiestą. Amado zamawiał w każdym lokalu otwarty bar dla gości, przyciągał mnie do siebie za rękę, aż wylądowałam w jego ramionach. Całował mnie publicznie w usta. Przypadkowi ludzie tupali, skandowali nasze imiona i bili nam brawo, podczas gdy mi kręciło się w głowie, bo czułam się totalnie pijana miłością. Mika pojawił się ze swoimi koleżankami. Przeleciał je chyba we wszystkich klubowych ubikacjach po kolei, bo na drugi dzień nie był w stanie nawet ruszyć się z pokoju, tylko jęczał przez telefon, żeby przynosić mu wodę z rozpuszczonym w niej Alka Seltzer.
Około siódmej rano wróciliśmy do domu. Kończyliśmy zabawę na naszym tarasie. Przy głośnej muzyce, w blasku ciepłego, porannego słońca, wśród nieustających śmiechów i mocno podpitych głosów. Ami objął mnie w talii tak delikatnie, jakbym była kwiatem, który rozwijał swoje szlachetne płatki jedynie na kilka godzin w ciągu roku. Następnie złożył na moich ustach cudowny, filmowy pocałunek. Wyglądał w tamtej chwili olśniewająco, w swoich ciemnych spodniach, białej koszuli z podwiniętymi rękawami, poluzowanym krawatem i dwoma guzikami rozpiętymi pod szyją.
Nie myślałam o nim zbyt często, jak o kimś klasycznie przystojnym. Ale wtedy, kiedy mnie trzymał w objęciach, a ja zaglądałam w jego zakochane, piwne oczy, przyszło mi do głowy, że wyglądał rewelacyjnie. Nawet jeśli czysta uroda składała się na ten wizerunek może tylko w jednej czwartej. To były jego śliczne, zadbane włosy. Szczupła, proporcjonalna twarz. Klasyczny nos, usta. Jedną trzecią urody stanowiło szczęście, które go relaksowało. Od którego promieniał. Natomiast reszta, to ten ogień, ta emanacja charyzmy i władzy. Mój Amado był człowiekiem, który miał u swoich stóp cały świat i zachowywał się tak, jakby doskonale o tym wiedział. W dodatku zamierzał się tym światem podzielić ze mną.
Cóż z tego, skoro teraz czułam się jak przed pogrzebem. Jakbym została osierocona po raz drugi. Mój drogowskaz odszedł nieomal bez słowa. Na pożegnanie zostawił mi tylko naszyjnik z nawleczonych na sznurek znaków zapytania.
Usiadłam na łóżku w naszej sypialni. Roztrzęsiona. Odklejona od rzeczywistości. Niczym duch, który po śmierci nawiedzał swój dom i pozostawał niewidoczny dla członków rodziny. Gdy tylko pomyślałam, że kilka godzin temu Amado siedział dokładnie na moim miejscu, wybuchnęłam kolejnym atakiem płaczu. Moja głowa pulsowała bólem, jakby ktoś ją z całej siły ścisnął obcęgami.
Musiałam się jak najszybciej pozbierać. Ibaigurenowie zostali aresztowani, ale ich biznes wciąż istniał i nie znosił pustki. Nie mogłam się już mazać. Nie miałam czasu do stracenia. Od urodzenia należałam do grupy tych dzieci, które dostawały do ręki karabin i musiały walczyć w wojnie obcych ludzi.
Cały problem polegał na tym, że nigdy do tej pory nie otrzymywałam do kompletu gwiazdek generała. Byłam dosłownie najmłodszą osobą pracującą dla organizacji. A po wyjeździe Noelle Zeballos – stałam się najmłodszą mieszkanką tego czteropiętrowego, ogromnego domu. Jakim ja miałam być tutaj autorytetem? I dla kogo?
Otarłam pospiesznie dłońmi zapłakane, zabrudzone tuszem do rzęs policzki. Sięgnęłam do szufladki przy łóżku. Wśród pedantycznego, idealnego wręcz porządku w szafce Amado, namacałam paczkę chusteczek. Wreszcie mogłam porządnie wydmuchać nos i odkaszlnąć.
W następnej kolejności musiałam zdjąć z siebie tę cholerną suknię. Zerwałam się z miejsca. Podbiegłam do biurka, na którym leżał mój telefon. Planowałam zawołać Rosę do pomocy. Ale czy byłam już gotowa na rozmowę z nią? Czy chciałam być w pobliżu kogoś, kto nie będzie bał się grzebać palcem w mojej ranie? Może lepiej poprosić kogoś mniej spoufalonego, kto z pewnością nie ośmieli się do mnie odezwać?
Wyjrzałam na korytarz. Nieoczekiwanie, wylądowałam niemal twarzą w twarz z Unai Etxebarrią. Wysoki, szczupły mężczyzna najpierw stanął jak słup, następnie wykonał krok do tyłu. Widziałam, że chciałby się zapaść pod ziemię na mój widok, ale najwyraźniej było mu zbyt głupio, żeby uciekać. Ja również odruchowo się cofnęłam. – Nie możesz bać się własnych ochroniarzy – ofuknęłam się w myśli. – Przecież i tak prędzej czy później będziesz musiała z nim porozmawiać. Próbowałam się zebrać w całość chociaż na pięć sekund. Nie udało mi się.
— Unai, czy mogę cię poprosić... – Mój głos pękł jak nędznie wykonany kryształowy kieliszek. – O... pomoc?
Nie odezwał się. Skinął ledwo zauważalnie głową. Całe ciało faceta w militarnych spodniach, ciężkich butach i koszulce khaki tężało na moich oczach, jakby stopniowo zamieniało się w rzeźbę dłuta włoskiego artysty. Poczucie obowiązku wzięło jednak górę. Wszedł po moich śladach do pokoju i zamknął za sobą drzwi.
Obróciłam się twarzą do niego i spuściłam wzrok na podłogę. Zaczęłam pocierać nerwowo dłonią o dłoń. Właśnie miałam odbyć pierwszą służbową rozmowę po objęciu swojej nowej funkcji. Kręciło mi się w głowie. Drapało mnie w przełyku. Nie wiedziałam, czy nie zemdleję.
— Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić? – zapytał Unai nienaturalnym, przemęczonym głosem. Wydawało mi się, że ledwie sobie poradził, żeby wydusić ze swojego gardła jakiekolwiek słowo.
On też dowiedział się o tym aresztowaniu dopiero dzisiaj. Na widok czarnych kombinezonów jednostki antyterrorystycznej, w pierwszej chwili musiał przypuszczać, że zabierają stąd wszystkich. Że jego własne, wygodne życie, również się w tym momencie kończy. A potem spłynęło na niego ogromne poczucie ulgi. Nieoczekiwanie, otrzymał od losu jeszcze jedno rozdanie. Mógł teraz wypłacić wszystkie swoje oszczędności, zmienić tożsamość, przejść operację plastyczną i spędzić następnych pięćdziesiąt lat wśród rajskich plaż i wód Polinezji.
Mógł też zostać przy mnie i zaryzykować spędzeniem kolejnych pięćdziesięciu lat w amerykańskim więzieniu stanowym o podwyższonym rygorze. Przecież on miał świadomość, że ja się kompletnie nie znam na prowadzeniu interesów. Ale mężczyźni, tacy jak Unai Etxebarria, kochali pieniądze. A jeszcze bardziej od pieniędzy, kochali kłopoty. Dlatego w tym właśnie upatrywałam swojej szansy. Zwróciłam się do niego:
— Chciałabym ci złożyć propozycję.
Wiedziałam, że jeśli go nie zapytam, to nigdy nie poznam odpowiedzi, a więc musiałam to zrobić. Unai wycelował we mnie szare oczy. Czekał na drugą część zdania. Na jego twarzy wymalowało się zaciekawienie.
— Chciałabym, żebyś to ty został szefem mojej osobistej ochrony – dokończyłam.
Ufałam mu najbardziej ze wszystkich. To on ewakuował mnie z parku obok domu Neville'ów. To on mnie złapał, kiedy zemdlałam i spadałam ze schodów przed szkołą. To on nie doniósł na mnie, kiedy po wyjściu z odwyku wypiłam całą butelkę Ouzo.
Od momentu, w którym Mika oddelegował go do opieki nade mną, nawiązaliśmy więź, która była trudna do określenia. Czułam, że moje życie znalazło się poniekąd w jego rękach. I że to on był osobą, która miała przyjąć na swoje ciało pociski przeznaczone dla mnie. Ta ostatnia myśl mnie przerażała. Moje życie nie było wcale więcej warte niż czyjeś. Nie wytrzymałabym ze świadomością, że mam kogoś na swoim sumieniu. Zwłaszcza przyjaciela. Wolałabym sama umrzeć.
— Jedno bardzo ważne ustalenie – zdecydowałam się zareagować. – Nie chcę, żeby kiedykolwiek przyszło ci do głowy, żeby zasłaniać mnie swoim ciałem.
Unai wypuścił powietrze przez usta i spojrzał na mnie, zmartwiony. Wyobraziłam sobie, że przeliczał w głowie liczbę dni, które jego zdaniem przeżyję. Lubił mnie. Wiedziałam o tym. Nasza relacja mogła być w przyszłości trudna właśnie z tego powodu.
— Nie mogę zagwarantować, jak to będzie. – Wzruszyłam bezradnie ramionami. – Myślę, że będę miała wrogów. Możliwe, że wielu.
Nie miałam złudzeń. Byłam łatwym łupem dla ludzi bardziej bezwzględnych ode mnie. Ale też trzymałam w rękawie kilka atutów, które zamierzałam wykorzystać w walce o przetrwanie.
— Po prostu nie chcę, żeby w grobie przeznaczonym dla mnie, leżała inna osoba – dokończyłam w miarę pewnym głosem. Udało mi się uniknąć zbytniej egzaltacji. A przynajmniej taką miałam nadzieję.
Etxebarria poprawił swoją arafatkę i przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. Popatrzył jeszcze raz na moją czerwoną buzię i zapuchnięte od płaczu oczy. Rozważał, czy mu się to wszystko w ogóle opłacało.
— Pozwolę ci przyprowadzać psa do rezydencji – powiedziałam ze śmiechem, który sprowokował kilka kolejnych łez, wymagających natychmiastowego wytarcia palcem z policzka. – Nie wiem, dlaczego Mika ci nie pozwalał.
Siąpnęłam nosem. Próbowałam żartować. Słabo wychodziło.
Unai w odpowiedzi też się lekko uśmiechnął. Jego twarz zawsze się bezwarunkowo rozluźniała na samo wspomnienie o biszkoptowym labradorze.
— Nie prosiłem go o to – skomentował krótko i bardzo uprzejmie.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Być może zbyt naiwnie oczekiwałam jakiejś natychmiastowej, entuzjastycznej deklaracji, podczas gdy odpowiedź nie była dla niego ani prosta, ani oczywista. Musiał podsumować plusy i minusy swojego zaangażowania w pracę ze mną. Chociaż naprawdę bardzo mi zależało na tym, żeby się jednak zgodził.
— Posłuchaj, Toni – powiedział wreszcie. – To jest dla mnie bardzo duży zaszczyt. Zdaję sobie sprawę z problemów, które na nas czekają. To będą zupełnie inne problemy niż te, w które pakował się Mika.
— Zapłacę za ich rozwiązywanie – wtrąciłam się szybko.
— Wiadomo. – Skinął głową. – Inaczej byśmy w ogóle nie rozmawiali.
Zacisnęłam usta w poziomą linię. To był najszerszy uśmiech, na jaki było mnie w tym momencie stać. Unai zwracał się do mnie nie jak przyjaciel, tylko jak tajemniczy człowiek, któremu udało się przemycić eliksir nieśmiertelności na postapokaliptyczną, skażoną promieniowaniem pustynię. I właśnie próbował wynegocjować za niego odpowiednią stawkę.
— Potrzebuję kilkunastu godzin na załatwienie prywatnych spraw – rzucił. – Wrócę jutro, przed południem. Nie wychodź w ogóle z rezydencji.
Nie powiedział tego wprost, ale mogłam się założyć, że planował w tym czasie napisać swój testament. Być może chciał się pożegnać z rodziną. Trudno było mi określić, jak czułam się z tą świadomością, że Unai nie pokładał we mnie nieograniczonej wiary. Z drugiej strony, powinnam być mu wdzięczna za to, że nie karmił mnie żadnymi bajeczkami. Kolorowymi balonikami, pękającymi przy pierwszej lepszej okazji. Oboje wchodziliśmy właśnie w paskudne gówno, wiedzieliśmy o tym, i musieliśmy się do tej walki przygotować.
— Zanim wyjdziesz... – Obróciłam się do niego plecami i przełożyłam wszystkie włosy do przodu za ramię, żeby odsłonić brylantowe guziczki. – Pomóż mi to rozpiąć.
Usłyszałam kroki. Cofały się, zamiast przysuwać.
— Nie mogę cię dotykać w taki sposób – odpowiedział, zdezorientowany. – Pod spodem masz... – zawahał się, jak nazwać to, co jego zdaniem mam pod sukienką. – Plecy.
— Nigdy nie rozbierałeś Miki? – zapytałam ze sporą dozą niecierpliwości.
Znając tryb życia Ibaigurenów, obaj byli wielokrotnie pozbawiani ubrań i zanoszeni do łóżka przez swoich ochroniarzy.
Unai odkaszlnął bardzo nerwowo. Odchyliłam się głębiej do tyłu i zauważyłam, że jego policzki zrobiły się wręcz purpurowe. Musiał poczuć ostre pieczenie, bo właśnie naciągnął sobie na pół twarzy arafatkę.
— Mika to Mika – zbagatelizował. – A ty jesteś... kobietą szefa.
Słyszałam, że zawiesił głos na końcu zdania. Coś mu wciąż nie pasowało.
— Szefów – poprawił.
No cóż. Rezydencja może i należała do nas, jednak Amado, Mika i ja nie byliśmy jej jedynymi lokatorami. Nieco się zawstydziłam, skonfrontowana ze świadomością, że żyliśmy do pewnego stopnia w maglu, w którym wszyscy wiedzieli o sobie wszystko. Pomyślałam, że w pałacu Buckingham musiało to wyglądać bardzo podobnie.
— W sensie, ja nikogo nie podsłuchuję – dodał obronnie. – Po prostu, czasem was słychać. To znaczy – wciąż się motał, próbując trafić w akceptowalną odpowiedź – zdarzyło mi się parę razy niechcący usłyszeć urywki waszych rozmów.
Nagle zstąpiło na mnie olśnienie. Amado od dawna był monitorowany. Mika wspominał mi kiedyś, że śledzi go system kamer. Chodziło o uniemożliwienie mu popełnienia samobójstwa. Mój umysł skatalogował tę informację jako dobrą wiadomość i o niej zapomniał.
Niestety, właśnie zdałam sobie sprawę, że widok moich – nazwijmy to – pleców, był już dzięki temu najprawdopodobniej bardzo dobrze znany w security roomie. Zazgrzytałam zębami z bezsilności. Uniosłam dłonie i schowałam w nich swoją twarz. Jeszcze tego mi brakowało do szczęścia, żeby jakaś połowa spośród facetów, mających dla mnie pracować, widziała mnie nie tylko rozebraną, ale też pieprzoną na różne sposoby, w przeróżnych konfiguracjach. Czułam, jak zalążki budowanego przeze mnie autorytetu właśnie upadają i roztrzaskują się o drewniany, lakierowany parkiet.
Unai chyba zauważył w tej chwili, że nagle zaczęłam się wstydzić tej sytuacji bardziej od niego. Odchrząknął jeszcze raz i wykrztusił z siebie przez materiał czarno-białej bawełny z frędzelkami:
— Jesteśmy profesjonalistami. Chronimy was. To wszystko.
Potrzebowałam więcej czasu na to, żeby poukładać sobie w głowie swoje najnowsze odkrycia. Musiałam przyznać, że nasza ochrona zachowywała się maksymalnie dyskretnie. Nie wiedziałam jednak, ile z tej dyskrecji wynikało z wrodzonej przyzwoitości, a ile z obawy przed reakcją Ibaigurenów. Ja nie byłam groźna. Mnie nikt nie musiał się bać ani respektować.
Ale to nie oznaczało, że nie zamierzałam sobie tego szacunku zdobyć.
— Nie jestem już kobietą twoich szefów, Unai – poinformowałam go.
Być może mój cieniutki głosik zabrzmiał zbyt nieśmiało. Odkaszlnęłam.
— Oni siedzą w więzieniu, a ty zgodziłeś się przyjąć moją propozycję. Od teraz to ja jestem twoją szefową – dodałam.
Zrozumiał mnie. Natychmiast poprawił pozycję. Złączył stopy i stanął przede mną prawie że na baczność. Spodobała mi się ta reakcja. Wyraźnie czekał na to, co jeszcze miałam do powiedzenia. Poczułam wreszcie w sobie jakąś realną sprawczość.
Ponownie odwróciłam się do niego plecami.
— Moje pierwsze zadanie dla ciebie jest banalnie proste – odezwałam się znowu. Tym razem już znacznie pewniej. – Rozepnij mi wreszcie te cholerne guziki.
***
Akt IV: Teresa
Niepewnie przekręciłam klucz w zamku i popchnęłam drzwi do wewnątrz. Uczyniłam jeden drobny kroczek, który przeniósł mnie z korytarzowego dywanu wprost na drewniane deski w gabinecie Amado. Zakradałam się do jego środka, niczym szpieg w czarnym kombinezonie, który wyruszał na misję zinfiltrowania pałacu. Nie mogłam wyzbyć się uczucia, że nigdy nie będę godna, żeby zasiąść w skórzanym fotelu po drugiej stronie biurka.
Zerknęłam na kamerę w rogu sufitu. Miałam nadzieję, że, zgodnie z moją prośbą, została już zdezaktywowana. Obejrzałam się za siebie, czy nikt mnie nie podgląda. Domknęłam drzwi i drobnymi kroczkami podbiegłam do dębowego blatu, żeby go dotknąć. Na białym tle dużego kalendarza na 2022 rok zauważyłam list adresowany do mnie. Niewiele się już namyślając, obiegłam biurko dookoła, wskoczyłam na krzesło i przeczytałam wiadomość, będącą czymś w rodzaju testamentu. Amado zebrał dla mnie w jedno miejsce wszystkie hasła, PIN-y i inne kody dostępu. Udzielił mi kilku ostatnich wskazówek. Napisał, że głównym bóstwem w baskijskiej mitologii była kobieta. Bogini Mari. I że on we mnie wierzy. Uśmiechnęłam się smutno do wysokogramaturowej papeterii.
Uspokojona tym, że na pewno jestem sama i nikt mnie nie obserwuje, powoli zaczęłam zaglądać do kolejnych szuflad biurka. Znalazłam w nim notatniki należące jeszcze do Ibaigurena seniora. Zabawne. Pomyślałam, że jego charakter pisma był niezwykle podobny do stylu Amado, tylko że wydawał mi się o wiele bardziej nerwowy. Don Iñaki mocniej wbijał długopis w kartkę papieru. Amado malował piórem piękną kaligrafię.
W jednej z jego szafek znalazłam żetony trzeźwości. Nasze wspólne zdjęcia. Kilka jego ulubionych płyt. Gorillaz, Portishead, Massive Attack, Björk, Archive, The White Stripes. Do tego discman – ze słuchawkami oraz z bateriami na zmianę. Przyjrzałam się dokładnie temu urządzeniu. Po raz ostatni widziałam coś podobnego, kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Na pewno nigdy nie miałam tego w ręku. Chyba takich rzeczy już nie produkowano.
Czułam się trochę w taki sposób, jakbym sprzątała po zmarłym. Po raz kolejny moje płuca na moment się ścisnęły i zabrały mi cały dostęp powietrza.
Potrząsnęłam głową, żeby ponownie zmusić się do przerwania żałoby i powrotu na właściwe tory. Zwróciłam ku sobie wyświetlacz telefonu. Mój smartfon aż się trząsł od powiadomień, tak jak ciało ulicznego szczura ruszało się od nadmiaru pożywiających się żarłocznych much. Większość z tych notyfikacji w ogóle mnie nie interesowała. Szukałam jedynie komunikatów pochodzących od najbliższych mi osób. Trzy godziny temu Tim napisał, że do mnie jedzie. Nie wierzyłam, że w mieście mogły być aż takie korki. Próbowałam wybrać z listy kontaktów jego numer, jednak za każdym razem coś odrzucało połączenie. Zaczynałam się o niego poważnie martwić.
Pogrążyłam się w bezrefleksyjnym scrollowaniu powiadomień, żeby zająć czymś ręce i przytępić myśli w oczekiwaniu na kolejną próbę kontaktu. W tym splątanym gąszczu kolektywnego szaleństwa trafiłam na charakterystyczną ikonkę, oznaczającą wiadomość od Teresy. Kliknęłam na nią. Moja przyjaciółka zdawała sobie najlepiej sprawę z tego, w jakiej właśnie znalazłam się sytuacji. Oszczędzając sobie formułek wyrażających żal oraz łączących się w bólu, przeszła od razu do sedna. Drukowanymi literami napisała: MUSZĘ CIĘ OSTRZEC.
Pozasuwałam szuflady, pozamykałam wszystkie szafki, przysunęłam się na fotelu na kółkach do biurka i położyłam na nim telefon. Palcem wskazującym przesuwałam wzdłuż ekranu. Z każdą linijką odczytywanego tekstu zaczynałam się obawiać o swoje życie coraz bardziej.
JESTEŚ – napisała Teresa, gdy tylko okienko w jej komunikatorze opublikowało linijkę, że wyświetliłam wiadomość.
O KURWA – odpisałam. Nie bardzo wiedziałam, w jaki inny sposób mogłabym całościowo, lecz zarazem precyzyjnie i odpowiednio skrótowo wyrazić wszystkie swoje obawy, co do udzielonych mi przez nią informacji.
Wiadomości pochodziły od jej ojca. Podobno Mercedes Rodriguez już rozdzielała wśród swoich ludzi opiekę nad terytorium, które miało stać się moje. Oparłam stopy na siedzeniu i podciągnęłam kolana pod brodę. To wszystko zaczynało dziać się szybciej, niż myślałam.
Tak bardzo potrzebowałabym teraz mieć szeroką wizję, którą zawsze mi imponował Amado. Chciałabym dostać spokój od Miki, perfekcję i skuteczność od Alejandry, brak skrupułów od mojego brata, asertywność od Rosy Zeballos, odwagę od Teresy, powiązania rodzinne od Hernana Jimeneza.
Aczkolwiek, wśród tej wojennej amunicji, najbardziej brakowało mi zupełnie innej rzeczy. Musiałam to przyznać ze smutkiem sama przed sobą: oddałabym wiele za poziom inteligencji i przebiegłość Haimara Saavedry. To była ta jedna, jedyna rzecz, dzięki której zaskarbił sobie mój podziw. Pomimo tej wściekłej, ściskającej mnie za gardło, duszącej twardym chwytem nienawiści, którą do niego czułam. Nawet nie wiedziałam, że można tak głęboko gardzić drugim człowiekiem, dopóki nie zobaczyłam jego zgniłej, rozkładającej się duszy, przypudrowanej fałszywym, uprzejmym uśmiechem i udekorowanej niebieskimi oczami.
Westchnęłam. Uwolniłam się w ten sposób od nadmiaru toksyn. Odłożyłam telefon z powrotem na biurko, podziękowałam Teresie i zaczęłam bardzo intensywnie myśleć. W pierwszej kolejności musiałam sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Mercedes tak bardzo zależało na tym, żeby usunąć mnie z pola widzenia.
To wydawało się akurat proste. Chciała stać się potężniejsza niż Ibaigurenowie byli kiedykolwiek. Zamierzała objąć w posiadanie cały majątek i odzyskać wszystkie kontakty, które kiedyś należały do ich trójki. Z tą różnicą, że teraz to ona byłaby ich jedyną właścicielką. Miała coś do udowodnienia. Tak naprawdę nie mi, tylko im. Marzyła o tym, żeby ta świadomość wgryzała się baskijskim braciom we wnętrzności aż do ostatniego dnia odbywania przez nich wyroku.
Przyjmując taką perspektywę, od razu domyśliłam się, że zemsta Mercedes nie byłaby kompletna, gdyby nie przejęła kontroli nad Solaris – flagowym koncernem służącym do prania naszych brudnych pieniędzy, a zarazem będącym ukochaną zabaweczką Amado. Dzięki niej wyglądał na poważnego biznesmena. Sprzedaż narkotyków była bowiem akurat najmniejszym problemem. To możliwość oczyszczania niewyobrażalnych dla zwykłego człowieka środków decydowała o prawdziwej potędze.
Tymczasem, od stania się właścicielką międzynarodowego koncernu ze wszystkimi jego odnogami, dzieliło mnie raptem kilkadziesiąt (kilkaset? kilka tysięcy?) podpisów w biurze naszego adwokata, a następnie opłacenie wymaganych podatków. Ewentualnie wręczenie łapówek.
Wydedukowałam, że dopóki nie obejmę w posiadanie tego, co interesuje Mercedes najbardziej, będę jej potrzebna żywa. Jeśli mnie zastrzeli, to zamiast rozmawiać ze mną, będzie musiała od tej pory rozmawiać z prezydentem Kolumbii. A on nie miał żadnego powodu, żeby jej słuchać. Jego opinia na temat gangsterów była znana.
I to właśnie stanowiło mój największy atut w rozmowach z baronami narkotykowymi. Jeżeli nasze relacje będą się układały spokojnie i poprawnie, a inni uznają moje przywództwo nad syndykatem oraz zaakceptują stosowanie się do promowanych przeze mnie wartości, Tim i ja będziemy mogli zadbać o interesy finansowe wszystkich sojuszników. Nikt nie straci. Pieniądze lubią spokój. A ja go oferuję.
Tim. Zassałam niecierpliwie powietrze, po czym ponownie sprawdziłam telefon. Nie pisał.
***
Akt V: Rosa
Rosa siedziała na krześle przede mną, ze złączonymi stopami oraz dłońmi na kolanach. Przyglądałam się jej drobniutkiej sylwetce. Miała na sobie czarne spodnie, białą koszulę i krawat. Zupełnie jakby szykowała się do rozlewania drinków albo do wynoszenia trumny. Nie mogłam się zdecydować.
Chciałam ją zatrzymać przy sobie, jednak czułam, że nie mam do tego moralnego prawa. Mercedes Rodriguez była jej dawną szefową. Wiedziała o jej zaangażowaniu w działalność szpiegowską. Gdyby w trakcie naszego konfliktu doszło do tragedii, Boliwijka nie mogła liczyć na bycie traktowaną jako osoba cywilna. Nawet jeśli nie miała za sobą przeszłości w służbach specjalnych ani w partyzantce. Nie znała się na rodzajach broni. Nie była silnym, wyszkolonym mężczyzną. Nie umiałaby się uratować z potrzasku. Musiałam po prostu pozwolić jej na to, żeby mogła spakować się i odejść. Otworzyłam usta i zaczęłam mówić.
Nie stosowałam ubarwień. Z tego, co mi pisała Teresa, Mercedes Rodriguez nie była wcale łagodna, potulna, ani zrujnowana psychicznie, chociaż Amado uczynił z niej swego czasu wrak człowieka. Pochodziła z silnej, gangsterskiej rodziny. Nie bała się słabszych od siebie. Nie wstrzymywała ręki.
— Wykorzystując zmiany personalne w strukturze firmy – Rosa nieoczekiwanie weszła mi w słowo – chciałabym przedstawić własną kandydaturę do awansu pionowego.
Spojrzałam na nią z zaskoczeniem.
— Posiadam wystarczające kompetencje do tego, aby zostać asystentką kierowniczki – kontynuowała, zupełnie niezrażona moim napotkanym w odpowiedzi przestraszonym spojrzeniem.
Była doskonale przygotowana na moje wahanie, które według jej kalkulacji miało nastąpić w tej właśnie chwili. Wiedziała, że będę oszołomiona i że będę się zastanawiać.
— Czy zna kierowniczka wszystkich bandytów, z którymi handlujemy? – pytała dalej, doskonale przewidując moją odpowiedź.
Oczywiście, wszystkich nie znałam. Pokręciłam przecząco głową.
— No właśnie. A ja ich śledzę już od dziesięciu lat – oznajmiła z dumą, podkreślając swoje doświadczenie zawodowe. – Nie ma niczego niestosownego w delegowaniu zadań.
Nie wątpiłam, że jej znajomość ludzi ze środowiska mogła mi się przydać, natomiast nie widziałam powodu, dla którego Rosa chciała brnąć ze mną w to szaleństwo i zatracenie. Aż po samą szyję.
Ja nie miałam wyboru. Musiałam utrzymać pozycję i zarabiać pieniądze, jeśli marzyłam o tym, żeby móc kiedykolwiek jeszcze zobaczyć swoich chłopców. Ona mogła dosłownie wstać z krzesła, obrócić się na pięcie, wyjść z pokoju i wrócić do Boliwii. Mika nie tak dawno temu zaoferował jej znacznie więcej, niż ja potrafiłabym jej dać kiedykolwiek. Odmówiła. Dotychczas sądziliśmy, że zrobiła to ze względów bezpieczeństwa. Że nie chciała być kobietą gangstera, kiedy miała na wychowaniu niepełnoletnią córkę. Teraz z kolei planowała podjąć ryzyko, stając otwarcie u mojego boku. Przestałam już rozumieć, co było tego przyczyną.
— Dlaczego odmówiłaś Mice, kiedy zaproponował ci związek? – zapytałam wprost.
To nie były moje sprawy i nie chciałam nigdy ich poruszać z własnej woli. Uważałam, że dotyczyły dorosłych ludzi. Natomiast musiałam zdobyć stuprocentową pewność, że Rosa będzie po właściwej stronie, chociażby świat miał się nam zawalić w tym czasie na głowę. Choćby została porwana, szantażowana i torturowana. Nie miała prawa sprzedać reszty z nas.
— A kim ja jestem? Jakimś kurwiszonem? – oburzona, prychnęła w odpowiedzi. – Żebym sobie załatwiała karierę przez łóżko?
Natychmiast mnie wyprostowało na krześle. Pochyliłam się do przodu, łapiąc się dłońmi za najbliższą krawędź biurka. Gwałtownie nabrałam do ust powietrza. Poczułam, jakby trzasnęła mnie otwartą dłonią po twarzy.
— Wcale nie mam tutaj na myśli kierowniczki. – Rosa gorąco zaprotestowała, jakby liczyła na to, że uda jej się jeszcze złapać te niefortunne słowa i wcisnąć je sobie z powrotem do gardła.
Wiedziałam, że w tym momencie nie myślała o mnie. Była szczera, ale nie powiedziałaby mi w oczy czegoś tak podłego, a już na pewno nie w trakcie swojej prośby o awans.
A jednak uzmysłowiła mi, w jaki sposób od tej pory będą na mnie patrzeć moi kontrahenci oraz rywale. Nie zdobyłam majątku siłą, przebiegłością ani skutecznością w interesach. Wszystko zostało mi podarowane w nagrodę za chodzenie z Amado i Miką do łóżka. Za trójkąty, perwersyjny seks i spełnianie hedonistycznych zachcianek. Nie miałam wątpliwości, że ludzie z innych organizacji potraktują mnie przez to jak kogoś mniej wartościowego od siebie. Będą się śmiać ze mnie publicznie i wytykać mnie palcami, kiedy się odwrócę. Wszystkie moje dobre pomysły i poważne propozycje będą teraz z założenia wyglądały dla nich żałośnie. Bo pochodzą od kurwiszona.
Problemy. Więcej problemów.
— Seksworkerką, Rosa – zwróciłam jej uwagę obojętnym głosem. Czułam się już wypruta nadmiarem emocji, przyciśnięta nimi i pokonana. – Słownictwo.
Odruchowo zaczęłam przesuwać kartki z lewej strony biurka na drugą. Byle tylko zająć czymś ręce i sprawiać wrażenie, że wykonuję jakąś niecierpiącą zwłoki czynność.
Choć wstyd zaciskał teraz uchwyt na mojej szyi i kierował moje spojrzenie w dół, to w ulokowanych naprzeciwko mnie czarnych jak smoła tęczówkach zdążyłam dostrzec przelotem rozedrgane, jasne płomyki współczucia. Jeszcze kilka godzin temu Rosa powiedziałaby coś, żeby mnie pocieszyć. Może nawet przytuliłaby mnie i pogłaskała po głowie.
Teraz jednak siedziała spokojnie. Zareagowała na zmienioną dynamikę stosunków pomiędzy nami. W coraz mniejszym stopniu patrzyła na mnie jak na dawną Toni. Nastolatkę przypadkiem zaplątaną w tym dziwnym miejscu. Zaś coraz bardziej jak na tajemnicze Dziecko Słońca, które miało do wypełnienia rolę zapisaną w księgach. Tak jakby oczekiwała ode mnie tego, że skoro zostałam naznaczona do roli liderki organizacji, to będę potrafiła godnie zastąpić jej poprzednich szefów. Patrzyła na mnie tak, jakby oczekiwała, że teraz stanę się nieśmiertelna. I uznawała, że to jest jej zdaniem normalne.
Zerknęłam ponownie na telefon. Przełknęłam ślinę po cichu. Najchętniej podzieliłabym się tą swoją rzekomą nieśmiertelnością z człowiekiem, który nie odpisywał i nie oddzwaniał. Potwornie bałam się o Tima. Panika mieszała mi już wszystko w głowie.
Logicznym wytłumaczeniem jego milczenia było to, że załatwiał sprawy, które wymagały podjęcia natychmiastowej interwencji, ale jednak ja oczami wyobraźni widziałam go skrępowanego łańcuchami i wiszącego głową w dół w jakimś magazynie za miastem.
Stawaliśmy we dwoje do walki, która miała być inna, niż wszystko, co Kolumbia widziała do tej pory. Nie planowałam wystrzelić ani jednego pocisku. Ale planowałam wygrać, bo jako jedyna walczyłam o więcej niż to, co powierzchowne, ulotne, banalne. Walczyłam o więcej niż o złoty, bałwochwalczy posążek, który miał się roztopić i zniknąć w płomieniach dnia Sądu Ostatecznego. Moja batalia toczyła się o życie, zdrowie i bezpieczeństwo ludzi, którzy mnie tak kochali, że potrafili postawić dla mnie na szali swoją wolność, i wszystko, co doczesne. Nadszedł czas, abym zrewanżowała się im dokładnie tym samym. Musiałam zacząć realizować swoje plany. Musiałam być sprytniejsza zarówno od swoich przeciwników, jak i od sojuszników. Po prostu, nie miałam wyjścia.
Zacisnęłam dłonie w pięści i trzepnęłam nimi energicznie o biurko.
— Chcę wiedzieć, jak wyglądało małżeństwo Amado i Mercedes – zażądałam. – Brudy. Potrzebuję brudów.
Rosa zmarszczyła czoło i przyjrzała mi się sceptycznie. Miałam wrażenie, że nagle wyrosły jej dwie dodatkowe głowy, a korpus zaczął się wydłużać, przez co niewysoka Boliwijka powoli zamieniała się w olbrzymiego psa, który w greckiej mitologii strzegł dostępu do sekretów Hadesu.
Nieoczekiwanie wzięła Amado w obronę.
— Dała mu przecież kierowniczka czystą kartę – powiedziała, przechylając głowę i mrużąc jedno oko. Niezwykle ostrożnie stąpała po bagnistym gruncie naszego związku. – Po co kierowniczka chciałaby się w tym teraz grzebać? Nie lepiej zostawić?
Z punktu widzenia mojego szczęścia, miała absolutną rację. Im mniej wiedziałam, tym wygodniej mi się spało. Najbardziej jednak zaciekawiło mnie to, że Rosa nigdy nie spieszyła się, aby działać na niekorzyść starszego z Ibaigurenów. Pomimo tego, że doskonale zdawała sobie sprawę z problemów wynikających z jego niedostatków emocjonalnych.
— Po czyjej stronie zeznawałaś w czasie rozwodu? – spytałam.
Chciałam sobie uporządkować w głowie kilka rzeczy.
— Po niczyjej – odrzekła. – Niczego nie widziałam.
To była dobra strategia. Udawała nieświadomą, kuchenną dziewczynę. Sędzia mógł uwierzyć. Ona nie narażała się żadnej ze stron. A jednak, obie wiedziałyśmy, że te kłopoty ze wzrokiem tak naprawdę przysłużyły się Amado.
— Bo i nie widziałam wszystkiego – doprecyzowała pospiesznie. – Nie chodziłam przecież za nimi.
— Przed chwilą radziłaś mi zostawić jego małżeństwo w spokoju. Czyli coś tam jednak widziałaś – wypunktowałam. – Kłamałaś w sądzie?
— Czy to zostanie uwzględnione przy obliczaniu mojej podstawy wynagrodzenia?
Rozbawiła mnie. Potwierdziłam jej skinięciem głową. Z niechęcią musiałam przyznać, że potrzebowałam po swojej stronie ludzi gotowych kłamać dla mnie pod przysięgą.
Planowałam dotrzeć do najstarszych zapisów mafijnej Księgi Rodzaju, żeby zrozumieć, co takiego miał w sobie Amado, czego nie posiadała Mercedes. Racja moralna zdawała się być po jej stronie. Umiejętność zastraszania świadków – raczej po jego. Czas jednak mijał. Zeznania wpływały różne. Wielu ludzi wcale nie odeszło z pracy i nie przeniosło się do Rodriguezów.
Dzisiaj Amado siedział już w więzieniu. Można było mówić o nim wprost. Rosa milczała. Dlatego wydawało mi się, że przez cały czas chodziło tam o coś jeszcze.
Z kieszeni spodni wygrzebała paczkę Marlboro oraz zapalniczkę.
— Mogę zapalić?
Nie lubiłam już dymu, ale jeszcze bardziej nie lubiłam przerywanych opowieści. Podsunęłam jej pod nos małą, zdobioną popielniczkę, która leżała na biurku.
— Może i to by było właściwe zachowanie. – Wzruszyła ramionami. – Co tu dużo mówić. Kierownik to łajdak. Mika też.
Rosa przyjrzała mi się teraz dla odmiany krytycznie, jakby zaczęła powątpiewać w nazbyt pochopne sklasyfikowanie mnie jako Dziecko Słońca.
— Takich się po prostu nie wpuszcza do łóżka – mówiła dalej. – No chyba, że ktoś lubi mieć życie powywracane o sto osiemdziesiąt stopni.
W pewien sposób zrobiło mi się Miki szkoda. Zdałam sobie sprawę z tego, że Rosa nawet nie zamierzała dawać mu szansy. Żadne pieniądze nie były dla niej warte poświęcania z trudem wypracowanego spokoju. Ona już spotkała na swojej drodze huragan, który zostawił ją z dwójką dzieci. Miała dosyć.
Za to Mika mógł być jej wdzięczny, że go nie wykorzystała, mimo możliwości. Ja na pewno brałam to pod uwagę, oceniając stopień zaufania, jakim mogłam ją obdarzyć.
Rosa zawahała się.
— Ale i tak... – wyszeptała niepewnie. – W jakiś sposób... Uległam.
Na chwilę przerwała swoją opowieść. Siwa smuga dymu papierosowego owiała jej twarz. Jakby miała stanowić zasłonę przed przeszłością, z którą Rosa niekoniecznie chciała się spotkać ponownie.
— Przyjechałam do Medellin jednym z tych rozklekotanych busików – zaczęła powoli. – Neyra płakała, Noelle miała gorączkę, ja miałam wtedy już tylko jedną nerkę – mówiła bez emocji. Co jakiś czas zaciągała się papierosem. – Wiadomo, że nie przyjechałam tu po to, żeby zatrudnić się na zmywaku. Szukałam pieniędzy. Chodziłam po ludziach, pytałam. Sprzedałabym się już dawno na organy, gdybym tylko miała pewność, że Noelle mogłaby przejść dzięki temu operację.
Poruszyłam się niespokojnie na krześle. Nie wiedziałam. Zastanawiałam się, czy powinnam coś powiedzieć. Rosa zauważyła moją reakcję, ale ją zignorowała. Nie robiło to już na niej wrażenia. Bygones were bygones.
— Skontaktowała się ze mną taka Boliwijka, która wtedy tu pracowała – wróciła do swojego wątku. – Kazała mi najpierw odpowiadać na różne pytania, więc byłam pewna, że chodziło o burdel. Dla specjalnych klientów – dodała szeptem. – Nawet kierowniczka nie wie, jak się ucieszyłam, kiedy okazało się, że to narkotyki.
Wypuściłam z ust powietrze. Rosa była gotowa na najwyższe poświęcenie dla swoich córek. Teraz dopiero widziałam, jakie miała szczęście, trafiając na Ibaigurenów. Zupełnie jakby brodząc bez mapy w ciemnym lesie, pełnym bagien, urwisk i zwierząt, udało jej się dotrzeć do oświetlonej drogi. Ona też doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
— Rozmowę kwalifikacyjną miałam dokładnie w tym pokoju – opowiadała. – Siedziałam na tym samym krześle. Kierownik – po drugiej stronie. – Pokazała gestem na mnie. – Byłam przerażona. Totalnie. Ale on zaczął ze mną rozmawiać. Spędziliśmy ze sobą cały dzień. Chodziliśmy po domu. Po ogrodzie. Pytał mnie o moje problemy, o moje plany. Kiedy wstydziłam się mówić, on żartował. Zabrał mnie do kuchni. Zjedliśmy razem przy stole. W życiu nie widziałam takich produktów. Ani takich talerzy. Ani takiego stołu. – Roześmiała się na głos, przedstawiając ramionami zakres naszej kuchennej ławy.
Strzępek popiołu oderwał się od papierosa i wylądował na deskach. Nie przerywałam.
— Potem zobaczyłam Mikę. Była godzina dwudziesta, a on dopiero wyszedł od siebie z pokoju. Na potwornym kacu. Boso. W bokserkach i w czarnym T-shircie. Ubranym na drugą stronę. – Rosa pokiwała głową. Uśmiechnęła się nostalgicznie do swoich wspomnień. Miałam wrażenie, że chciałaby zachować ich część w tajemnicy. Zupełnie jakby chowała jakieś zdjęcie pod poduszką i zaglądała do niego tylko w ciszy, pod osłoną nocy. Mając całkowitą pewność, że nikt jej na tym nie przyłapie.
— Ale kiedy dał radę otworzyć oczy i nasz wzrok się spotkał, wiedziałam też, że nigdy nie widziałam takiego faceta – dokończyła.
Przykryła szczelnie obiema dłońmi usta. Próbowała zachować całkowitą powagę. Jednak po ognikach tlących się w jej oczach, poznawałam, że chichocze.
— Ten dzień był dla mnie wyjątkowy – mówiła, z pewną refleksją. – Zobaczyłam, jak żyją ludzie, tacy jak oni. Najbardziej mnie dziwiło, że zwracają się do mnie jak do człowieka. Długo nie mogłam się do tego przyzwyczaić.
Przerwała, żeby się uśmiechnąć.
— Doñę Mercedes poznałam dopiero, kiedy dostałam kontrakt. Była miła, ale zawsze miałam wrażenie, że była taka tylko dlatego, że jej się to opłacało. A może po prostu kierownik zdążył mnie już kupić wtedy dla siebie.
Jej wzrok uciekł w prawy, górny róg pokoju. Mój powędrował wprost w nagromadzenie biurkowych bibelotów. Beznamiętnym ruchem gałek ocznych rejestrowałam koperty, jakieś spinacze, popielniczkę, swój telefon.
Pogrążyłyśmy się w ciszy. Każda z nas przeżywała w pamięci ten moment, kiedy ci popaprańcy zdobyli nas za pomocą nagromadzenia drobnych gestów i uzależnienia od poczucia bezpieczeństwa, którego tak bardzo potrzebowałyśmy, a nie dostawałyśmy go wcześniej od nikogo. I choć obie poznałyśmy na własnej skórze najgorsze sekrety pogubionych własnym zepsuciem ludzi, kryjące się za światowym stylem i czarującymi uśmiechami, nie potrafiłyśmy zdjąć z siebie tego zaklęcia.
Powoli docierało do nas też to, że od tego momentu to my miałyśmy być tymi, które muszą się zacząć czarująco uśmiechać do innych.
***
Akt VI: Manu
Manuel Mendoza przypominał mi trochę Seana Connery'ego z ostatnich Bondów. Z domieszką Negana z The Walking Dead. Tracił na gęstości niegdyś kruczoczarnych, dziś poprzetykanych siwizną włosów. Próbował to przykryć odpowiednim uczesaniem.
Rozsiadł się wygodnie na niewielkim krześle przed biurkiem. Ręce splótł za karkiem, kostkę oparł o kolano. Miał na sobie szare spodnie na szelkach i rozchełstaną białą koszulę. W jego ustach poruszała się rytmicznie w górę i w dół trawa ozdobna zerwana w ogrodzie. Za uchem trzymał papierosa. W uchu – słuchawkę, która łączyła go z pokojem security. Odpowiadał za bezpieczeństwo całej organizacji.
Kiedy Amado przejął stery zarządzania, przyglądał się walkom na gołe pięści. Kazał ludziom zaglądać do podejrzanych dzielnic, wypytywać o baskijskie nazwiska. Tak trafił na Mendozę. Ulicznego zabijakę. Manu przez wiele lat był osobistym ochroniarzem Amado i nawet po objęciu nowej pozycji wciąż się tym zajmował. Mój narzeczony nie wyobrażał sobie pracy z kimkolwiek innym.
Do tego stopnia chciał zatrzymać Mendozę przy sobie, że był on jedynym człowiekiem, który zachował stanowisko, mimo że zeznawał jako świadek Mercedes. Rozmowa na temat jego zachowania była krótka. Amado mu powiedział, że jeśli jeszcze raz wtrąci się w jego sprawy prywatne, przestanie mu przybywać dzieci, a zacznie ubywać. Manu przestał się wtrącać.
Zarzuciłam włosy za ramiona. Wyprostowałam plecy. Delikatnie odkaszlnęłam. Chciałam zaprezentować się możliwie jak najbardziej formalnie.
— Od jak dawna wiedziałeś o aresztowaniu? – spytałam na powitanie.
— Od samego początku. – Uśmiechnął się.
Nie zdziwiła mnie ta odpowiedź. Ktoś od wewnątrz musiał pomagać Ibaigurenom w ukrywaniu przebiegu przyszłych wydarzeń. Nawet Rosa i Unai nie mieli pojęcia o tym, co nas czeka.
— Byłeś ich człowiekiem – zauważyłam. – Jedynym, któremu ufali. Wszyscy inni mogli mi zdradzić tajemnicę.
Skinął głową, bezczelnie przeżuwając końcówkę długiej, srebrzystej byliny. Odchylił się na krześle. Zaczął się bujać na jego tylnych nogach, jakimś cudem się przy tym nie przewracając.
Znałam Manuela na długo przed tym, zanim poznałam Amado. To on ewakuował mnie do Gujany. To on był moim pierwszym klientem. Teraz, gdy przyglądałam się jego spokojnemu obliczu, przypominałam sobie, jak prosiłam go przy barze, żeby zakończył ze mną swój wieczór. Miałam szesnaście lat. Drżałam ze strachu. Pachniałam desperacją.
Manu zawahał się przez moment, czy nie powinien dać mi po prostu pieniędzy do ręki i kazać mi odejść. Widziałam, jak sięga dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki. Ale rozmyślił się. Wyznawał prawo ulicy. Uważał, że skoro mój brat i ja sami sprowadziliśmy na siebie katastrofę, to powinniśmy poczuć na własnej skórze jej konsekwencje. Nie zamierzał mi dawać niczego za darmo, ani wyświadczać Timowi przysługi, biorąc mnie na swoje utrzymanie.
Skinął głową i zaprowadził mnie do samochodu. Pojechaliśmy do najbardziej ukrytego, odległego mieszkania, które należało do organizacji. Był uprzejmy. Nigdy nie wymagał ode mnie cudów. Podał mi kieliszek wina. Wypiłam go w milczeniu, cała się trzęsąc. Potem ostrożnie rozebrał mnie i położył na łóżku.
Nie byłam żadną dziewczyną jego marzeń. On z pewnością nie należał do mężczyzn, z którymi chciałabym spędzić resztę życia. Ale z czasem się polubiliśmy. Zaufałam mu. Chociaż widywaliśmy się rzadko, zostawiał mi tyle pieniędzy, żebym nie miała problemów z wynajęciem kawalerki w bezpiecznej dzielnicy, ani żebym nigdy nie musiała martwić się o jedzenie czy o codzienne drobiazgi. Przepłacał ponad moją rynkową wartość. Stosując kryteria moralności, za którą podążał, można było go uznać za dobrego człowieka. I tak też o nim myślałam.
Lecz już nie po raz pierwszy przegrałam walkę o jego lojalność ze swoim narzeczonym.
— Amado skutecznie cię zaszantażował – zwróciłam uwagę.
— Potrafił być przekonujący. – Manu odburknął pod nosem. Wiedziałam, że z trudem mu przychodziła rozmowa na ten temat. Lubił mieć dzieci, ale nie lubił mieć słabości.
Z tego wszystkiego doskonale zdawałam sobie sprawę. To był zaledwie początek. Tak naprawdę, interesowało mnie tylko jedno. Jak głęboka musiała być jego więź z Mercedes, skoro to ją zdecydował się poprzeć w trakcie procesu? Czy w jego hierarchii znajdowałam się nie tylko za Amado, ale również za nią?
— Dlaczego zeznawałeś po stronie Mercedes? – zapytałam wprost.
Odpowiedział tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie:
— Z przyzwoitości.
Dalej kiwał się na krześle, jakby siedział w bujanym fotelu. Uniósł lewy kącik ust, uśmiechając się na widok mojego zmieszania. Szczerość i prostota motywu w tym świecie piętrowych intryg mnie zaskoczyła. Na tyle, że zastanawiałam się, czy nie kryło się pod tym coś jeszcze.
Pewnie dlatego Manu, po chwili, zdecydował się wyjaśnić tok swojego rozumowania:
— Szef nie zasłużył na proces karny. Zasłużył na sklepanie mordy.
Ostrożnie wsunęłam palce we włosy i podrapałam się po głowie. Mendoza podążał za kolejną z zasad ulicy. Nabierało to sensu.
— Gdyby don Eladio ze swoimi ludźmi przyszli do niego – wspomniał ojca Mercedes – powiedziałbym naszym chłopakom, żeby się odsunęli. Nie broniłbym go. Dostałby to, na co zasłużył.
Manu podniósł sobie właśnie ciśnienie na tyle skutecznie, że twardo wylądował przednimi nogami krzesła na podłogowych deskach. Pochylił się do przodu. Spojrzał mi prosto w oczy. I warknął przez zęby:
— Powiedziałem mu o tym.
Odruchowo wycofałam się w oparcie swojego fotela. Skinęłam ze zrozumieniem. Amado nie został skazany w tamtym procesie. Został skierowany na terapię, na którą się wybrał o parę lat za późno.
Wydawało mi się, że sprawa z Manuelem Mendozą była teraz już prosta. Stać go było na szczerość. Pomyślałam, że na koniec zasłużyłam przynajmniej na tyle.
— Nie jestem taka, jak Amado. Nie będę cię szantażować – zaczęłam. – Jeśli uważasz, że nie pogodzisz pracy dla mnie z lojalnością wobec Mercedes Rodriguez, muszę wiedzieć o tym już teraz. Rozwiążemy twój kontrakt w taki sposób, żebyś był zadowolony.
Wiele zawdzięczaliśmy Mendozie. Miałam nadzieję, że dzięki mojemu kulturalnemu zachowaniu na pożegnanie, sekrety naszej organizacji zostaną przy nim. Nawet jeśli zmieni pracodawczynię.
Manu uśmiechnął się i pokręcił głową na boki. Wyjął z ust swoją trawę i zaczął miętolić ją w ręku. Znów wprawił w ruch krzesło. Zaskrzypiało z jękiem.
— Postawię na ciebie pieniądze – odezwał się swoim niskim, męskim głosem. – Na górze przyjmują zakłady, czy pożyjesz dłużej, niż tydzień.
Zabrzmiało to tak, jakby przyszedł do tego pokoju tak naprawdę po to, żeby odczytać mi wyrok śmierci. Wewnątrz mojej głowy od ścian odbijały się jego ostatnie słowa: Czy pożyjesz dłużej, niż tydzień. Werdykt jego zdaniem już zapadł. Pozostawało jedynie pytanie: po ilu dniach odbędzie się egzekucja?
Moja mina na tym etapie już całkiem się posypała. Maska poważnej bizneswoman, która wie, co robi, odchodziła z mojej twarzy płatami i rozsypywała się proszkiem na podłodze. Jeśli byłam ciekawa, jakie w rezydencji panują nastroje, to właśnie otrzymałam odpowiedź na swoje pytanie.
Mogłam się tylko przyglądać, jak każdy bierze ile może, i ucieka, dbając o zabezpieczenie własnych interesów.
Ale ja zamierzałam walczyć do końca. Tak, jak robiłam to zawsze.
— Poproszę cię, żebyś obserwował te zakłady – wycharczałam z trudem, chowając wzrok w kącie biurka. Jeszcze przetrawiałam tę informację. – Zwolnij wszystkich, którzy nie dają mi szansy. Nie interesuje mnie, czy ich znam i czy z nimi pracowałam. Powinni jak najszybciej opuścić rezydencję.
Nie było mi łatwo. Czułam się, jakbym szła prosto w zamieć śnieżną. Otulona jedynie wełnianym kocem. Moje dłonie zamarzały. Powieki same zamykały się, by chronić delikatne białka oczu przed smagającym mroźnym wiatrem. Rzęsy pokrywały się szronem. Na różowych policzkach pojawiły się odmrożenia. Z trudem stawiałam kolejne kroki, próbując znaleźć jakąś wydeptaną ścieżkę. Ale żadnej nie było. Musiałam wydeptać swoją własną.
Wolałam być sama, niż otoczona ludźmi, którzy są gotowi mnie sprzedać, gdy tylko otrzymają taką możliwość.
Manu skinął głową. Nie używał zbyt wielu słów, ale rozumiał mnie bardzo dobrze. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy.
— Bez przemocy będzie ciężko – odezwał się w końcu. – Radziłbym na początek pozbyć się...
— Nie – przerwałam ostrym tonem.
Wiedziałam doskonale, że mówi to w moim własnym interesie. Żebym do tych przewidywanych dla mnie siedmiu dni mogła dodać kolejny tydzień. A potem jeszcze jeden. Nie zamierzałam jednak iść na żadne ustępstwa. Sam Manu znał mnie na tyle dobrze, żeby przewidywać moje stanowisko. Nie oznaczało to wcale, że się ze mną zgadzał.
— Nawet sklepy wrzucają drobne kradzieże w koszty funkcjonowania – mruknął.
Musiałam go przekonać do swoich racji. Inaczej ryzykowałam tym, że kiedy tylko odwrócę wzrok, on zacznie zachowywać się po swojemu i będzie zaprowadzać własne porządki. Wartości takie, jak humanitaryzm, były mu obce. Dlatego w swoich tłumaczeniach nawet nie podążałam w tę stronę.
— Im więcej przemocy będziemy stosować, tym bardziej obniżamy nasze szanse na jakiekolwiek układy z władzą – powiedziałam. – Przemoc rozwiązuje jedne problemy, ale rozpoczyna kolejne.
Zauważyłam, że Manuel przygląda mi się w tym momencie z uwagą. Z jego twarzy zniknął wreszcie ten wszechwiedzący, ironiczny uśmiech. Mówiłam więc dalej:
— Chcemy uniknąć aresztowań i wysokich wyroków. Jeśli nie będziemy mieć reputacji morderców, przyjdzie nam to o wiele łatwiej. Toczymy nie jedną wojnę, tylko dwie.
Miałam na myśli konieczność balansowania pomiędzy zachowaniem respektu u członków syndykatu a utrzymaniem cichego poparcia u kolumbijskiego prezydenta.
Bujanie na krześle osłabło. Mendoza przetrawiał powoli moje argumenty. Zdawało mi się, że do niego trafiają. Musiałam kuć to żelazo, dopóki było gorące.
— Przechytrzymy ich wszystkich – powiedziałam z nadzieją.
Potarłam entuzjastycznie swoje dłonie jedna o drugą. Pokazywałam mu, że jestem gotowa do walki. Że mam plan. Potrzebuję tylko trochę pomocy i zaufania.
Manuel nie skomentował. Zdecydowanym szarpnięciem dźwignął ciężką sylwetkę z niewielkiego krzesła. Rzucił mi na odchodne podsumowujące, wymowne spojrzenie, po czym obrócił się tyłem i ruszył pewnym krokiem w kierunku wyjścia.
Pociągnął za klamkę. Zamierzał opuścić gabinet. Zatrzymał się dopiero w półotwartych drzwiach.
Po krótkiej chwili zastanowienia, odchylił się do tyłu i oparł się masywnymi plecami o drewnianą framugę. Widziałam, że chce mi jeszcze o czymś powiedzieć. Spojrzałam na niego zachęcająco, chociaż tak naprawdę bałam się tego, co miał mi do powiedzenia, skoro zostawił to sobie na sam koniec.
— Pytałaś o Mercedes – odezwał się wreszcie. – Dla niej nigdy nie przestrzeliłem ręki Neville'owi.
Ledwie zdążyłam się blado uśmiechnąć i odpowiedzieć, jego koszula i szelki już zniknęły za szerokimi drzwiami z ciemnego drewna.
Głęboko odetchnęłam. Ta rozmowa była dla mnie bardzo ważna i wyczerpująca. Powoli odtwarzałam sobie w głowie jej treść i podsumowywałam wnioski.
Wysunęłam stopy z butów. Oparłam palce o podłogę. Ostrożnie zaczęłam kręcić kostkami. Miałam chwilę czasu na to, żeby zrelaksować pospinane ciało. Najważniejszy cel został osiągnięty. Pomimo nerwów i potknięć, udało mi się zabezpieczyć kluczowe pozycje swoich współpracowników wewnątrz organizacji. Pierwszy etap przejmowania władzy był już za mną.
Teraz musiałam sięgnąć myślą odrobinę dalej. Do Meksyku. Głównym współpracownikiem Ibaigurenów był Rafael Alcantara z Guadalajary. Przewodził syndykatowi karteli operujących od Rio Grande aż po Kanał Panamski. Handlował z amerykańskimi gałęziami sycylijskiej Cosa Nostry i kalabryjskiej 'Nrdanghety. Wprowadzał nasz towar na rynek amerykański.
Włosi już wiele lat temu zapuścili korzenie w strukturach państwowych USA. Jednak to kartele od dłuższego czasu stawały się główną siłą w podziemiu. Konflikt pomiędzy starą a nową potęgą wydawał się nieunikniony. My, jako producenci, znaleźliśmy się w tym wszystkim gdzieś z boku. Z przyczyn geograficznych nie dysponowaliśmy odpowiednią zdolnością przerzutową ani nie mieliśmy wystarczająco rozbudowanej kolumbijskiej diaspory, żeby móc zmonopolizować amerykański rynek. Musieliśmy dzielić się z innymi.
Miałam kiedyś do czynienia z człowiekiem numer dwa w organizacji Alcantary. Nie zapamiętałam go dobrze. Był jedynym klientem z czasów moich spotkań w Red Roomie, którego wpisałam na czarną listę. Zrobiłam z nim coś, czego już nigdy bym nie powtórzyła. Od początku wiedziałam, że nie mam na to ochoty. Mówiłam mu o tym. Jednak on mnie przekonywał.
Rzucił mi pod nogi zwitek z pięcioma tysiącami dolarów. Byłam pod wpływem narkotyków. Pieniądze kusiły. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś mi zapłacił aż tyle. Nietrafiona decyzja podjęła się sama. Później bardzo tego żałowałam.
Na drugi dzień nawet nie chciało mi się płakać. Czułam jedynie wstręt. Na wpół przytomna zabrałam swoje rzeczy i wymknęłam się jak najszybciej z mieszkania, chociaż normalnie zostawałam tam dłużej, żeby zjeść ze swoim klientem śniadanie, posprzątać po nas i wymienić pościel.
Zablokowałam od razu jego numer. Nikomu nie powiedziałam o tym, co się stało. Wiedziałam, że to nie była moja wina. Ale to ja się wstydziłam. Ciągle wyrzucałam sobie, że nie przerwałam tamtego spotkania. Nie zadzwoniłam do swojego brata z prośbą o pomoc, chociaż widziałam, że facet był dziwny, nie miałam z nim chemii, a noc nie szła w żadną dobrą stronę.
Kilka dni później udało mi się otrząsnąć z tego szoku. Przypomniałam sobie, dlaczego robiłam to, co robiłam. Powtórzyłam na głos, że najważniejsze było dla mnie bezpieczeństwo w przyszłości. Zdobywałam pieniądze, żeby tę przyszłość zbudować. Reszta to tylko przeszkody po drodze. Zamierzałam się z nimi zbiorczo uporać po uwolnieniu się od wszystkiego, co stanowiło dla mnie śmiertelne zagrożenie. Najważniejsze, to przetrwać.
Symbolicznie włożyłam zarobione pieniądze do pudełka po butach. Człowieka od Alcantary wyjęłam ze swojej głowy.
Czasem przebitki z tamtej nocy wciąż stawały mi przed oczami. Odganianie ich przychodziło łatwo. Zgromadziłam zbyt dużo innych, jasnych, cudownych wspomnień, na których koncentrowałam swoją uwagę. Pojawiły się też nowe traumy, które angażowały moją podświadomość. Wypychały z niej traumy poprzednie, mniej znaczące. Amado w każdej z tych kategorii zastępował wszystkich mniej ważnych od siebie ludzi.
Jednak teraz, gdy tylko zdałam sobie sprawę z tego, że będę musiała się z tym Meksykaninem spotkać ponownie, miałam ochotę zwymiotować wprost na swoje biurko.
Organizację z Guadalajary postanowiłam zostawić sobie na sam koniec. W zamian, chciałam wciągnąć do interesów wielkiego bossa z Zatoki Meksykańskiej, Gabriela Trujillo. On również był moim klientem.
Jego rodzina od początków dwudziestego wieku kontrolowała wschodnią część granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Gdy widziałam Trujillo, miałam wrażenie, że stanowił pozostałość po romantycznych czasach napadów na dyliżanse i wieszania przestępców na szubienicach na pustyni.
Nigdy do niczego między nami nie doszło. Rozmawialiśmy. Przygotowywaliśmy posiłek. Ja zatańczyłam flamenco. On kazał przez telefon obciąć komuś rękę.
Trujillo cenił sobie niezależność. Nie wiązał się układem z żadnym południowoamerykańskim producentem narkotyków, chociaż wszyscy przez lata próbowali go do siebie przekonać. Jego autonomię wewnątrz meksykańskiego syndykatu musiał uznać także Rafael Alcantara. Zdawałoby się, że boss z Zatoki był człowiekiem z żelaza. Ale ja znałam jego potężną słabość.
Gabriel Trujillo miał wnuka. Grał on w piłkę nożną w pierwszej lidze meksykańskiej. W kupionym klubie, w ustawionych meczach. Grał źle. Został w końcu gwiazdą, ale na memiarskim Reddicie. Skończyło się depresją. Postanowiłam go stamtąd wyciągnąć i zaangażować do drugoligowego zespołu w Kolumbii, który zamierzałam kiedyś podarować Amado w prezencie ślubnym.
W nowej sytuacji, nie finalizowałam zakupu zespołu. Zależało mi na ukrywaniu związków biznesowych z obecnym właścicielem. Chciałam, żeby chłopak myślał, że klub zagraniczny naprawdę się nim zainteresował i dał mu szansę na rozwój. Ze swoich treningów piłkarskich pamiętałam opinię trenera, że do poziomu drugiej ligi włącznie nie potrzeba mieć talentu. Wystarczyła praca.
Z klipów na YouTube wynikało dość jasno, że młody Trujillo kompletnie nie umiał grać w piłkę, ale przynajmniej bardzo się starał. Postanowiłam rzucić pod stołem pieniądze na klub. Moją ambicją było zrobienie z tego chłopaka piłkarza, który poradzi sobie sportowo na tym poziomie rozgrywek.
Pozostawało mi jeszcze tylko wtajemniczenie w plan jego dziadka. A potem – złożenie mu propozycji nie do odrzucenia.
***
Akt VII: Tim
Ledwie się rozłączyłam, na ekranie mojego smartfona pojawił się napis: Genius. W chwili, gdy oznaczałam tym słowem swojego brata na liście kontaktów, nie potrzebowałam wiele czasu, żeby zastanawiać się nad nazwą. Wybrałam pierwsze słowo, które mi się z nim skojarzyło. Wpatrywałam się w ten napis i czułam, jak moje mięśnie słabną z bezradności na samą myśl, że w starciu z brutalną siłą i bezwzględnością Timmy nie byłby w stanie obronić się wyłącznie swoim sprytem.
Ciągle miałam w pamięci tamten dzień, gdy zobaczyłam, jak zdegradowaną formę może przybrać ludzkie ciało. Zmieniało się w wysuszony, pomarszczony liść na drzewie w środku śnieżnej zimy, pozbawiony swojej zieleni i odcięty od słońca. Stałam wtedy nad łóżkiem Tima w szpitalu. Bandaże sklejały go w jeden kawałek. Opuchnięty, ciemny fiolet wznosił się i opadał w miejscu twarzy. Biały, jałowy opatrunek wypełniał puste zagłębienie, w które kiedyś natura włożyła mojemu bratu oko. Brązowe, w kształcie migdału. Takie samo, jak moje.
Niezależnie od tego, ile filmów z Sundance Mika obejrzał, ile nagrodzonych książek przeczytał, ile koncertów zorganizował, on należał do innego świata. W jego świecie zdrajcy ponosili najsurowszą karę. Ofiarą ze swojej krwi wyznaczali granice, za które ich następcy mieli bać się zaglądać. Dlatego imperium Ibaigurenów trwało nienaruszone. Wypowiedzenie im wojny oznaczało wydanie wyroku. Potrafiłam to zrozumieć, ale w żaden sposób nie umiałam naśladować.
Wykonałam kilka głębokich oddechów. Na krótką chwilę zamknęłam oczy i bardzo mocno się skoncentrowałam. Musiałam się przygotować psychicznie na to, że gdy wybiorę znak zielonej słuchawki, może się do mnie odezwać porywacz żądający okupu. W najlepszym razie, okupu. W najgorszym – wszystkiego, co tylko mam.
Jeśli chodziło o życie Tima, nie potrafiłabym nie rozmawiać z terrorystami.
Usłyszałam jednak głos, który był mi bardzo dobrze znany. Nieco przytłumiony, zapewne od jazdy samochodem, ale cały i zdrowy. W dodatku pełen pretensji:
— No hej. Dzwonię od paru minut. Dlaczego nie odbierałaś?
Miałam ochotę oderwać telefon od swojego ucha i rzucić nim daleko o przeciwległą ścianę. Być może część z moich nerwów uleciałaby razem ze smartfonem. – Idiota – przeklęłam brata po cichu.
— Gdzie ty jesteś? Co się z tobą dzieje? – zawarczałam do słuchawki przez zaciśnięte zęby.
Jeszcze nie przekroczył tej magicznej granicy czasowej, po której chciałabym mu się rzucić na szyję, szczęśliwa, że żyje. Teraz byłam na niego wściekła.
— Jedziemy do ciebie – odpowiedział.
— My, czyli kto? Ty i Alex? – Musiałam wyciągać z niego informacje kawałek po kawałku.
— Ech, nie... – zawahał się i przerwał na moment. Zastanawiał się, jak spuścić na mnie tę bombę w miarę delikatnie. – Wiozę niespodziankę. Miłą. Ale koszmarnie kłopotliwą – dokończył. Położył nacisk na słowo koszmarnie.
I miał rację. Zaburzona przez nas równowaga w kosmosie już nigdy nie wróciła na swoje miejsce. Nasza rodzina z Polski utraciła możliwość spokojnego życia w swoim małym miasteczku. Zamiast wybrać się na Cypr lub na Maltę, kupić tam dom i żyć wygodnie przez długie lata, ciocia w przypływie obłędu albo podszeptu diabła zdecydowała, że najlepiej będzie, jeśli przyleci z mężem i córką do nas. Uznała, że taki biznes prowadzi się całą rodziną. Że od teraz będziemy potrzebowali siebie nawzajem.
Nawet nie wiedziałam, od czego powinnam zacząć wyjaśnianie, jak bardzo nieprawidłowy był ten tok myślenia. Nasze życie w Kolumbii nie było fikcją z serialu. Tutaj czekali na nas prawdziwi mordercy. Byliśmy uwikłani w potężne afery polityczne. A najbardziej bałam się wypłynięcia na powierzchnię mojej własnej historii, o której za żadne skarby nikt z rodziny nie mógł się dowiedzieć.
— Jezu. Chyba nie lecieli z pięcioma milionami dolarów w samolocie rejsowym? – wyjąkałam.
Podparłam ciążącą mi głowę na koszyczku z dłoni.
— Gorzej – mruknął Tim. – Zakopali je w lesie.
Robił wszystko, żeby zachować względny spokój i nie roztrzaskać samochodu na pierwszej lepszej kamiennej ścianie. Chyba tylko ja wiedziałam, ile go to kosztowało.
Ciocia wylądowała w Medellin, kiedy wszystkie ekrany w hali przylotów relacjonowały aresztowanie Ibaigurenów. Chwilę po tym wydarzeniu pokazywały konferencję z udziałem Haimara Saavedry. Ciocia nie straciła jednak zimnej krwi. Zatelefonowała do Solaris. Sekretarka skontaktowała się z Timem. On zabrał całą rodzinę z lotniska najpierw do siebie do domu, a teraz wiózł ich do mnie.
— W pewnym sensie, ciocia ma rację – zaczął Tymek. – Mogą nam się przydać. Ale muszą zostać w Europie. Nie mogą widzieć, w jaki sposób załatwiamy tutaj nasze interesy.
— No shit, Sherlock... – odpowiedziałam, zrezygnowana.
Nagle poczułam, jak krew uderza strumieniem wprost do mojej głowy.
— Zaraz – ożywiłam się, wyczuwając podstęp. – W jaki sposób my, twoim zdaniem, będziemy tutaj załatwiać interesy?
Powinien się domyślić, że tak długo, dopóki ja będę u władzy, nie zamierzam się zgadzać na żadną przemoc. Nerwowo stukałam palcami o blat biurka, w przedłużającym się oczekiwaniu na odpowiedź.
— Tu jest dla nich zbyt niebezpiecznie – wyjaśnił Tim zdecydowanym głosem. – I mogą usłyszeć plotki – dodał już znacznie ciszej.
Potwierdziłam natychmiast. Najbardziej nam obojgu zależało właśnie na tym, żeby nie zdążyli usłyszeć jakichkolwiek plotek. Musieliśmy ich odizolować, przeszkolić, a następnie jak najszybciej wysłać z powrotem do Europy, w roli naszych ambasadorów. Ciocia i wujek mówili bardzo dobrze po rosyjsku, bo uczyli się tego języka przez wiele lat w szkole. Ten fakt dawał nam olbrzymią przewagę nad konkurencją.
— Jagodę tak wstępnie widziałbym przy logistyce – kontynuował mój brat. – Mówiła, że miała już z tym do czynienia, tylko że nie na taką skalę.
Nasza kuzynka była kolejnym matematycznym mózgiem. Właściwie, to wszystkie puzzle układały się w całość. Tim nie zdecydowałby się na wtajemniczenie naszej rodziny w więcej sekretów, niż potrzeba, gdyby nie uznał, że zyski powinny przewyższyć ryzyko. Grono stuprocentowo zaufanego kręgu właśnie rozrastało nam się do pięciu osób.
— Uczyła się niemieckiego przez osiem lat, ale umie powiedzieć tylko, jak się nazywa – relacjonował Tim.
— Świetnie. – Przewróciłam oczami. – Jak kiedyś celnicy zatrzymają ją w porcie w Hamburgu, to przynajmniej nie powie im niczego więcej.
Sama nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Im bliższy jest twój związek z jakąś osobą, tym bardziej chcesz tę osobę ochronić. Tym trudniej przyjmujesz do siebie informację o jej krzywdzie. Wiedziałam, że Nowakowie i tak byli już zamieszani w nasze interesy. Chronili nas. Trzymali nasze pieniądze. Zdążyli usłyszeć o nas bardzo dużo. Z drugiej strony... może jeszcze nie było za późno, żeby położyć temu kres.
Z rozważań wyrwał mnie odgłos kroków zbliżających się korytarzem, a następnie stukanie do drzwi gabinetu. Rosa wsunęła głowę do środka, żeby poinformować mnie o przyjeździe gości. Chcąc nie chcąc, musiałam wstać z krzesła i się z nimi przywitać.
Sprawdziłam swój wygląd w małym lusterku. Moją twarz szpeciły dwa ogromne rumieńce. Spróbowałam je trochę przysłonić pudrem. Efekt wyszedł średni. Za dużo towarzyszyło mi dziś stresu, łez, emocji. Mimo wszystko, zamierzałam robić dobrą minę do złej gry. Nie chciałam naszych gości od razu zmartwić ani wystraszyć. Na to wszystko miał przyjść odpowiedni czas. Niestety.
Ledwie przekroczyłam próg z gabinetu na korytarz, wpadłam wprost na ciocię Halinę. Ja udawałam radość. Ona promieniała. Miała na sobie damski, biały garnitur. Rozjaśniła włosy na platynowy blond. Z krótkim, modnym strzyżeniem przypominała najnowsze wcielenie Gillian Anderson.
— Podoba ci się? – Ciocia od razu wychwyciła mój wzrok na swoim ubraniu i torebce. Okręciła się kilka razy dookoła własnej osi. – Kupowałam w Monnari w Kłodzku – oznajmiła z dumą.
Nie miałam pojęcia, co to za sklep. Natomiast wiedziałam już, gdzie leżało Kłodzko. Dla mieszkańców Nowej Rudy oznaczało ono stolicę Polski. Wrocław stanowił centrum wszechświata. Warszawa znajdowała się w odmiennym układzie planetarnym. Gdzieś przy zewnętrznych granicach kwadrantu Delta.
— A więc to są te słynne obrazy. – Ciocia powiedziała bardziej do siebie niż do mnie, na widok kolekcji najbardziej upiornych dzieł, które Amado zgromadził i kazał rozwiesić na ścianach u siebie w domu, jakby to były zwykłe landszafty z jeleniem na rykowisku albo plakaty z Audrey Hepburn drukowane planszami i sprzedawane w Ikei.
Ciocia Halina nieuchronnie zbliżała się w kierunku Beksińskiego. Przerażał mnie fakt, że ona przez cały czas uważała, że handel dziełami sztuki stanowił jakąkolwiek część pochodzenia naszego bogactwa. Nie stać mnie było w tej chwili na wyprowadzanie jej z błędu. Potrafiłam tylko udawać uśmiech i cichym głosem wygłaszać banalne formułki.
Przypomniała mi się w tym momencie scena z Lady Bird, w której główna bohaterka, grana przez Saoirse Ronan, narzekała na zwyczajność swojego pierwszego doświadczenia seksualnego. Jej chłopak odrzekł, że w życiu czeka ją jeszcze bardzo wiele przeciętnego seksu. Pomyślałam o tym, że moja nowa praca będzie się opierać w dziewięćdziesięciu procentach właśnie na wygłaszaniu banalnych formułek. Pilnowaniu tabelek. Terminów. Może powinnam zacząć się przyzwyczajać.
Kątem oka dostrzegłam Jagodę i wujka Andrzeja. Wciąż jeszcze stali przy wejściu. Rozglądali się niepewnie, jak zwierzaki po wyciągnięciu z transportera. Moja kuzynka kurczowo trzymała w dłoniach dolne rogi rozpiętej, szarej bluzy. Odnalazła mój wzrok w połowie korytarza. Nie musiała nawet podchodzić bliżej. Ten chłód bijący z jej jasnej twarzy, otoczonej długimi, czarnymi puklami włosów, wyraźnie czułam na całej długości swojego kręgosłupa. Nie pozostawiała mi wątpliwości. Bez żadnego koloryzowania zdawała sobie sprawę z tego, kim jestem, i co to za miejsce.
Jej spojrzenie było przepełnione wyrzutem i pogardą. Jeśli miała do tej pory jakiekolwiek złudzenia co do mojej osoby, to właśnie je w tym momencie straciła. Rozpaczliwie obejrzała się za siebie. Wielkie, białe drzwi wejściowe do rezydencji zostały zamknięte na złoty klucz. Wykonała niepewny krok, jakby chciała się obrócić, wybiec na zewnątrz i pędzić przed siebie, chociaż nie znała naszej górskiej serpentyny ciągnącej się wśród iglastego lasu. Nie wiedziała, dokąd ma iść. Zawahała się. Opuściła bezwładnie ręce wzdłuż tułowia. Przygarbiła plecy i spojrzała zrezygnowanym wzrokiem na swoje trampki.
Zrozumiała, że jej życie nieodwracalnie zmieniło się w chwili, w której przycisnęłam dzwonek wybrzmiewający polifoniczną melodię. Kiedy dwójka pół-baśniowych dzieci ze zdjęcia w kopercie w szufladzie zmaterializowała się przed nią ciałem, krwią i pomarańczowym plecakiem z blisko pięcioma milionami dolarów.
— Tosiu, pokazywali tego twojego Armando w telewizji. – Usłyszałam przy uchu głos cioci. – On taki zabiedzony – szepnęła z przerażeniem. – Karmiłaś go korzonkami, prawda? Mężczyzna to musi jeść, Tosieńko.
— Świetnie, ciociu. – Poklepałam ją po ramieniu. – Jak Armando wyjdzie z więzienia, to będziesz mogła mu o tym sama powiedzieć.
Nie byłam w tej chwili zbyt towarzyska. Przebijała przeze mnie źle skrywana ironia. Ale to nie był właściwy czas i miejsce na opowiadanie o problemach Amado z odżywianiem. A już szczególnie o jego problemach ze wszystkim innym.
Oddaliłam się na kilka kroków, udając, że mam coś do załatwienia. Rozejrzałam się po korytarzu. Rosa witała się z Jagodą. Moja kuzynka milczała. W końcu niechętnie, ale jednak zaczęła odpowiadać. Tim i Manu próbowali dogadać się z wujkiem za pomocą translatora. Całą trójką śmiali się z proponowanych tłumaczeń. Pokazywali sobie nawzajem zdjęcia.
Poczułam odrobinę dawno zapomnianej, prawdziwej domowej atmosfery. Było tu jak przed Świętami, kiedy wszyscy się krzątali, żeby zdążyć z ubieraniem choinki i przygotowaniem prezentów. Ktoś w nerwach powiedział o kilka słów za dużo. Ktoś obrócił się plecami i zatrzasnął w pokoju. Kiedy jednak zaświeciła pierwsza gwiazdka, a z kuchni doleciał kuszący zapach świeżo upieczonego ciasta, wszyscy znów stanęli koło siebie, żeby podzielić się chlebem, złożyć życzenia i wspólnie odśpiewać ulubione kolędy.
Mój żołądek zacisnął się z żalu. Do oczu znów napłynęły łzy. Boże, jak ja strasznie tęskniłam. Tak bardzo marzyłam o tym, żeby mieć kiedyś prawdziwą rodzinę, przy której poczuję się kochana i bezpieczna. Ale czy w naszych warunkach było to w ogóle kiedykolwiek możliwe?
***
Tim i ja udaliśmy się na górę, żeby porozmawiać na osobności. Nie zapraszałam go do gabinetu. Weszliśmy od razu do mojego pokoju, który do tej pory dzieliłam z Amado. Wskoczyłam na designerski, miodowy fotel. Podciągnęłam kolana pod brodę. W tym miejscu czułam się na tyle bezpiecznie, że nie bałam się nawet podświadomych reakcji obronnych, które zdradzały moją niepewność i zagubienie. Tim rozglądał się z zainteresowaniem po nowocześnie urządzonym apartamencie, połączonym z sypialnią. Nigdy nie był tu w środku.
Dość szybko zorientował się, że za gigantycznymi kremowymi drzwiami z metalowym pionowym uchwytem, kryła się garderoba mojego narzeczonego.
— Zobaczymy, jakie ma zegarki – zaciekawił się.
Pociągnął za uchwyt. Drzwi odkryły swoją tajemnicę. Błysnęły intymnym, przygaszonym światłem, białymi szafami i zdobieniami z metalu oraz bardzo jasnego drewna. Na ten widok coś się we mnie zbuntowało.
— Zostaw! – syknęłam.
Zerwałam się z fotela i podbiegłam do garderoby. Mój brat wywalał na jasny parkiet dotychczas równo poukładane w głębokich szufladach koszulki, swetry, buty Amado. Miętolił i odkładał na bok naszą pościel. Szukał cenniejszych przedmiotów. Chciał je sobie obejrzeć z bliska. Może nawet przymierzyć.
— Nie ruszaj jego rzeczy – powtórzyłam ze złością.
Tim wyglądał jak dziennikarz tabloidu grzebiący w śmieciach dopiero co zmarłej osoby, żeby napisać sensacyjny reportaż.
— A co? – spytał ironicznie. – Myślisz, że on tutaj wróci i się dowie?
Skrzyżowałam ramiona na klatce piersiowej. Próbowałam obronić ten idealny, błyszczący porządek przed doszczętnym splądrowaniem. Ami wróci. Wiedziałam o tym.
Biłam się z myślami, czy pozwolić Timowi oswoić się z bieżącą sytuacją, w której stałam się jedną z kilku najbogatszych kobiet na świecie, czy powiedzieć mu od razu, co zamierzam z tym majątkiem zrobić. Podświadomie odwlekałam moment, w którym mój brat zamieni się pocisk. Gotowy poranić siebie i mnie. Zdecydowałam jednak, że uczciwiej będzie nie przeciągać.
— Planuję ich wykupić – przecięłam ciszę. – Będę negocjować z Saavedrą.
Tim powoli obracał sylwetkę w moim kierunku. Odkładał na półkę mahoniowe pudełko z platynowym zegarkiem w środku.
Oczami wyobraźni widziałam jak wszystkie Balenciagi nagle wzbijają się w powietrze, wirują pod sufitem, po czym roztrzaskują się o białe ściany garderoby. Ragnarok miał się odbyć nie na północy Norwegii. Ostateczna walka bóstw szykowała się właśnie w sercu Kolumbii. W pomieszczeniu o wielkości 25 x 25 metrów kwadratowych.
— Czyś ty upadła na głowę?! – wrzasnął na cały głos.
Wszystkie wymyślane przez niego plany przejęcia władzy i rządzenia światem zderzały się brutalnie z moją wizją romantycznej miłości. Patrzyłam beznamiętnie w jego stronę. Ten atak wściekłości był nieunikniony. Musiał się wydarzyć prędzej czy później. Musiałam go przeczekać.
Tymek złapał za jeden z metalowych uchwytów. Starał się nie hiperwentylować. Postanowił podejść do mnie od innej strony.
— Przeżywasz teraz żałobę. Rozumiem to – powiedział.
Ostrożnie wyciągnął przed siebie rękę. Próbował mnie uspokoić. Niepotrzebnie. Byłam spokojna.
— Emocje nie powinny przesłaniać ci tego, co tu się wydarzyło – mówił dalej. – Pisałaś, że Amado miał wybór – zauważył. – On podjął swoją decyzję. Pozwolił się aresztować. Chciał, żebyś ty rządziła. A wiesz dlaczego? – pytał. – Bo jesteś lepsza od niego. Masz świeższe pomysły. Bardziej pasujesz do nowego świata. Możesz osiągnąć więcej.
Pokręciłam głową. Przed oczami stanął mi Haimar. Uśmiechał się złowieszczo. Triumfował. Miałam ochotę rozdrapać mu tę zadowoloną twarz i na nią napluć. I krzyczeć. Krzyczeć z bólu.
— Amado nie powinien być zmuszony do wybierania – przypomniałam.
— Masz rację – przyznał Tim, żeby nie dolewać oliwy do ognia. – Ale został. Nie cofniesz już tego.
W tym miejscu rozjeżdżały się nasze wyobrażenia co do mojej sprawczości.
— Cofnę – powiedziałam krótko.
Tymek nie składał broni. Nie po to walczył z całych sił o możliwość znalezienia się w tym miejscu, żeby teraz się poddawać. Przez lata zdobywał zaufanie Ibaigurenów. Zaryzykował podjęciem współpracy z DEA. Był bliski zapłacenia śmiercią. Wreszcie wszedł na najwyższy stopień po podświetlonych schodach i mógł spojrzeć głęboko w dół na wszystkich innych, którzy go do tej pory poniżali i wykorzystywali. Nie wyobrażał sobie, żeby oddawać zdobytą pozycję.
— Pomyśl o swoich projektach – kusił mnie wizją. – Myślisz, że będę cię zatrzymywał? Nie. Pomogę ci ze wszystkim. Chcesz ratować planetę? Chcesz pomagać ludziom? – Gestykulował, rozkładając szeroko ramiona. – Świetnie. Zrobimy to. Razem.
Nagle potrafił się zdobyć na daleko idące ustępstwa. Przestał mu przeszkadzać mój aktywizm.
Ja miałam już jednak inne plany. Dokładnie sprecyzowane.
— Potrzebuję pięćdziesięciu miliardów dolarów – zaczęłam. – To jest koszt uruchomienia programu zmierzającego do likwidacji biedy w Kolumbii. Chcę podwoić nasz majątek i przekazać całość do budżetu państwa.
O istnieniu takiego programu dowiedziałam się podczas rozmowy z Diego Saavedrą. Pieniądze mieli dostarczyć w przeciągu kilku lat Amado i Mika. Nie zdążyli. Klimat polityczny temu nie służył.
— Chcę oddać Solaris ze wszystkimi blueprintami – kontynuowałam.
Tim złapał się za głowę. Nasza duma. Nasz legalny biznes.
— Pomyśl. Tak będzie lepiej – przekonywałam go. – Solaris stanie się spółką Skarbu Państwa. Nikt nie powie, że samoloty wodorowe powstają za pieniądze z kokainy. Będą czyste. Kolumbia będzie mogła je normalnie sprzedawać za granicę.
Rozumiałam, że majątek galaktyczny w skali jednej rodziny nie był niczym więcej niż fragmentem budżetu dużego państwa. Jednak stanowił doskonały punkt wyjścia. Obecna władza była wolna od korupcji. Nie bała się reform. Diego Saavedra chciał przemodelować Kolumbię na wzór skandynawski.
Norwegia i Szwecja odchodziły od wydobycia surowców naturalnych. Inwestowały w technologie. Utworzono tam Fundusz Przyszłości, który gwarantował bezpieczeństwo finansowe dla następnych pokoleń. My mieliśmy dokładnie tę samą możliwość.
Amado przeznaczał ogromne sumy na badania. Dysponowaliśmy zaawansowanym technologicznym know-how. Ibaigurenowie nie mogli wykorzystać w pełni tego potencjału. Najwięksi rywale z zagranicy podkreślali powiązania Solaris z narkobiznesem. Im mocniej nasza firma zagrażała amerykańskim interesom, tym bardziej zwiększała się groźba embargo gospodarczego nałożonego na Kolumbię.
Mogliśmy uratować nasze projekty tylko w jeden sposób. Oddając się w ręce sprawiedliwości. Przekazując cały koncern i wszystkie jego zagraniczne odnogi państwu.
Tim kiwał przecząco głową. Coraz intensywniej. Jego błędnik musiał dostawać rozstroju. Mój brat rozumiał, że ten plan ma szansę na powodzenie. Dlatego tak bardzo mu się sprzeciwiał.
— Rozumiesz, że Saavedra nie będzie mógł ich uwolnić? – zapytał. – Jeżeli Solaris ma mieć czystą kartę, to Kolumbia nie może wypuszczać przestępców na wolność. O ile w ogóle Waszyngton zgodzi się na tę ekstradycję.
Widziałam żal w jego oczach. Tym razem nie chodziło już o majątek. Chodziło mu o mnie. O to, co stanie się ze mną, w momencie, w którym się poddam. Bo musiałam się poddać. Dać sobie odebrać firmę w świetle reflektorów.
— Areszt domowy – powiedziałam cicho. – Jak Escobar.
Nie byłam naiwna. Amado i Mika nie mieli szans na uniewinnienie. Nie wtedy, kiedy cały świat się przyglądał. Chodziło jedynie o zmianę warunków odbywania kary. O ekstradycję ze Stanów Zjednoczonych. O to, żebyśmy na końcu mogli znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Razem.
Tim podszedł do wielkiej, białej szafy. Huknął o nią głośno plecami.
— Toni – wyszeptał. – On nie jest wart tego, żebyś wszystko poświęcała.
Zbliżyłam się do niego. Stanęłam tuż obok. Chwyciłam go za ręce. Wiedziałam, że na początku nie zrozumie. Później ułoży to sobie w głowie. Zna mnie za dobrze. Wie, że nie będę potrafiła cieszyć się przepychem, pięknymi balami, akcjami charytatywnymi, kiedy Ami i Mika będą musieli codziennie obawiać się o swoje życie w więziennej celi. Na stołówce. Pod prysznicem. W trakcie badań lekarskich. Poza tym nie zamierzałam mieć nic wspólnego ze sprzedażą kokainy ani o jeden dzień dłużej, niż to potrzebne.
Staliśmy przez chwilę nie mówiąc nic do siebie. Tim przesuwał kciukami po wierzchu moich dłoni. Nie patrzył na mnie.
— Myślisz, że on ci za to podziękuje? – zapytał cicho, ledwie słyszalnie. – Żebyś się nie zdziwiła.
— Nie wiem, jak zareaguje – powiedziałam szczerze.
To był Amado. Nie spodziewałam się po nim niczego miłego ani łatwego. Nie umiał przyjąć do wiadomości tego, że możemy być razem. I że naprawdę potrafię go kochać. On przecież siebie nienawidził.
Nie wiedziałam nawet, jak zareaguje Mika. Kryło się w nim o wiele więcej emocji, niż mi pokazywał. Próbował zablokować w swojej głowie wszystko, co nie pasowało do życia, które sam sobie stworzył. Ale jego prawdziwe oblicze ciągle w nim tkwiło. Pulsowało w jego żyłach. Ta wrażliwość. Strach przed odrzuceniem. Maskowany wyszukanym stylem, przypadkowym seksem i zbędną brawurą.
— Patrzysz na tę miłość z perspektywy nastolatki – westchnął Tim. – A to są dorośli faceci. Nie po to dali ci to nowe życie, żebyś z niego rezygnowała.
Nawiązał ze mną kontakt wzrokowy. Próbował przekonać mnie każdym dostępnym środkiem wyrazu. Rozumiałam jego racje. Ibaigurenom chodziło o to samo. O kontynuację ich projektów. O usłaną różami przyszłość dla mnie. O nowy związek, z kimś bardziej odpowiednim. Po prostu ja wiedziałam lepiej.
— Bądź im wdzięczna. I tyle. – Tim wzruszył ramionami. – Zakochasz się jeszcze wiele razy.
Nie wierzyłam. Zakochasz się wiele razy. Cóż za banał. Ale to nie było w tym powiedzeniu najważniejsze. Mój ostrożny, przewidujący Timmy zastawił właśnie na siebie retoryczną pułapkę. Ciągle nie potrafił mnie w pełni docenić. Umknął mu ten moment, w którym uczennica zaczęła zbliżać się do mistrza. A może nie przypuszczał, że jego idealna Toni potrafiłaby zagrać tak nieczysto.
— Ile razy w życiu się zakochałeś? – spytałam bezczelnie.
Tim wypuścił moje dłonie jak oparzony. Próbował się cofnąć, ale za nim znajdowały się drzwi od szafy. Mogłam się założyć, że chciałby zniknąć w środku bez ich otwierania. Rzecz, O Której Się Nie Mówi została wreszcie wypowiedziana.
Istniał jeden, niezawodny sposób, który by sprawił, że Tim wykonywałby wszystkie moje polecenia. Gdybym sięgnęła po tę kartę, to byłaby największa wyrachowana podłość w moim życiu. Zniszczyłabym go bezpowrotnie.
— To, że udaję, że czegoś nie widzę – mówiłam zadziwiająco spokojnie – nie oznacza, że tego nie widzę. Mogłabym cię wykorzystać. Twój talent. Na milion sposobów.
Patrzyłam, jak otwiera usta i nie może wydusić z siebie żadnego słowa. Zmienia się w bryłę lodową. Gdybym go uderzyła młotkiem, rozleciałby się na kawałki.
Mieliśmy do osuszenia potężne emocjonalne bagno między nami. Nigdy nie wiedziałam, od czego powinniśmy zacząć. Może od szczerości. Może moje dzisiejsze wyłamanie drzwi razem z futryną było krokiem w dobrym kierunku. Chociaż teraz akurat chodziło mi o coś innego.
— To nie jest szantaż – zmieniłam ton na łagodniejszy. – To jest jego zaprzeczenie. Pokazuję ci, że wiem, jak cię skrzywdzić, ale nigdy nie mogłabym tego zrobić. – Uśmiechnęłam się zwycięsko. – Liczę na to, że sam z siebie podpiszesz się pod moim planem na uwolnienie Amado i Miki.
To nie był szantaż. To była zagrywka psychologiczna. Uderzyłam w jedyny sposób, po którym wiedziałam, że straci równowagę. Niestety, nie miałam pojęcia jak inaczej mogłabym go przekonać. Musiałam go mieć po swojej stronie. Nie dałabym rady prowadzić organizacji bez najbardziej zaufanego ekonomisty.
Tim powoli przeczesywał swoje włosy. Wciąż nie odrosły mu na tyle, by opadać na twarz gęstymi lokami, ale już zaczynały żyć własnym życiem.
— Od bardzo dawna chciałem ci dać jedną rzecz – zaczął niechętnie. – Za nasze dzieciństwo. Za Alejandrę. Za szkołę. Za Amado. Za naszą zniszczoną relację. Wiedziałem, że któregoś dnia wejdę do tego pokoju – pokazał palcem na podłogę w garderobie – i wreszcie będę miał dla ciebie klucze do szczęścia.
Westchnęłam. Nikt nie mówił, że ta rozmowa miała być dla mnie łatwa.
— Ale twoje szczęście jest zupełnie gdzie indziej – dokończył. – Ty nie chcesz zemsty. Satysfakcji. Ty nie chcesz nawet ratować świata – powiedział z pewną dozą zawodu. – Ty chciałabyś tylko z powrotem tamtych dwóch idiotów.
Przykryłam dłonią usta, żeby zagłuszyć nerwowy chichot, jaki wydałam z siebie, gdy Tim nazwał Amado i Mikę idiotami.
— Mniej więcej. – Zarumieniłam się.
Zaczęłam się bujać niecierpliwie w miejscu. Albo mi się zdawało, albo dotarliśmy wreszcie do jakiegoś przełomu.
— Muszę się napić. – Tim przewrócił okiem. – Zobaczymy, jakie tutaj są alkohole.
Klasnęłam w dłonie.
— Czyli pomożesz mi? – spytałam z nadzieją.
Ponownie zbliżył się do mnie i wysunął rękę, żeby położyć ją na moim ramieniu. Zawahał się. Opuścił ją wzdłuż swojego tułowia. Nie potrafił mnie dotknąć.
— Toni – powiedział poważnie. – Nie mogę wymyślić dla ciebie nic bardziej wartościowego niż to, co właśnie dostałaś. Koniec.
Wyminął mnie i ruszył w stronę głównej części apartamentu. Starał się nie nadepnąć na żadną z rzeczy leżących na podłodze. Wbijałam wzrok w jego plecy. Czekałam na jakiś zwrot akcji.
— Ale ty, zamiast się z tego cieszyć, będziesz teraz bez przerwy nieszczęśliwa – mówił, dochodząc do kredensu z alkoholami. – Myślisz, że ja dam radę na to patrzeć? – prychnął, otwierając szafkę. – Oczywiście, że ci pomogę.
***
Akt VIII: Mercedes
Siedziałyśmy naprzeciwko siebie. Czułam jej głęboki oddech. Docierał do mnie kremowy zapach jej szminki. Złoto jej kolczyków i naszyjnika. Pachniała złamanym sercem i katalogiem mody sprzed dwudziestu lat. Amado już dawno zdążył go włożyć do niszczarki, a potem wyrzucić do pojemnika na papier.
Patrzyłam w jej oczy. Były duże i brązowe. Zawzięte. Nie przyjmowały odpowiedzi odmownych. Kiedyś, z pewnością bardziej miękkie, plastyczne, wilgotne. Wodziły za klatką piersiową, w której Amado ukrywał swoje łajdackie uczucia. To nie przypadek, że kiedy zasłonił Mercedes własnym ciałem, żaden z pocisków nie przebił mu serca. On nigdy go nie miał dla niej. Nawet wtedy.
To stanowiło moją słabość. Znałam Amado tak dobrze, że aż potrafiłam współczuć jego byłej żonie. Życzyłam jej, żeby po latach wreszcie odnalazła swój spokój oraz szczęśliwe zakończenie. Potrafiłam z nią współpracować. Naprawdę tego pragnęłam. Nikt nie musiał nikogo szantażować. Nikt nie musiał umierać.
— Ten świat jest ogromny – zaczęłam odważnie, jak na kogoś, kto siedział z Berettą wycelowaną pomiędzy własne oczy. – Wiem, że zdobyłam pewne wpływy. Zamierzam się nimi podzielić. Obie nasze organizacje tylko na tym zyskają...
— Zamilcz! – Mercedes krzyknęła tak ostro, jak tylko pozwoliła jej na to zaciśnięta w gniewie szczęka. – Ty mała, bezwartościowa kurewko... – wysyczała.
Wnętrze jej dłoni wypełniała rękojeść pistoletu. Dlatego próbowała mnie spoliczkować słowami. Zamknęłam z całej siły powieki. Powiało mi w twarz lodowatym wiatrem.
— Jak śmiesz twierdzić, że ta organizacja, którą ja budowałam przez ponad dziesięć lat, jest twoja? – warknęła ze złością. – Wszyscy powtarzają, że to twój brat podsunął cię Ibaigurenom.
Przymknęła jedno oko tak, jakby przymierzała się do strzału. Musiałam siedzieć spokojnie. Czekałam, aż Mercedes wyszarpie się ze słów i fala jej wzburzonego tsunami przeminie.
— A potem poszedł się kundlić przy DEA, żebyście mogli razem przechwycić majątek – mówiła dalej, otwarcie demonstrując swoją wrogość. – Ten majątek, który ja pomagałam gromadzić.
Zaczynałam powoli rozumieć, że chodziło jej o więcej niż o Solaris. O rezydencję. O ludzi. Ona miała osobisty problem z tym, że jej małżeństwo okazało się tragedią, a Amado, zamiast stopniowo pogrążać się w narkotykach i niszczyć wszystko i wszystkich dookoła, zostając kompletnie sam, po latach się odbudował i spróbował ułożyć sobie życie z kimś innym.
Ami miał rację, kiedy w chwili swojego aresztowania mówił mi, że ludzie, pogrążeni w przeszłości, przegrywają. Teraz potrafiłam to dostrzec bardzo dokładnie.
Pod tą maską perfekcyjnego makijażu i dobrze skrywanej desperacji zauważałam kogoś, kto był jeszcze bardziej żałosny ode mnie.
I nie, nie bałam się. Mercedes nie mogła strzelić. Nie dzisiaj. Byłam jak dobrze zaopatrzony supermarket podczas epidemii żywych trupów. Nie mogła nacisnąć spustu i nie mogła wysadzić mnie tym samym w powietrze. Musiała się dostać do środka, poprzez moje kraty, kłódki i łańcuchy. Po to tutaj przyszła.
Popatrzyłam na nią z tą samą pogardą, z jaką Ami patrzył na ludzi, którzy go zawiedli. Nie odzywał się do nich choćby jednym słowem. Nie zasłużyli. Och, ona znała ten wzrok. Wiedziałam o tym. Pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że właśnie niespokojnie się poruszyła. Oderwała jedną z dłoni od Beretty, wsunęła ją sobie pod udo i wygładziła nerwowo spodnie.
Próbowałam utrzymać pozycję, choć wewnątrz serce zaczynało mi napierać na mostek i rozsadzać klatkę piersiową. Z nerwów, z euforii, z oszołomienia. Nigdy wcześniej nie znalazłam się w takiej pozycji. Widziałam to wyraźnie. To nie było złudzenie. Mercedes emocjonalnie się cofnęła. To ona trzymała broń, ale to moje oczy trzymały pociski.
Czułam się jak ostatnia szuja. Z premedytacją poniżałam psychicznie osobę, która przez lata doznawała upokorzeń od człowieka, który wiele razy potrafił skrzywdzić również i mnie. Przez którego płakałam. Tak samo, jak i ona.
I ja tego człowieka za wszelką cenę zamierzałam uwolnić. Bo on nie znał granic poświęcenia dla mnie. A ja zaczynałam się obawiać, dokąd zaprowadzi mnie brak granic poświęcenia dla niego.
Poczułam słony smak na języku. Moje lekko otwarte wargi drżały. Po rozpalonych policzkach zaczęły spływać chłodniejsze, pojedyncze łzy. Wróciła dawna Toni. Nie mogłam. Nie umiałam. To nie byłam ja. Wciąż miałam granice. Nie potrafiłam zrezygnować z człowieczeństwa. Nawet z lufą wycelowaną prosto w moje czoło.
Mercedes obserwowała, jak staram się być groźna. Walczę ze sobą i ze sobą przegrywam.
Im bardziej osuwałam się z gruntu, na którym stałam, tym ona wyraźniej się rozluźniała. Odzyskiwała kontrolę. Jej twarz pozbyła się zaciętości. Teraz uśmiechała się do mnie pobłażliwie. Wiedziała, że wreszcie dostała to, po co przyszła. Zajrzała w głąb mojej duszy i zobaczyła tam porzuconą, zdezorientowaną dziewczynkę, która stoi z zamkniętymi oczami na środku autostrady i liczy na to, że uda jej się przejść na drugą stronę. Pomimo pędzących sznurów żelaznych maszyn. Błyskających światłami. Rozszalałych od prędkości i spalin. Mercedes nie spodziewała się zauważyć tam niczego innego. Otrzymała więc swoje potwierdzenie.
I pomyliła się.
Jakże okrutnie.
Nie potrafiłam być bezwzględna jak Amado. Nie byłam w stanie złamać do końca drugiej osoby brudną zagrywką. Przerażało mnie, że zdołałam w ogóle dopuścić do siebie tak niskie zachowanie. Ale to nie oznaczało, że zamierzałam się poddawać. Mercedes Rodriguez musiała się jeszcze o mnie wiele nauczyć.
Pochyliłam kark i wyszeptałam najbardziej pokonanym głosem, na jaki tylko było mnie stać w chwili, w której domyślałam się dalszego przebiegu wydarzeń:
— Wszyscy już czekają w salonie.
Mercedes uśmiechnęła się triumfująco. Schowała pistolet do torebki. Spodziewała się od domowników iście cesarskiego powitania. Jakby była królową wracającą z wygnania. Przyozdobioną pawimi piórami, palmowymi liśćmi, otoczoną złotymi pucharami, niesioną w lektyce w drewna bambusowego. Ja, ze spuszczoną głową, w zgrzebnej, pobrudzonej krwią i błotem koszuli, prowadzona na łańcuchu, ostrożnie stawiałam bose stopy. Wyglądałam na uzurpatorkę, która przegrała wojnę. Musiałam spacerować za orszakiem, jak niewolnica. Zniechęcałam swoim przykładem do buntów.
Wstałyśmy z kanapy i skierowałyśmy się na korytarz. Ruszyłyśmy do salonu. Pozwoliłam jej iść przodem. Unikałam jej wzroku. Przygarbiłam ramiona i patrzyłam najpierw w podłogowe deski, a następnie w zdobiony, czerwony dywan. Tak naprawdę, nie miałam żadnej stuprocentowej gwarancji tego, co zastaniemy w pokoju. Mogłam mieć jedynie nadzieję.
Pewną rzeczą było tylko to, że obie podążałyśmy za linię, zza której już nie będziemy miały odwrotu.
Zwolniłam tempo. Znajdowałam się za jej plecami. Dyskretnie zwiększałam dystans. Powiększałam bufor. Im bliżej salonu się znajdowałyśmy, tym czujniej Mercedes stawiała kroki. Nie była w stanie dosłyszeć rozmowy. Telewizora. Muzyki. Dźwięków. Czegokolwiek. Położyła dłoń na torebce i sama zaczęła sunąć bezszelestnie na palcach. Umiała wyczuć, że coś jej się nie zgadzało. Potrafiła się skradać. Nie robiła tego po raz pierwszy.
Obejrzała się przez ramię. Napotkała mój wzrok. Zajrzała wprost w moje powiększone, przestraszone oczy. Zmarszczyła brwi. Po krótkiej ocenie sytuacji, uznała mnie za niegroźną. Rozluźniła się i nieco pewniejszym krokiem zaczęła zmierzać w kierunku salonu.
Tuż przed drzwiami sięgnęła jednak do torebki. Zatrzymała się. Ułożyła dłoń na rękojeści pistoletu. Przyłożyła ucho do ściany. Jeszcze raz popatrzyła na mnie. Wzruszyłam ramionami, sugerując, że nie wiem, o co jej chodzi. Wyglądałam żałośnie ze swoimi ogryzionymi paznokciami i napuchniętymi policzkami, które przebijały się intensywnym różem spod zważonego podkładu. Mercedes cicho prychnęła, jakby właśnie zastanawiała się, co Amado kiedykolwiek we mnie widział. Nie doszła do żadnego konkretnego wniosku. Rzuciła mi spojrzenie pełne politowania.
Wreszcie wykonała ten jeden, zdecydowany krok przed siebie. Stanęła twarzą w kierunku salonu. Czekałam na ten moment.
Ustawiłam się w bezpiecznej odległości. Sekunda po sekundzie obserwowałam, jak Mercedes staje wryta w ziemię. Przyglądałam się jej profilowi. Widziałam, jak ostrożnie wyjmuje pustą dłoń z torebki. Powoli obraca obie ręce do góry. Bez słowa pokazuje, że nie trzyma broni.
Zza ściany dotarł do mnie głos Rosy Zeballos.
— Surprise, bitch! – zawołała Rosa.
Po jej beztroskim tonie słyszałam, że bawi się doskonale. Chciałam ją złapać za ramiona i solidnie nią potrząsnąć. Prowokowała i wciągała się w wojnę na własne życzenie. To był dopiero początek. Akt otwarcia. Mógł wyglądać na milion przeróżnych sposobów. Wyglądał akurat tak. Był po prostu konieczny.
Mercedes i ja niespiesznie rozkładałyśmy na stole szachownicę. Ustawiałyśmy na planszy figury. Od niechcenia trącałyśmy przed siebie pierwsze pionki. Rodriguez grała białymi. Ja się broniłam.
To, co działo się dzisiaj, miało któregoś dnia uderzyć we mnie ze zdwojoną siłą. Przed oczami stawały mi obrazy porywanych i mordowanych ludzi. Moich najbliższych. Nie było mnie już stać w tym momencie na uśmiech. Skrzyżowałam ręce na klatce piersiowej. Pokonałam jeszcze kilka kroków. Oparłam się o framugę drzwi prowadzących do salonu. Mercedes stała tuż przede mną. Obie patrzyłyśmy, jak Unai Etxebarria ze swoim zespołem trzymają pod bronią naszych gości.
Pracownicy rezydencji zgromadzili się w jednym miejscu. Nikt nie miał na sobie służbowego ubrania. Wszyscy zrzucili z siebie osłonę uniformu, który zapewniał status osoby niezaangażowanej w konflikt. Przesuwałam wzrokiem po bluzach Dolce & Gabbana, sukienkach od Diora, ostrych makijażach, wyszukanych fryzurach, stylowych okularach. Nie widziałam pokojówek, kucharek, ogrodników, hydraulików, szoferów, dietetyczek, ekipy z pralni, kelnerów ani kelnerek. Jedynie zbiór indywidualności. Ludzi, którzy z jakiegoś powodu zdecydowali się stanąć murem za mną i postanowili dać temu jednoznaczny wyraz. To już nie była rezydencja Mercedes. To był teraz nasz dom.
Cisnęło mi się na usta kilka ripost, ale uznałam, że gierki nie miały już sensu. Życie to nie komiks. Każda szarża miała swoją cenę.
— Uznajmy to za falstart – zwróciłam się do Mercedes. – Porozmawiamy poważnie na spotkaniu syndykatu.
Mówiłam głosem wypranym z namiętności. Tu nie było czego świętować. Nie było się z czego cieszyć. To był wyłącznie przedsmak.
Mercedes skinęła głową. Uznała porażkę. Rozkazała swoim ludziom, żeby wstali. Ta rozmowa już została zakończona. Unai eskortował wszystkich do wyjścia. Powiedział, że jeszcze tego samego dnia przekaże im informację, w którym magazynie za miastem będą mogli odebrać skonfiskowaną im dzisiaj broń. Zachowywaliśmy pozory.
Nie ruszałam się. Wciąż stałam oparta o framugę i przyglądałam się tej scenie. Mercedes musiała przejść w drzwiach tuż koło mnie. Zatrzymała się. Obróciła twarz w moim kierunku. Nie odpowiedziałam jej spojrzeniem. Patrzyłam przed siebie.
Szepnęła do mnie na pożegnanie:
— Jesteś słaba. Nigdy nie będziesz liderką. Nigdy nie będziesz potrafiła pociągnąć za spust. Wielu ludzi możesz oszukać, ale nie mnie.
Przełknęłam ślinę. To była jej gierka. Udawałam, że te słowa po mnie spłynęły.
Jednak obie wiedziałyśmy, że mówiła prawdę.
***
EPILOG WŁAŚCIWY
SZEŚĆ MIESIĘCY PÓŹNIEJ
Akt IX: Haimar
Trzecia nad ranem. Stałam przy oknie w blasku intymnego, ciepłego światła pochodzącego z zestawu kilku niewielkich biurowych lampek rozstawionych po pokoju. Skończyłam pracę na dziś.
Wiele dni mogłabym nazwać najważniejszymi w moim życiu. Od momentu, w którym się urodziłam w złym miejscu i w niewłaściwej rodzinie, aż do teraz. Jutrzejszy wieczór należał do górnego promila spośród wszystkich tych dni. O godzinie dwudziestej rozpoczynało się spotkanie czołowych głów południowoamerykańskiego syndykatu z przedstawicielami największych meksykańskich karteli. Jedna sala konferencyjna w hotelu Astoria. Dwadzieścia cztery specjalnie wytypowane osoby. W tym ja. Reprezentantka organizacji Ibaiguren Williams.
Wpatrywałam się przez szybę w ciężkie krople deszczu, które lądowały na marmurowym patio, a następnie ściekały na nasz idealny trawnik, formując w swojej liczbie i masie błotniste rowy oraz rozległe, plackowate kałuże. Lało od tygodnia.
Tej nocy Tim przylatywał z La Paz. Połączyłam się z pokojem security, żeby zapowiedzieć, że sama po niego pojadę. Przez ostatnie pół roku nie widywaliśmy się zbyt często. Nasze ostatnie spotkanie skończyło się ciszą.
Niezależnie od tego, czy zaglądałam do wąskiej, długiej biblioteczki pod ścianą, za lampę z pomarańczowym abażurem, za welurową kanapę albo pod biurko, ta cisza wciąż tam była. Nie dawała się usunąć. Nie działał żaden środek czystości. Nie pomagało wietrzenie gabinetu.
A jednak, musiałam go zobaczyć. Oboje tego potrzebowaliśmy. Choćbyśmy mieli się nie odzywać do siebie przez całą drogę.
Wyszłam z pomieszczenia, zamknęłam drzwi na klucz i ruszyłam długim, oświetlonym korytarzem w kierunku windy. Zjechałam na poziom minus jeden. Wśród szarych skał i surowego betonu parkowały tam nasze samochody. Otuliłam się mocniej beżową, wiskozową narzutą i zwiększyłam tempo, którym się poruszałam. Na dobrze wentylowanej przestrzeni powiało górskim, wilgotnym powietrzem.
Podeszłam do pojazdu, którym zawsze w przeszłości jeździłam z Amado. Wydałam komendę głosową. Srebrzyste drzwi po raz kolejny uniosły się do lotu, jakby marzyły o tym, że w końcu kiedyś uda im się ponieść ze sobą niepoprawnego marzyciela w stronę słońca. Tym razem jednak zabierały mnie na prywatne lotnisko za miastem. W ulewnym deszczu.
Przycisnęłam na pilocie guzik otwierający zdalnie bramę garażową, wjechałam na plac przed domem, wyminęłam fontannę i wyjechałam przez główne drzwi na drogę publiczną. Ulice były puste. Nieustające opady pozalewały studzienki i poodcinały większość dzielnic od prądu. Czteropasmówką płynął rwący potok. Oświetlałam go jedynie przednimi światłami swojego samochodu. Prawą ręką sięgnęłam do schowka, aby upewnić się, czy wzięłam dwa parasole. Tim mógł zapomnieć o zabraniu własnego. W La Paz była bardzo ładna pogoda.
Po obu stronach szosy rozciągała się ponura geometria hal produkcyjnych. Za dnia składające się na nią budynki były szare, betonowe, z panoramicznymi oknami w częściach biurowych. W nocnym deszczu – czarne i upiorne. Osaczające. Jechałam w miarę szybko jak na panujące warunki. Koncentrowałam się wyłącznie na tym, co przed maską samochodu. Dzięki temu nie musiałam myśleć o niczym innym.
Minęłam bezpieczny szpaler strefy ekonomicznej. Zaczęła mnie otaczać pusta przestrzeń. Od tej pory deszcz inaczej odbijał się od przedniej szyby. Nieomal mogłam zobaczyć wiatr, który nieustannie próbuje zrzucić mój pojazd na pobocze. Grad roztrzaskiwał się o kuloodporne okna. Zastanawiałam się, czy pilot naszego małego samolotu w ogóle da radę wylądować w takich warunkach.
W tym momencie dojrzałam kątem oka podświetlony ekran smartfona, który leżał na siedzeniu pasażera. Wyciągnęłam do niego rękę i zdjęłam blokadę. Przeczytałam informację otrzymaną z pokoju security. Już przylecieli.
W oddali zobaczyłam srebrzysto-fioletową poświatę na tle atramentowej czerni nieba. Zbliżałam się do lotniska. Tim musiał już w tym momencie wiedzieć, że to ja po niego jadę, jednak nie napisał do mnie żadnej wiadomości. Wolał kontaktować się za pomocą dyżurnego koordynatora ochrony. Tego właśnie się spodziewałam. Gdybym nie potrafiła się z tym zmierzyć, powinnam była zostać u siebie w pokoju.
Podjechałam pod oświetlony budynek kontroli lotów. Pod daszkiem przed drzwiami wejściowymi zauważyłam znaną sylwetkę. Żarząca się na czerwono końcówka papierosa, którą dostrzegłam wśród rozpływających się na szybie strug deszczu, wyglądała jak jedno z drobnych światełek oznaczających linię pasa startowego.
Tim miał na sobie lekką, ciemnozieloną kurtkę. Zapiął ją pod samą szyję. Był przemarznięty. Przestępował niecierpliwie z nogi na nogę. Jedną z dłoni chował głęboko w kieszeni spodni. Drugą trzymał przy ustach i na zmianę zaciągał się papierosem oraz chuchał w jej wnętrze, żeby móc się choć trochę rozgrzać. Obok niego stała walizka na kółkach. Dotknięcie metalowej rączki przyklejało do niej skórę i skutkowało przenikliwym bólem, jak przy odmrożeniu.
Wyszłam z samochodu. Moje trekkingowe, wodoodporne buty przedzierały się przez jezioro, które uformowało się na asfalcie. Nad głową trzymałam ciemnogranatowy parasol. Tim odrzucił papierosa. Czerwone światełko po krótkiej walce zgasło w jakiejś kałuży. Stanęliśmy ze sobą twarzą w twarz. Tim zacisnął obie dłonie w pięści i schował je do kieszeni kurtki. Nie powiedzieliśmy do siebie ani słowa. Widziałam jednak, jak jego twarz nabiera plastyczności i uśmiecha się tyle, na ile pozwala jej zacinający wiatr. Czułam, że moje usta robią to samo.
Mimo wszystko, tęskniłam. Oboje tęskniliśmy. Zawsze będziemy silniejsi, stojąc obok siebie. Nawet kiedy nie rozmawiamy. Nawet jeśli to ja jestem jego największą słabością. A on moją.
Jego oko po krótkiej chwili zaczęło szukać czegoś gdzieś daleko za mną. Zmarszczyłam czoło i ściągnęłam brwi. Próbowałam odgadnąć, co miał na myśli. W końcu Tim nie wytrzymał. Odezwał się jako pierwszy. Usłyszałam swój ulubiony, orzechowo-waniliowy, ciepły głos, doprawiony chili przekąsu i goździkiem niecierpliwości:
— Chciałbym go poprowadzić.
Zaczął najbanalniej, jak się dało. Za to bardzo szczerze. Może to było właśnie to, czego potrzebowaliśmy.
Uśmiechnęłam się szeroko i obróciłam za siebie. Przyglądałam się stojącemu nieopodal samochodowi Amado, który od dawna był już tylko moim samochodem. Wiedziałam, że Tim oblał egzamin przed komisją ewaluacyjną, która oceniała jego stan zdrowia i decydowała o zdolności do kierowania pojazdami. Zachował prawo jazdy, bo wręczył łapówkę. Nie powiedział mi o tym.
Wtedy przekonałam się, że moja nowa pozycja w mieście oznaczała posiadanie specyficznych przywilejów. Ludzie czuli się zobowiązani do składania mi raportów. Oczy i uszy miałam teraz wszędzie. Od urzędów, poprzez redakcje, hotele, kluby nocne, eleganckie butiki, aż po dzielnice biedy.
Do niedawna miałam je również w organizacji Rodriguez Perez.
Powinnam się nie zgodzić. Powinnam powiedzieć, że nie wolno mu narażać swojego życia. Nie pozwalać mu na jazdę w takich warunkach. Przyjrzałam się dokładnie jego zziębniętej twarzy. Tim stał cierpliwie w miejscu i czekał na moją decyzję.
— Proszę – dodał pokornym głosem.
Skinęłam głową i rzuciłam mu kluczyki.
***
Przez godzinę jeździliśmy bez słowa. Bez celu. Deszcz agresywnie dudnił o szyby. Zagłuszał cichą pracę elektrycznego silnika. Żadne z nas nie sięgnęło do przycisku włączającego radio, bo radio oznaczało muzykę. Muzyka równała się kłótni. Kłótnia stanowiła formę odzywania się do siebie. Nie byliśmy gotowi na takie ryzyko.
Pomimo tego czułam, jak w moich żyłach zaczyna krążyć dziwny spokój. Kiedy słyszałam równomierny oddech swojego brata i widziałam, z jakim opanowaniem Tim zmienia biegi, wpatrując się jednym okiem w słabo oświetloną jezdnię, miałam wrażenie, że wszystko znowu jest na swoim miejscu. Czasami słowa były niepotrzebne. Wystarczyła obecność. Dodawaliśmy sobie wzajemnie energii, kiedy siedzieliśmy blisko. Nie odbieraliśmy jej zbędną dyskusją. Oboje mieliśmy nerwy na wyczerpaniu.
Tkwiliśmy zawieszeni w nocy, jakby zegar stanął w miejscu. Jakbyśmy odnaleźli tę godzinę, która zawsze znika przy zmianie czasu z zimowego na letni. Ukradliśmy ją tego dnia wyłącznie dla siebie.
Tim jechał szybko, ale nie spieszył się nigdzie. Nie chciał dotrzeć do miejsca oznaczającego koniec podróży. Mi również było dobrze. Mogłabym siedzieć w nieskończoność w żelaznym pudełku. Słuchać opadających strug deszczu. Zawieszona w czasie i przestrzeni. Nie musiałabym wracać już nigdy do życia. Nie musiałabym podejmować decyzji.
Westchnęłam głęboko. Poczucie obowiązku wzięło górę nad powoli przejmującym kontrolę eskapizmem.
— Jedziemy do ciebie czy do mnie? – zapytałam.
Tim nie planował wracać do siebie do domu. Nie chciał też znaleźć się w mojej rezydencji. Tam toczyło się życie. Obowiązywały reguły. Trzeba było rozmawiać.
— Masz może klucz do swojego starego mieszkania? – odpowiedział po chwili.
Nie zaskoczył mnie tym. Apartament stał pusty. Nie kwalifikował się do roli safe-house'u, bo jego adres był powszechnie znany. Czasami nocowali w nim goście.
— Może mam. – Zaczęłam grzebać w bocznej kieszonce torebki. Poczułam tam chłodny, twardy, metalowy przedmiot.
Wyjęłam go na zewnątrz. Zadźwięczałam o siebie trzema kluczykami. Tim bez słowa zjechał z obwodnicy pierwszym wyjazdem i skierował samochód na szosę prowadzącą do centrum miasta.
Mocowałam się sama ze sobą, czy powinnam go ostrzec. Mogłam milczeć. To była przecież jego sprawa. Sam powinien się tego domyślić.
Instynkt opiekuńczy wziął nade mną górę.
— Lodówka będzie pusta – powiedziałam.
Nawet, jeśli mój brat wyleciał z La Paz po późnej kolacji, to kilka godzin od tego czasu już upłynęło. Do rana powinien zgłodnieć jeszcze bardziej.
— Mogę ci wysłać jutro kogoś ze śniadaniem – zaproponowałam.
Chciałam mu oszczędzić konieczności zamawiania online i długiego oczekiwania na dowóz. Przy takiej pogodzie lokale nie wyrabiały z obsługą klientów na home office.
Zaraz po moich słowach Tim wziął ostry i niespodziewany skręt w prawo. Brudna woda z ulicy wytrysnęła potężnie spod naszych opon. Ochlapała hydrant stojący na chodniku.
— Podjedziemy do Diniz – odpowiedział i zasygnalizował kierunkowskazem, że za chwilę znów skręci w stronę ulubionego bistro. – Weźmiemy dwa duże wynosy.
Ulice ukrywały się w ciemności. W oknach kamienic tliły się ciepłe światła pochodzące od świec. Tu i ówdzie błyskały jaśniejsze punkty pochodzące z całodobowych sklepików i fast-foodów. Niektóre z nich dysponowały własnymi generatorami prądu.
— Dwa? – spytałam z niedowierzaniem.
Bistro Diniz było otwarte zawsze do ostatniego klienta. Biorąc pod uwagę liczbę queerowych pracowników seksualnych, którzy zaglądali tam w nocy, najczęściej zamykano bar około piątej nad ranem. Od dziewiątej serwowano już śniadania i zestawy brunchowe.
Tim strzelił językiem o podniebienie. Zdjął ręce z kierownicy. Oparł je sobie na udach. Nie był pewien, czy chce dalej ze mną rozmawiać.
— Nic dzisiaj nie jadłaś – oznajmił cierpko. – Musisz coś zjeść.
Zdziwiłam się, że wiedział o moich problemach z apetytem. Nie dawałam po sobie niczego poznać. Nie chciałam, żeby się martwił.
— Jadłam – zaprzeczyłam najzwyczajniejszym głosem na świecie.
Patrzyłam obojętnie w przednią szybę. Nawet się nie poruszyłam. Nauczyłam się kłamać bez mrugnięcia okiem. Bez najdrobniejszego gestu. Nie widać było po mnie żadnego zdenerwowania.
— Jasne – mruknął.
Pomyślałam, że ktoś musiał mu ujawnić moją tajemnicę. Przed najważniejszymi spotkaniami biznesowymi nie byłam w stanie przełknąć choćby jednego kęsa. Na uroczystych kolacjach zdarzyło mi się zjeść i zwymiotować.
Parsknęłam z dezaprobatą.
— Kto ci powiedział? – spytałam. – Nazwisko.
Z irytacją stukałam palcami o sztuczną skórę torebki, którą trzymałam na kolanach. W myśli brałam już tę osobę do swojego gabinetu na poważną rozmowę. Nie mogłam pozwolić na żadne rozpuszczone języki. Nie w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.
Tim zaczął się śmiać. Ponownie chwycił za kółko.
— Poważnie pytasz? – Obrócił się twarzą w moją stronę. Nagle był rozbawiony.
Przez kilka sekund siedziałam spokojnie. Potem nie wytrzymałam. Skierowałam twarz w stronę szyby. Nie chciałam, żeby na mnie patrzył. Nie wtedy, kiedy byliśmy tak blisko.
— Myślisz, że ktoś cię zna lepiej ode mnie? – pytał zaczepnie.
Mogłam nieomal poczuć jego oddech na policzku. Usztywniłam się. Utkwiłam swoje oczy w upiornej czerni pomiędzy krawężnikiem chodnika a kamienicami.
— Patrz na drogę – burknęłam nieuprzejmie w odpowiedzi.
— A ty co? Chciałaś już wysłać kogoś na Syberię za zdradę sekretów organizacji? – przekomarzał się.
Nie przejmował się moim tonem. Próbował mnie rozbawić. Czekał, aż zacznę się śmiać razem z nim. Liczył, że przestanę myśleć, rozluźnię się i nabiorę apetytu. W najtrudniejszych sytuacjach potrafiliśmy zakopać nasz topór wojenny. Chociaż byliśmy właśnie pogrążeni w piekielnie trudnym do rozwiązania konflikcie. Choć w ogóle nie było nam do śmiechu.
Przykleiłam czoło do szyby. Była zimna. Nieomal wilgotna. Na gładkiej powierzchni powoli tworzyła się para. Moją uwagę przyciągnął majaczący w oddali niewyraźny kontur. Kleks atramentu na czarnej kartce papieru. Porwany wiatrem worek od śmieci. Miotał się z jednej strony na drugą. Coś mnie w nim niepokoiło. Wyostrzyłam wzrok. Było zbyt ciemno. Nie byłam pewna. Krzyknęłam tylko:
— Tim, uważaj!
Chciałam chwycić za kierownicę i zmienić nasz tor jazdy. Nagłe hamowanie popchnęło mnie do przodu. Gwałtowny skręt w lewo wrzucił mnie prosto na brata. Pas bezpieczeństwa zgniatał moje żebra. Opony piszczały. Sportowy samochód obracał się o dziewięćdziesiąt stopni. Czułam zapach spalenizny gaszonej deszczem. Całość trwała ułamek sekundy.
Z trudem złapałam oddech. Odsłoniłam piekielnie długie włosy z twarzy. Usiadłam wygodniej w fotelu. Moja miednica bolała. Kątem oka sprawdziłam, czy Tim jest w jednym kawałku. Jego dłonie i kierownica stopiły się w całość. Aż zbielały od jej zaciskania. Nie mógł jej puścić. Nie mógł oddychać.
Odpięłam swój pas. Obejrzałam się do tyłu. Na ulicy leżał człowiek. Pospiesznie sięgnęłam do parasolki, która leżała pomiędzy moimi nogami.
— Nie trafiłem go – powiedział Tim. Powoli rozluźniał uchwyt. Zassał powietrze. Bolały go ściśnięte mięśnie palców.
Zgodziłam się z nim. Nie poczułam stuknięcia. Niczego nie usłyszałam.
— Zobacz. Leży. Trzeba mu pomóc. – Pospiesznie zwalniałam blokadę drzwi i odwracałam się do tyłu, by zdjąć z parapetu pod szybą parasol mojego brata.
Tim wciąż był pogrążony w szoku. Nie reagował na moje gesty. Patrzył przed siebie. Starał się oddychać. Usiadłam z powrotem na fotelu. Zapominając o naszych problemach, bezwarunkowo objęłam go ramieniem. Jego mięśnie karku przypominały stalowy kołnierz. Przytuliłam go do siebie. Nieporęczny, czarny parasol z drewnianą rączką osunął się pomiędzy nas.
— Hej. Świetny refleks – szepnęłam wprost w jego zamrożony w miejscu policzek. Pogratulowałam mu odwagi.
Tim odpiął swój pas bezpieczeństwa i ukrył twarz w obu dłoniach.
— Co za pierdolona zachlajmorda. Mam nadzieję, że zdechnie – wymamrotał niewyraźnie przez palce.
Rozumiałam jego frustrację. Sama wciąż byłam zszokowana. Mój brat w ogóle nie powinien znajdować się w fotelu kierowcy. Natomiast jechał zgodnie z przepisami. Na ciemnej ulicy, człowiek w ciemnym płaszczu zatoczył nam się pod koła. To cud, że w porę odróżniłam go od śmietnika. I że Tim jednak potrafił prowadzić samochody.
Nawet nie chciałam myśleć, do czego by doszło, gdybyśmy zostali zamieszani w wypadek drogowy ze skutkiem śmiertelnym.
— Skąd wiesz, że pijany? Może cukrzyk? – Stuknęłam Tymka w ramię drewnianą rączką od jego parasola. – A nawet, jak pijany, to co? Ma tak leżeć? Rusz dupę.
Wyskoczyłam na pustą jezdnię. Wylądowałam nogami w kałuży. Rozłożyłam nad sobą małą, granatową parasolkę. Kupiłam ją kiedyś w drogerii za równowartość dwóch dolarów. Nie wymieniałam jej na żadną inną, skoro ta jeszcze działała.
Ulicę oświetlały czerwone, tylne światła naszego samochodu. Ruszyłam co sił w nogach do poszkodowanego człowieka. Woda spod moich butów rozbryzgiwała się na wszystkie strony.
Niezidentyfikowana postać leżała bez ruchu. Byłam pełna najgorszych przeczuć. Pozostawało mi wierzyć, że miejski monitoring nie działał w tym miejscu, skoro nie działały tej nocy uliczne latarnie.
Dobiegłam do celu. Pochyliłam się nad człowiekiem owiniętym szarym, przeciwdeszczowym płaszczem. Końcówki moich włosów wylądowały na mokrej jezdni. Nie dbałam o to. Zapewniłam nieznajomego opanowanym głosem, że udzielę mu pomocy, przeniosę go w bezpieczne miejsce, a następnie zadzwonię na pogotowie. Delikatnym gestem uchyliłam jego kaptur. I... zwątpiłam.
Wyprostowałam sylwetkę. Cofnęłam się o krok. Tim niechętnie doczłapał do mnie z parasolem nad głową i z dłonią w kieszeni. Zerknął na mnie pytająco. Odpowiedziałam mu dokładnie tym samym. Wtedy on spojrzał na ofiarę leżącą na jezdni w ogromnej, brudnej kałuży.
— To nie człowiek – wydusiłam wreszcie z siebie, usuwając wszelkie wątpliwości. – To Haimar Saavedra.
Zapadła między nami cisza. Tylko deszcz bez opamiętania uderzał o wszystkie możliwe powierzchnie. Tim skrzywił usta w niezadowoleniu.
— Chcesz, żebym wrócił do samochodu i po nim przejechał? – zapytał.
Nie wiedziałam, czy żartował.
Kolejny raz pochyliłam się nad twarzą ubrudzoną błotem. Jakbym chciała przyjrzeć się z bliska snajperowi, który wybił mój oddział, zanim w końcu dosięgnął go pocisk. Leżał bezbronny. Z wyjętymi bateriami. Przeraźliwie niebieskie oczy obracały się pomału, stając się coraz bledsze. Za chwilę miały zupełnie zniknąć.
— Nie, Timmy – odpowiedziałam z pełną powagą. – Zbyt łatwa śmierć. Za dużo litości.
Trąciłam Haimara nogą w bok jego szarego, przeciwdeszczowego płaszcza. Jego ramię poruszyło się i bezwładnie opadło z klatki piersiowej na asfalt. Nie miał na dłoniach skórzanych rękawiczek. Ani protezy zastępującej mu palce.
— Przepiłeś protezę? – spytałam, kpiąc z niego. Nie dawał rady, by odpowiedzieć. Rozchylał jedynie swoje sine, wyziębione wargi. Język zapadał mu się do gardła. Woda lała się z nieba do jego ust. Wiedziałam, że mnie rozpoznał.
Wciąż miałam w pamięci ten dzień, w którym Haimar przyszedł odwiedzić mnie w szpitalu. Chwalił się, w jaki sposób zniszczył relację moją i Amado. Ciskałam się na łóżku. Cała posiniaczona. Z połamaną nogą w gipsie. On się uprzejmie uśmiechał.
Najbardziej przenikliwy umysł Medellin ginął marnie, topiąc się w kałuży. W połowie chłopak, w połowie zużyty kondom. Niepotrzebny nikomu. W dodatku teraz to ja stałam nad nim.
— Zawsze powtarzałam, że ciebie nie trzeba zabijać. Sam się zniszczysz – przypomniałam mu. Wykrzywiłam twarz w szkaradnym uśmiechu.
Moją uwagę przyciągnęła jego ręka. Ta bez protezy. W wewnętrznej części jego nadgarstka zauważyłam nakłucia po igłach. Potrafiłam rozpoznać te drobne ślady z zamkniętymi oczami. Nawet w strugach deszczu tysiąclecia. Amado przez lata miał takie same. Poetic justice if I've ever seen one.
— Zobacz, do czego sam się doprowadziłeś – prychnęłam. – Jakie to uczucie wydać mężczyznę, który cię kochał, w ręce zdrajców organizacji? Musiałeś usłyszeć o tym, że Amado i Mika trafili do więzienia z Claudio Morellim, prawda?
Jedyne, co Haimar mógł robić, to otwierać i zamykać oczy. Jak pacjent z oddziału opieki paliatywnej. Korzystał z tego, że nie wpadał do nich deszcz, kiedy pochylałam się nad z nim z parasolką.
— Oczywiście, że słyszałeś – odpowiedziałam sama sobie. – I to słyszałeś o najdrobniejszych szczegółach. To dlatego nie trzeźwiejesz. – Wycelowałam palec w jego klatkę piersiową. – Nie potrafisz spojrzeć na siebie. Myślałeś, że zemsta da ci poczucie spełnienia.
Wyprostowałam się. Zabrałam parasol ze sobą. Haimar zacisnął powieki. Grube krople deszczu obijały mu najdelikatniejszą w tym miejscu skórę.
— Zemsta dała ci tylko pustkę... – wyszeptałam.
Zamierzałam go zostawić i odejść. Monitoring miejski padł. W ogóle mnie tutaj nie było. Obróciłam się tyłem. Powiedziałam na do widzenia:
— Zostałeś trupem za życia. Gratuluję.
Nie oglądałam się. Nie mówiłam nic więcej. Dałam Timowi znak, żebyśmy wrócili do samochodu. Potwierdził skinieniem głowy. Pokazał dłonią, żebym ruszyła jako pierwsza.
Otuliłam się mocniej swoją niezbyt grubą narzutą. Gdy emocje opadły, zaczęłam wreszcie odczuwać przejmujące zimno. Energicznym krokiem skierowałam się w stronę pojazdu zaparkowanego na środku ulicy. Przeszłam nie więcej niż kilkanaście kroków. Usłyszałam za sobą kaszel. Na początku normalny. Po chwili duszący. Doleciał do mnie rytmiczny odgłos wyrzucanych z żołądka torsji.
— On rzyga – zauważył Tim.
Zatrzymałam się na chwilę. Wsłuchiwałam się w desperackie rzężenie Haimara próbującego zaczerpnąć tlenu. Jego usta blokowała treść pokarmowa i wlewająca się zewsząd woda. Ruszyłam dalej. Tymek podbiegł do mnie, złapał mnie za bark i szarpnął mocno do tyłu.
— Toni. On leży na plecach i nie może się odwrócić – ostrzegł mnie podniesionym głosem. – Udusi się.
Zerknęłam na mojego brata. Bał się podjąć samodzielną decyzję. Czekał na akceptację. Trząsł się z zimna. Albo z przerażenia. Czerń nocnego nieba rozświetliła się nagle od potężnej błyskawicy. Przez kilkanaście sekund mogłam dostrzec gwiazdy. Uniosłam palec wskazujący i przesuwałam nim po horyzoncie. Próbowałam policzyć w tym krótkim czasie wszystkie chmury.
— Toni? Toni! – Tim wrzasnął mi do ucha. – Co robimy?
Parę metrów za nami Haimar coraz słabiej walczył o każdy kolejny odruch kaszlu. Mój brat oglądał się za siebie. Oddychał szybko, jakby obawiał się, że to dla niego ma zabraknąć wkrótce powietrza. Osuszał dłonią twarz z zacinającego deszczu. Pocierał nią gwałtownie policzki. Na koniec zasłonił sobie nią oko.
Ja, łagodnie uśmiechnięta. Umieściłam swój wzrok między czerwonymi, świecącymi prostokącikami świateł postojowych. Wpatrywałam się spokojnie w czarne litery napisu, który widniał na tablicy rejestracyjnej tuż obok małej wersji kolumbijskiej flagi. Wreszcie znalazłam czas i odpowiednie miejsce, żeby mu się dokładnie przyjrzeć. Zawirowałam w dłoni parasolką. Podobał mi się.
La Frutilla – przeczytałam na głos. Uśmiechnęłam się znów sama do siebie. Mój mafijny pseudonim. Tak mnie nazywali. Po prostu.
Truskaweczka.
KONIEC. Dziękuję za czytanie!
Bardzo proszę o feedback: Kto był Waszym ulubionym bohaterem/bohaterką w całej historii?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro