EPILOG cz. 1 "No Sory"
Ilość wyrazów: 3151
⛔: Haimar, szantaże
Akt I: Haimar
Haimar podszedł do masywnej, białej ławy umocowanej na podeście i przysunął do niej krzesło biurowe z plastikowymi poręczami. Usiadł. Zaskrzypiało. Musiał poświęcić trochę czasu na umoszczenie się w fotelu w taki sposób, żeby uniknąć najtwardszych elementów przebijających przez solidnie wytartą bordową poduszkę, która wcześniej gościła już na sobie niejeden tyłek urzędnika ze stanu Antioquia. Pieniędzy na nowe wyposażenie – jak zwykle – brakowało.
Chłopak upewnił się, że zajął miejsce pośrodku dżungli mikrofonów. Kable plątały się pomiędzy nimi tak jak grube pnącza, które miały w zwyczaju zaplatać swoje liny naokoło drzew równikowych.
Gdy podniósł wzrok, zobaczył salę wypełnioną do ostatniego miejsca akredytowanymi dziennikarzami krajowymi. Konferencja prasowa dla mediów zagranicznych odbywała się w następnej kolejności. Rezydujący w Kolumbii reporterzy światowych telewizji oraz największych agencji prasowych wybiegali właśnie co sił w nogach ze swoich apartamentów, dociskali pedały gazu i pędzili na złamanie karku na lotnisko w Bogocie, zaś ich wydawcy w tym samym czasie bukowali im bilety na lot do Medellin.
Haimar nerwowo poprawił ustawioną przed nim szklankę, wypełnioną do połowy niegazowaną wodą mineralną. Postukał długopisem w pustą kartkę. Zamierzał opowiedzieć o kulisach zbierania materiału dowodowego przeciwko najsłynniejszym Kolumbijczykom epoki pandemii, globalnego ocieplenia oraz hegemonii zjawiska cancel culture, zaspokajającego potrzebę przynależności do grupy poprzez czerpanie ze wzorców odwiecznego, purytańskiego fanatyzmu. Tylko wymierzonemu przeciwko czemuś zupełnie odwrotnemu, niż to bywało do tej pory.
Pomyślał, że kiedy za Amado i Miką ostatecznie zatrzaśnie się żelazna, więzienna brama, w ich pamięci już na zawsze pozostanie obraz świata, w którym miliarderzy latali na dziesięć minut w kosmos, podczas gdy miliardy martwiły się o zgromadzenie codziennego zapasu wody do picia.
Innej rzeczywistości już nie zobaczą. Mieli usłyszeć wyrok skazujący ich na karę ośmiokrotnego dożywotniego pozbawienia wolności. O przedterminowym zwolnieniu mogli raz na zawsze zapomnieć.
Lśniące trzewiki Haimara coraz głębiej zapadały się w mule szaleńczej obsesji na punkcie tego jedynego mężczyzny, który potrafił bez przerwy pobudzać jego wyobraźnię. Uważał, że łączyło go z nim pokrewieństwo podziurawionych dusz, które pędziły na oślep.
Coraz wyraźniej widział zarys początkowo zamglonej sceny. On i Amado zstępowali razem do piekieł. Centymetr po centymetrze. Z furią próbując sobie porozbijać szczęki, porozgryzać wargi i porozrywać sobie nawzajem koszule. Już nie kochając się, a nienawidząc.
Haimar odgadywał przepowiednię własnego losu odsłaniając w niej kolejno wyraz za wyrazem, jakby był napoleońskim badaczem, pochylającym się nad znaczeniem egipskich hieroglifów. Jakby był matematykiem, który złamał kod do Enigmy. I choćby sam miał się utopić i rozpuścić w kwaśnej farbie nienawiści, choćby miał się udusić własną krwią wlewającą mu się do gardła, wiedział jedną rzecz. Że dożyje tego, by zobaczyć, jak Amado ponosi karę. Za wzgardzenie jego miłością i poświęceniem. Za niechęć do zejścia do piekła razem z nim. Za to, że Haimar będzie musiał przez niego schodzić osobno.
Gdy zamykał powieki, widział, jak stoi przy wielkiej, betonowej, nagiej ścianie. Nie dało się dostrzec ani jej szczytu, ani bocznych granic. Za nim rozciągało się nieprzebrane pole skoszonego zboża, bez początku i bez końca. Idealnie szary horyzont. Pośrodku ściany majaczyły wąskie drzwi z niepozornej dykty, które przyciągały do siebie każdego, kto dotarł aż tak daleko. Haimar podszedł do nich i pociągnął za plastikową, lekko naderwaną klamkę. Jego oczom ukazały się drewniane, spróchniałe schody, prowadzące w głuchą, niekończącą się ciemność, od której pustka wiała zimnem wyziębiającym ciało do szpiku kości.
Powoli układał w myśli te momenty. Kiedy Amado wciąż go jeszcze kochał, a Mika przyjmował go z otwartymi ramionami, jako członka rodziny. Haimar mógłby wtedy być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Mógłby. Gdyby potrafił. W jego głowie nieustannie huczała bowiem jedna obawa:
A co, jeśli to się kiedyś skończy?
Jeśli Amado uzna, że od teraz mnie już nie potrzebuje?
Jeśli zdecyduje się wypuścić moją dłoń, która go przez tyle miesięcy trzymała w jednym kawałku? Ale to nie on się osunie na powrót w heroinę, toksyczne relacje, nienawiść do samego siebie i zniszczenie, tylko to będę ja?
Z tęsknoty za nim.
Wykorzystując możliwość obracania się wokół największych sekretów Ibaigurenów, Haimar gromadził więc pieczołowicie materiały jednoznacznie obciążające baskijskich braci. Takie, które ukazywały ich jako liderów bezwzględnej i wielopłaszczyznowej organizacji przestępczej. Przez cały ten czas miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał ich użyć. Nie chciał tego. Naprawdę nie chciał. Ale wiedział, że jeśli Amado nim wzgardzi, przestanie liczyć się z jego uczuciami, potraktuje go jak zużyty, niepotrzebny przedmiot, to zemsta Haimara za to splunięcie przyjdzie do Amado czysta, precyzyjnie wymierzona i zostanie bezbłędnie wyegzekwowana.
Haimar nie pozostawił sobie pola na niepowodzenie. Przygotował się. A po drodze miał do pokonania jeszcze jednego przeciwnika. Kluczowego. Tego, który musiał współpracować.
Tymczasem jego ojciec był przeciwny aresztowaniu Amado. Uważał, że błędem byłoby usunięcie go z pozycji bufora pomiędzy ludźmi próbującymi zarządzać Kolumbią w demokratyczny sposób, a głodnymi władzy, pieniędzy i krwawych retrybucji pozostałymi baronami narkotykowymi. Twierdził, że ten człowiek trzymał w garści cały gangsterski świat. Od andyjskich szczytów, przez niezbadane lasy kontynentalnej dżungli, po ekstrawaganckie wybrzeże Morza Karaibskiego. Amado Ibaiguren Betancur doskonale wiedział, gdzie znajdowała się granica, której mu nie wolno przekroczyć, żeby nie naruszyć spokojnego życia kolumbijskiej ulicy. Pilnował, żeby inni również jej nie przekraczali. Z zyskiem dla wszystkich stron.
Haimar bezczelnie wykorzystał jedną ze słabości ojca. Zagroził, że zwoła konferencję prasową, opowie o swojej bliskiej znajomości z człowiekiem, z którym syn prezydenta nie powinien być widywany, a następnie opublikuje nieocenzurowane wersje taśm erotycznych z udziałem swoim i Amado.
Don Diego negocjował z terrorystami tylko dwa razy w życiu. Kiedy musiał zapłacić rebeliantom okup za syna. I kiedy, po latach, ten syn sam zdecydował się zostać terrorystą.
Wiedział, że sam nie przeżyłby ani takiego widoku, ani poczucia wstydu.
Nie wiedział, że kwestia wycieku nagrania po zakończeniu wszystkich formalnych czynności przez stronę kolumbijską oraz amerykańską i tak została już dawno przesądzona...
***
Za chwilę Haimar miał ruszyć w dół. Wzdłuż starych schodów, które wabiły przeklętych, przez całe tysiąclecia prowadząc ich donikąd.
Był wreszcie zupełnie sam.
Obrócił się po raz ostatni. Zacisnął usta w wąską linię i uformował z niej poziomy uśmiech. Za sobą słyszał gwar. Rozpoznawał znane mu głosy, które wykrzykiwały trudne do odróżnienia wyrazy. Nikt go jednak nie wołał. Nikt już na niego nie czekał. Zawiódł wszystkich, którzy mu ufali. Nie miał już nikogo.
W ostatnich tygodniach swojego zawieszenia pomiędzy rzeczywistością a transcendencją, zostało mu do podziwiania jedyne kompletne dzieło swojego życia.
Posąg zniszczenia.
Akt II: Mercedes
DWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY PÓŹNIEJ
Oddychaj przeponą.
Wdech. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć.
Wydech. Do końca.
Jeszcze raz.
Wdech.
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć.
Wydech.
Czekałam w holu tuż przy drzwiach wejściowych. Wpatrywałam się w czubki czarnych lakierków. Pocierałam dłonią o dłoń. Bałam się. Mocno. Wśród idealnej ciszy na korytarzu potrafiłam dosłyszeć przyspieszone bicie swojego serca. Musiałam się uspokoić. Musiałam z godnością przyjąć swoją nową rolę. Inaczej nic z tego nie wyjdzie.
Najpierw liczyłam oddechy. Potem przeniosłam wzrok na paznokcie. Przygryzłam wargę, gdy tylko wspomnienia stanęły przede mną jak żywe. Jeszcze wczoraj opuszki moich wypielęgnowanych palców przesuwały się po lekko drapiących zarostem policzkach Amado. Dziś z francuskiego manicure zostały mi jedynie poobgryzane niemal do krwi odrapane kikuty.
Nie potrzebowałam zamykać oczu, żeby odtworzyć w pamięci scenę naszego pożegnania. Miałam ją przed sobą. Świeżą i dostępną. Czułam, że gdybym wyciągnęła teraz przed siebie dłoń, w dalszym ciągu dałabym radę chwycić Amado za rękaw marynarki. Przedmioty na korytarzu wciąż zatrzymywały na sobie zapach jego perfum, tworząc ułudę bliskości. Moja skóra dalej paliła ogniem, gdy przywoływałam jego ostatnie spojrzenie. Dumne i twarde. A potem minimalnie drżące, zachodzące mgłą niechcianej, nieproszonej łzy, gdy tylko wylądowało na mojej zapłakanej, opuchniętej twarzy. Żal zgniatał mnie w środku z taką siłą, że nawet już nie wiedziałam, czy to naprawdę ja stoję przed tymi drzwiami, czy to jedynie moja wydmuszka. Miałam wrażenie, że odkąd wczoraj umarła we mnie wiara w marzenia, nie byłam już niczym więcej niż tylko ludzką powłoką. Pustą od wewnątrz.
Usłyszałam w oddali dźwięk otwieranej bramy, a następnie odgłos parkowania samochodów na placu przed domem. Dopiero wtedy dołączyła do mnie Rosa Zeballos. Otworzyłam szerzej oczy na jej widok, bo wyglądała zupełnie nie tak, jak tego od niej oczekiwałam. Zamiast typowej na takie okazje czarnej sukienki, przykrytej białym fartuszkiem, ona miała na sobie pstrokaty, bawełniany sweter, który odsłaniał ramiączko od stanika, a także skórzaną minispódniczkę oraz kabaretki. W miejscu domowych, zgrzebnych pantofli, świeciły czerwone podeszwy szpilek od Louboutina.
Zanim zdążyłam cokolwiek z siebie wydusić, ona wyprzedziła mnie, otworzyła drzwi wejściowe i padła w objęcia wyelegantowanej w bordowy garnitur Mercedes Rodriguez. Obie kobiety przez chwilę udawały, że całują się po policzkach, zwracając uwagę na to, żeby jedna drugiej nie wysmarowała policzków ani ubrania szminką.
— A ty nie w Astanie? – Mercedes zwróciła się bezpośrednio do Rosy, ignorując moją obecność w tym domu, chociaż podobno przyjechała tutaj, żeby porozmawiać ze mną.
— Nie, nie dostałam urlopu. – Rosa machnęła ręką.
— A poprosiłaś? – uformowało mi się w głowie pytanie. Oczywiście, że tego nie zrobiła, więc niby w jaki sposób miała go od nas dostać.
Bardziej zdziwił mnie fakt, że Mercedes zdawała się dobrze poinformowana o tym, że córka Rosy poznała w szkole w Szwajcarii chłopaka z Kazachstanu, który przyjechał z nią w tym roku do Medellin na wakacje. Sama Rosa nie wspominała jednak, że wkrótce wybierała się do Azji z rewizytą. Raczej cieszyła się z tego, że dzieci wróciły do internatu i nie musiała się już dłużej nimi opiekować.
Nie wiedziałam również, że te dwie były ze sobą tak zaprzyjaźnione. W momencie rozwodu Mercedes i Amado, Rosa Zeballos pracowała w tym miejscu najwyżej od kilkunastu miesięcy, w dodatku jako szeregowa pomoc kuchenna. Przede wszystkim zaś sądziłam, że Mercedes Rodriguez trzymała się z dala od wszystkich, którzy po rozwodzie zostali z Ibaigurenami.
Nieco wytrącona z rytmu, zaczęłam wypatrywać wśród żołnierzy byłej żony Amado jakiejś twarzy, którą mogłabym rozpoznać. Nie znalazłam jednak nikogo znajomego. Ojciec Teresy Pereiry należał już teraz do wyższej ligi. Prowadził własną plantację, miał swoje kontakty. Już dawno przestał być dla Mercedes zwykłym chłopcem na posyłki. W tym momencie trochę tego żałowałam, bo przynajmniej wiedziałabym, że mam tam kogoś po swojej stronie.
Próbując zachować pozory kontroli nad sytuacją, przywitałam gości, po czym zwróciłam się do Rosy:
— Proszę, dopilnuj, żeby zaczęto podawać poczęstunek do salonu.
Na moje słowa, Boliwijka odwróciła się przez ramię, utworzyła z dłoni coś na kształt megafonu i krzyknęła na całą długość korytarza:
— Bianca! Już przyjechali! Możecie wynosić żarcie!
Doña Mercedes posłała mi uśmiech pełen politowania. Próbowała mi tym gestem pokazać, że ona była bardziej zadomowiona w tym miejscu ode mnie, i że lepiej wiedziała, niż ja, czego należy oczekiwać. Nie odpowiedziałam.
Chociaż czułam potworną tremę i w dalszym ciągu głupawo zaciskałam przed sobą dłoń na dłoni, pomyślałam, że zgodnie z harmonogramem takich wizyt, to jest ta chwila, w której zapraszam ją do gabinetu na rozmowę, a całą resztę kieruję do salonu. My dwie miałyśmy dołączyć do reszty później. Po omówieniu kwestii bardziej formalnych i – zapewne – bardziej nerwowych. Odruchowo wyprostowałam prawą rękę, żeby pokazać jej drogę w kierunku właściwego pokoju.
Mercedes Rodriguez wyminęła mnie bez słowa, sprawnie zarzucając biodrem. Dopiero gdy odeszła na odległość kilkunastu kroków, a ja ruszyłam za jej plecami, powiedziała tak głośno, żeby wszyscy słyszeli:
— Nie musisz mnie kierować. Pracowałam już w tym gabinecie, zanim ty się urodziłaś.
No tak. Może to nie było najmądrzejsze z mojej strony. Ale chciałam dobrze. Próbowałam zachowywać się zgodnie z etykietą. Podbiegłam o parę kroków i wyprzedziłam Mercedes, żeby otworzyć dla niej zamek, zanim mogło się okazać, że była ona również w posiadaniu klucza do prywatnego pokoju Amado. Zastanawiałam się, o ile bardziej nerwowo miało się zrobić za chwilę.
Zaprosiłam ją, żeby usiadła na ciemnej, welurowej kanapie. Ona posłała długie spojrzenie w kierunku biurka, przy którym Amado zawsze przyjmował swoich gości, tak jakby poprawiała mnie, sugerując, że popełniłam błąd. Że pokazałam jej nieprawidłowe miejsce do prowadzenia rozmów. Ale w końcu, bez żadnego dodatkowego komentarza, zdecydowała się usiąść na kanapie.
Trochę dziwnie mi się patrzyło na ten mebel. Jeszcze kilka dni temu Ami i ja zasnęliśmy na nim, przykryci stertą raportów technicznych z Solaris, przełożonych na język, który mniej technicznie zaawansowane osoby byłyby w stanie zrozumieć. Kanapa pachniała jego morską wodą kolońską, moim truskawkowym balsamem do ciała, świeżymi kartkami papieru i farbą drukarską. Mercedes wyraźnie poczuła to wszystko naraz. Jej ciemnobrązowe oczy zlustrowały najpierw oparcie mebla, a potem mały, drewniany stolik z trzema nogami, który stał tuż obok. W ledwie dostrzegalny sposób, przeciągnęła dłonią po fakturze kanapy. Zauważyłam. To miejsce było również jej własnym wspomnieniem.
Dyplomatycznie udałam, że nie dostrzegłam żadnej z tych rzeczy. Odkaszlnęłam, a następnie przybrałam najbardziej dostojną, oficjalną minę, jaką oferowały moje wciąż nieco dziecięce rysy twarzy. Obciągnęłam nerwowo granatową, wiskozową koszulę na guziki. W ostatniej chwili przed przybyciem gości, udało mi się nadać mojej sylwetce w miarę schludny wygląd.
— Czy mogę zaproponować pani jakiś... alkohol? – Przez chwilę się zawahałam, bo zorientowałam się, że wcale nie znałam dokładnej zawartości tutejszego barku. Od dawna sięgałam jedynie po kieliszek wina czy – ewentualnie – szampana, do uroczystej kolacji. Amado od dłuższego czasu również nie pił.
— Może woli pani kawę? – Tu się rozluźniłam. Kawę umiałam zrobić. – Albo... cygaro? – zapytałam dorosłym, poważnym głosem. A przynajmniej taką miałam nadzieję.
Wiedziałam, że ludzie częstowali swoich gości cygarami i że było to uznawane za standardowe zachowanie w naszych kręgach. Sama nigdy nie paliłam i właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że nie miałam również pojęcia, w jaki sposób należy prawidłowo poczęstować. Za to pamiętałam, w którym miejscu Amado trzymał swoje zapasy.
Mercedes przyjrzała mi się protekcjonalnie. Zauważyłam, jak w pierwszym odruchu próbowała walczyć ze sobą i powstrzymywać drgające od rozbawienia usta. W końcu jednak wybuchnęła spazmatycznym śmiechem, aż zaczęła się dusić i klepać po kolanach.
— Posłuchaj, dziewczynko – zwróciła się do mnie, kiedy udało jej się choć trochę uspokoić. – Usiądź tutaj. Nie będę tracić na ciebie czasu.
Wyjęła z torebki chusteczkę higieniczną i otarła sobie nią łzy z kącików oczu. Przyglądałam się temu trochę ze smutkiem, trochę z zażenowaniem. Rozbawiłam ją do tego stopnia, że aż się popłakała.
No bo faktycznie – kim ja tak naprawdę byłam? Niczym więcej, niż tylko głupim dzieckiem, któremu za każdym razem wydawało się, że jest już dorosłe. A potem za każdym razem to dziecko było szarpane przez życie za rękę i sadzane na dupie.
Przypomniałam sobie, jak kiedyś sądziłam, że bez problemu wytrzymam konsekwencje pójścia do łóżka z własnym bratem, bo przecież w wieku szesnastu lat uważałam się za taką odpowiedzialną i psychicznie mocną. Wiadomo, jak to się skończyło. Tym, że do dzisiaj z niepokojem szukam w jego wzroku tego, czego nie chciałabym znaleźć, a boję się, że tam jest, i że kiedyś w końcu na to trafię.
Imprezowałam do nieprzytomności. Oszukiwałam się, że mam nad tym kontrolę i że kiedy tylko zechcę, to dam radę przestać. Wpakowałam się w trójkąt erotyczno-emocjonalny z o wiele starszymi, zdeprawowanymi mężczyznami, którzy wykorzystywali moją szczerość i niewinność dla swojej przyjemności i dobrego samopoczucia. Czy potrafiłam się z tego wydostać? Ależ oczywiście – nie. Musiały mi w tym pomóc połączone siły Haimara Saavedry, kolumbijskiej jednostki wyspecjalizowanych komandosów oraz amerykańskiej Drug Enforcement Administration.
Za to od wielu lat pouczałam wszystkich dookoła, tłumacząc im, jak mieli żyć w prawidłowy i etyczny sposób. Co mogli jeść. Gdzie kupować ubrania. Co mówić i czego nie mówić, bo im nie wolno. Zajmowałam wobec nich pozycję moralnej wyższości. Mercedes Rodriguez podsumowała mnie w tej jednej chwili wręcz idealnie. Po prostu śmiechem. Byłam żałosna.
Usiadłam koło niej, ustawiona na swoje miejsce. Nie byłam żadną królową mafii. To ona nią była. I wiedziała o tym.
— Moja propozycja jest taka – zaczęła Mercedes, gdy tylko zobaczyła, jak grzecznie złączyłam stopy i położyłam dłonie na wysokości ud w białych, jeansowych spodniach. – Ty i twój brat będziecie dla mnie pracować. Daję wam łącznie dziesięć procent od każdej z waszych transakcji.
Gdy tylko to usłyszałam, moje oczy o kształcie migdału zrobiły się nagle wielkie i okrągłe, jak dwie piłeczki do pingponga. Zszokowana, przełknęłam głośno ślinę. Przeczesałam dłonią włosy, energicznie odgarniając je za siebie. Traciłam kontrolę nad wydarzeniami. Nie tak miało przebiegać to spotkanie. Mercedes dostrzegła moje zdenerwowanie. Uśmiechnęła się pobłażliwie i zarazem triumfująco.
— Oprócz tego, masz trzy godziny na spakowanie się i opuszczenie tego domu raz na zawsze – powiedziała o wiele chłodniej. Z jej głosu uleciał cały uśmiech. – To nie jest twój dom. Tu nie mieszkają twoi ludzie.
Potarłam kilkakrotnie dłonią po miękkim welurze. Zapędzała mnie do rogu. Miałam w stosunku do niej bardzo dużo respektu i empatii, nikt bowiem lepiej ode mnie nie wiedział, jak to jest być w związku z Amado. To w końcu on, mój ukochany narzeczony, zrobił z Mercedes tę zgorzkniałą, bezwzględną kobietę, którą teraz się stała. Wyobrażałam ją sobie jako Tima Robbinsa w jednej z ostatnich scen z filmu Skazani na Shawshank, kiedy wreszcie po dwudziestu latach udało mu się zrealizować swój plan ucieczki. Widziałam oczami wyobraźni, jak Mercedes Rodriguez wychodzi z brudnego kanału i radośnie zachłystuje się deszczem.
Nie oznaczało to jednak, że zamierzałam jej oddać wszystko, co moje, tylko dlatego, że chciała. Dumnie udało mi się wytrzymać jej spojrzenie.
— Muszę odrzucić tę propozycję – powiedziałam krótko.
Mercedes w odpowiedzi sięgnęła ponownie do dużej, czarnej torby z wężowej skóry. Tym razem nie po chusteczki. Ani nie po papierosy. Wyjęła z jej wnętrza Berettę M9, wieloletnią oficjalną broń policji amerykańskiej. Bez najdrobniejszego wahania odbezpieczyła pistolet i wymierzyła jego lufę wprost w moje czoło.
— Różnica między tobą a mną, Truskaweczko – wtrąciła ironicznie – jest taka, że ja potrafię z tego skorzystać. Zabiłam już wiele osób i nie zrobi mi różnicy kolejna.
To nie był pierwszy raz, kiedy ktoś celował do mnie z odbezpieczonej broni. Cała przepocona ze strachu, przeżyłam wielokrotnie to ćwiczenie podczas swojego treningu wstępnego na Kubie. Później miałam okazję sprawdzić się w warunkach bojowych przeciwko byłemu już inspektorowi hiszpańskiej policji, Cesarowi Garrido. Wiedziałam, że muszę się skoncentrować i – przede wszystkim – nie dać się ponieść panice.
Wiedziałam też, że ona blefuje. Mogłam ją sprowokować najdrobniejszym nerwowym poruszeniem, ale ona nie chciała mnie zastrzelić. Byłam jej potrzebna. Musiałam przecież formalnie objąć w posiadanie majątek, z którego planowała korzystać. Interesowały ją moje znajomości w DEA oraz nieformalne zielone światło na działalność od kolumbijskiego rządu. Ona takich przywilejów nie miała. Przyszła tu, żeby mnie zastraszyć i zmusić do uległości oraz do wypłacania sobie potężnego haraczu.
— Myślisz o tym, że wcale nie chcę do ciebie strzelić? – zapytała z fałszywą uprzejmością. – Masz rację. – Sama udzieliła sobie odpowiedzi.
Ja milczałam. Nie ruszałam się. Nie oddychałam. Tkwiłam w jednym miejscu, jak przemieniona w kamień.
Jej głos nagle stał się ostry i stanowczy. Gdyby mogła, przecięłaby nim moje ścięgna Achillesa.
— Jedyne, czego chcę – powiedziała – to żeby wszyscy – zaakcentowała ten wyraz i spojrzała mi głęboko w oczy, żeby się upewnić, że prawidłowo zrozumiałam jego znaczenie – żeby wszyscy się dowiedzieli, że ukochana, rozpieszczona dziewczynka Ibaigurenów będzie od teraz moją służącą.
Mrugałam powiekami. Starałam się, aby wytrzymać jak najdłużej bez zmiany pozycji, ale jednak mrugałam. Ona również. Leniwie i z pewnym rozbawieniem. Była zrelaksowana. Wiedziała, że kontroluje sytuację. Była jak Amado w spódnicy.
— Bo tym właśnie zostałaś, Toni. – Mercedes uniosła delikatnie kąciki swoich warg, jakby chciała tym przypieczętować swoje zwycięstwo. – Służącą. Niczym więcej.
Kolejny odcinek będzie już... ostatnim...
Możliwe, że będzie dość długi i niekoniecznie tak szybko go napiszę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro