Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6.4. "My Cocaine"

Ilość wyrazów: 3083

⛔: przemoc, ich powalona sytuacja

Potrzebowałam doczołgać się do łazienki i chlusnąć sobie w twarz zimną wodą. Spróbowałam się podnieść, ale najwyraźniej pokonało mnie jakieś zwiększone pole grawitacyjne. Moje nogi ledwie zareagowały. 

Moja bezradność i rezygnacja odbiła się od Miki. Zmutowała z bólem jego złamanego serca. Trafiła we mnie rykoszetem. Nie potrafiłam patrzeć na cierpienie kogoś, kto był dla mnie ważny, a już na pewno nie wtedy, kiedy to ja byłam tego przyczyną.

Zacisnęłam szczękę. Chwyciłam za stalową belkę zawieszoną w połowie dłuższej ściany w windzie i podciągnęłam się do pozycji stojącej. Rozmasowałam uda i wykonałam serię głębokich wdechów. Nie należałam do osób, które się poddawały. Gdybym nie umiała szybko brać się w garść i wypracowywać najlepszego dostępnego rozwiązania, zdążyłabym już umrzeć chyba z dziesięć razy.

— Spokojnie, Toni. Najpierw łazienka – poinstruowałam samą siebie na głos.

Zjechałam na trzecie piętro galerii. Włożyłam ręce w kieszenie jeansów i wprowadziłam sandałki w ślizg po wypolerowanej posadzce niemal pustego o tej godzinie korytarza. Wiedziałam dokładnie, w którą stronę ruszyć, żeby dotrzeć do publicznej toalety.

Przypomniały mi się czasy liceum, kiedy przychodziłam do La Reiny wyłącznie do kina albo na darmowe siku. Nie byłam zainteresowana tutejszymi butikami, ani tym bardziej sieciówkami ze złotymi szyldami, typu Zara Premium. Natomiast na maratony filmowe w ostatnie piątki miesiąca można było uderzać w ciemno. Mika przygotowywał listę festiwalowych laureatów z całego świata, których nie dało się obejrzeć legalnie nigdzie indziej. Alternatywę stanowiły jedynie rosyjskie serwery z torrentami.

Mika. There, I said it.

Moje serce ścisnęło się drutem kolczastym. Natychmiast zaczęło krwawić na samą myśl o właścicielu galerii. Zrezygnowana, pokręciłam głową. Nasz problem polegał na tym, że znaleźliśmy się we trójkę z Ibaigurenami w swoistej symbiozie, gdzie wszyscy byliśmy sobie emocjonalnie potrzebni.

Mika od dłuższego czasu zajmował się głównym biznesem. Żył bardzo szybko. Ciągle był w drodze. Ledwie zaglądał do domu. Codziennie podejmował decyzje o takiej skali ciężkości, że gdyby dotyczyły one legalnych międzypaństwowych relacji handlowych, to media nie nadążyłyby ich ogłaszać.

Po latach nerwowego sprawdzania wyświetlacza telefonu, czy może nadeszła informacja o tym, że Amado przedawkował heroinę, po dekadach tępienia wrażliwości przyglądaniem się bezsensownemu okrucieństwu, wreszcie po szokującej i możliwej do uniknięcia śmierci kobiety, z którą chciał budować wspólną przyszłość, Mikel Ibaiguren Betancur stopniowo dobijał czołem do ściany.

Kiedyś, dla odreagowania napięcia, urządzał dzikie imprezy. Leciał tam w objęcia płomienia świecy, jak ćma, nieświadoma swojego przeznaczenia. A może właśnie nocny motyl wiedział bardzo dobrze, że jego życie i tak nie potrwa dłużej niż kilka tygodni? Mika zachowywał się tak samo. 

Pragnął czerpać od losu obiema garściami naraz. Nabierał w dłonie wszystko, co znalazło się w ich zasięgu. Trafiał po równo. Na brudny piasek i na diamenty. Po chwili odrzucał je i wbijał palce w ziemię ponownie. Aż wyzbył się całej swojej energii, radości i entuzjazmu. Dotarł do samego dna. Nie miał siły, by drążyć dalej. Opuszki jego palców rozkrwawiały się kolejnymi pustymi uderzeniami o beton. 

Na tym betonie pojawiłam się już tylko ja. Wystraszona dziewczyna w mundurku szkolnym, która musiała pokonywać swoje najintymniejsze ograniczenia, żeby marzyć o szansie na lepszą przyszłość. Tak się spotkaliśmy. Tak Mika zakochał się we mnie. Kiedy mój niepewny, drżący dotyk i moje czyste serce okazały się dla jego poranionej duszy bandażem.

Niekiedy zastanawiałam się, czy po tych wszystkich latach, które obaj bracia spędzili na orgiach przy narkotykach, klasyczny akt seksualny między dwójką kochających się ludzi potrafił w ogóle zaspokoić ich wymagania. Bodźce przecież uzależniały. Widziałam to nawet na własnym przykładzie. Podwójny boost atencji zadowalał mnie mocniej niż pojedynczy. Bycie obserwowaną i komplementowaną podczas seksu wzmacniało moje poczucie atrakcyjności. Ostrzejsze zabawy pobudzały nas wszystkich adrenaliną, która była substancją wpływającą na ośrodek nerwowy. Po prostu bałam się, że tkwiąc w takim układzie, zaklejaliśmy sobie wzajemnie nasze rany psychiczne i jednocześnie wciąż zadawaliśmy nowe. Tylko w innych miejscach. I zaczną one krwawić dopiero po pewnym czasie.

Akt XV: Amado

Ami z konieczności wycofał się na boczny tor wewnątrz organizacji. Przyjmował każdego dnia całą garść leków. Musiał podreperować zdrowie. Przy czym odpoczynek w jego wersji wyglądał w ten sposób, że noc w noc przesiadywał w gabinecie, otaczał się papierzyskami i szkicował dziesięcioletni plan rozwoju dla Solaris oraz kilku najważniejszych firm-córek.

Przychodziłam wtedy do niego i siadałam mu na kolanach. Nie wyganiał mnie. Wręcz przeciwnie. Oboje zaczytywaliśmy się w raportach na temat CCUS-ów, czyli technologii Carbon Capture, Utilisation and Storage. W skrócie – pochłaniaczy dwutlenku węgla z atmosfery.

Na razie oczekiwanie, że ta metoda uchroni planetę przed katastrofą klimatyczną, było wiarą w rozwiązania rodem z science-fiction. Ale od tego zaczynał się niejeden przełom w dziejach ludzkości.

Przytuleni na kanapie nad ranem, Ami i ja coraz śmielej odchodziliśmy myślą od narkotykowego imperium w stronę działań, które mogłaby przynieść dla świata coś dobrego. W końcu w Solaris już trwały przygotowania do seryjnej produkcji samolotów z napędem wodorowym. Nasi partnerzy z kazachskiego kosmodromu wysyłali sondy badające powierzchnię gwiazd pod kątem surowców kończących się na Ziemi.

Dla mnie to było absolutnie fascynujące, że uczestniczyłam w projektach epokowych dla mojej generacji. Wcześniej jedynie czytałam o takich możliwościach w mglistych przepowiedniach naukowców ze stron poświęconych technicznemu know-how, na które trafiałam w poszukiwaniu ciekawostek o Star Treku. Amado miał do tych odkryć mniej osobisty stosunek i zaznaczał, że on w pierwszej kolejności by się pozbył ludzi. Mówił, że ludzie to największy syf na tej planecie.

Rozśmieszał mnie za każdym razem, kiedy zaczynał się złościć. Rzucałam mu się wtedy na szyję i zasypywałam pocałunkami, aż odkładał stosy wydrukowanych kartek, zaczynał odwzajemniać pieszczoty i zawsze mówił mi coś miłego.

Kiedyś w odpowiedzi zażartowałam, że gdybym miała Tindera, przesuwałabym w lewo wszystkich fajnych, przystojnych chłopaków z typowymi hobby: Netflix, siłownia, kawa, podróże. Szukałabym tylko takich z zainteresowaniami: ratowanie planety i eksterminacja ludzkości. Wtedy Amado wyszeptał coś, czego nie spodziewałam się usłyszeć od blisko czterdziestoletniego mężczyzny. A jednak to wypowiedział:

— To ty jesteś tą dziewczyną, którą zawsze chciałem trzymać za rękę, przyprowadzić na obiad i przedstawić swojej mamie.

Przemienił mnie tymi słowami w pluszową poduszkę. W kształcie serca.

Jakiś zupełnie inny niż dotychczas rodzaj ciepła rozlał się po moim układzie nerwowym. Ogrzewał przyjemnie całe moje ciało, aż po ostatnią komórkę. Jakbym siedziała wieczorem w restauracji przykryta miękkim, wełnianym kocem. Moją twarz oświetlała zaś lampa płonąca żywym ogniem.

Dotknęłam w milczeniu jego policzka. Pierwszy raz poczułam, że naprawdę należałam do tej rodziny. Że na weselu poznam krewnych Amado i Miki, a oni przyjmą mnie do siebie z otwartymi ramionami. Moje oczy zupełnie nieoczekiwanie zaszkliły się łzami wzruszenia.

— Wiem o tym, że pokochałaby cię jak własne dziecko – dodał, speszony.

Dla niego to był jeszcze bardziej intymny moment niż dla mnie. Amado sprawiał swoim rodzicom problemy właściwie od zawsze. Już kiedy był małym chłopcem, zamykał się w pokoju. Nie chciał się bawić z innymi dziećmi. Wychodził z uroczystości rodzinnych. Później eksperymentował z narkotykami. Na oczach całej szkoły pobił innego ucznia. Wyleciał z liceum tuż przed maturą. Pyskował. Kwestionował decyzje. Łapał starszych za słówka i parę razy zebrał od ojca solidnie po twarzy.

Z perspektywy czasu, różnice zdań wyblakły jak płowiejąca fotografia. Porażki wychowawcze, które rozbijały się o indywidualizm Amado, zaczynały go dziś śmieszyć. W pamięci zostały mu wyłącznie chwile pełne miłości i akty poparcia, na których dorosła osoba mogłaby zbudować relacje ze starszymi już rodzicami na nowo.

Na drugi dzień naprawdę zdecydował się przedstawić mnie swojej mamie. Uciął w ogrodzie kilka lilii tygrysich i zabrał mnie ze sobą na cmentarz. A ja miałam tremę, jakbym właśnie szła poznać swoich przyszłych teściów, chociaż patrzyłam tylko na kawałek czarnego marmuru świecącego złotymi literkami wśród przystrzyżonej trawy. Okolica była bardzo schludnie utrzymana. Z wazonu wystawały wciąż świeże kwiaty. Amado i Mika musieli tu regularnie zaglądać.

— Mamo i yyy... tato – dodał Amado po chwili wahania. Jego kontakt z matką był niewątpliwie mniej wybuchowy niż z ojcem. – Poznajcie Antonię Beatriz.

Stanął za mną i objął mnie ramionami tak, jakby chciał mnie uchronić przed nadmiernie oceniającym, świdrującym na wylot wzrokiem swoich nieżyjących rodziców.

— To jest ta jedyna – powiedział.

W jego głosie usłyszałam echo tamtego nastoletniego chłopca, który kiedyś tak mi się spodobał na zdjęciu.

— Ta jedyna teraz i na zawsze – powtórzył.

Nie wiem dlaczego, poczułam się nagle niekomfortowo. Zawstydzona. Oblałam się rumieńcem tak intensywnie czerwonym jak słońce rozpływające się poziomą plamą tuż nad horyzontem, gotowe do zaśnięcia. Ciekawe, czy pani Wilma Ibaiguren by mnie tak serdecznie przyjmowała, gdyby żyła i wiedziała, jak się zabawiam z jej ukochanymi synkami? A co by miała do powiedzenia, gdyby Mika mnie przyprowadził za tydzień w to samo miejsce, w tym samym celu? Nie stanowiło tajemnicy, że to on był dla niej bardziej ukochanym z tej dwójki.

Amado mi kiedyś wspominał, jak podczas jednej z awantur matka powiedziała do niego wprost, że współczuje Mercedes Rodriguez takiego chłopaka. I że żadna kobieta sobie z nim nie poradzi, skoro nawet jego rodzicom, którzy chcieli dla niego jak najlepiej, się to nie udało. To był jedyny raz w życiu, kiedy matka powiedziała mu coś przykrego. Dlatego tak dobrze to zapamiętał.

— Nie zawsze byłem taki najokropniejszy – zaczął tłumaczyć, jakby domyślił się, o której z zasłyszanych sytuacji właśnie sobie przypomniałam.

— Chcesz się wybielać? Polej się Vanishem. – Uśmiechnęłam się cierpko. 

Amado miał swoje za pazurami. I to od najmłodszych lat. Tam nie było nawet czego bronić. W obliczu znajomości tych faktów, nie formułowałam nawet wobec niego takich oczekiwań.

Już dawno rzucił palenie, ale teraz wyciągnął z marynarki paczkę papierosów oraz zdobioną, mosiężną zapalniczkę. Smukłymi palcami wydobył fajkę z kartonowego pudełka. Przyłożył ją od ognia, a następnie do ust i, z błogim wyrazem twarzy, zaciągnął się dymem wprost w operowane niedawno płuco. Nie przypominałam mu, że nie powinien. On dobrze o tym wiedział. Napoczęta paczka tytoniu wyglądała mi na edycję cmentarną. Widocznie blisko dwadzieścia lat po śmierci rodziców, wciąż miewał z nimi do omówienia na tyle ważne sprawy, że wymagały one papierosów.

— Pamiętam, że miałem kiedyś taką kolorową ciężarówkę na sznurku, którą bardzo lubiłem – zaczął wspominać, pozornie bez związku z niczym. – Ciągnąłem ją tym długim korytarzem. Tym, na którym wiszą obrazy. Przyjechałem z nią do salonu i zostawiłem ją przy stole. Chciałem napić się soku.

Jakimś dziwnym trafem nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że w tej historii zabraknie szczęśliwego zakończenia.

— Na podłodze siedział Mika. On wtedy był bardzo mały i nie umiał się jeszcze bawić. Ale próbował – kontynuował Amado. – Kiedy tylko spuściłem ciężarówkę z oczu, on urwał jej plastikową naczepę.

— A ty mu wybaczyłeś, bo to twój ukochany młodszy braciszek – weszłam mu w słowo.

— Nie. – Amado pokręcił głową. Zawsze przyjmował lekko żartobliwy ton, gdy wspominał publicznie swoje najbardziej przerażające wyczyny. Brzmiało to tak, jakby się chwalił. – Podbiegłem do niego i zacząłem go bić tą ciężarówką po głowie. Wydawało mi się, że tam go będzie bolało najbardziej.

— To był ten twój nie najokropniejszy moment z dzieciństwa, o którym chciałeś mi koniecznie opowiedzieć? – Nie mogłam powstrzymać się od złośliwości.

Zignorował moją uwagę. Powoli zmierzał do końcówki swojej anegdoty.

— Mama zerwała się od stołu, podbiegła do mnie i wzięła mnie na ręce. Powiedziała, że to ja jestem starszy, mądrzejszy i że zawsze mam się dzielić z Miką swoimi zabawkami.

Szelmowski uśmiech przeciął mu w tym momencie twarz na dwie części. Łypnął okiem w moim kierunku. Sprawdził, czy udało mu się mnie rozśmieszyć.

— Z tym ciąganiem zabawek na sznurku to wam nie przeszło tak do końca – wypaliłam. 

Natychmiast jednak przykryłam usta dłonią. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jego rodzice słuchali naszego bezrefleksyjnego kłapania, chociaż na szczęście nie mogli już ani odpowiedzieć, ani nawet zarumienić się ze wstydu.

— Potem spuściłem mu wpierdol jeszcze kilka razy – dodał, tym razem znacznie poważniej. – Najbardziej za to, że połknął duszka, który świecił w ciemności. Miałem taki zestaw LEGO. Z zamkiem, który straszył. Możesz go o to zapytać. Nie pamięta ciężarówki, ale duszka pamięta. Ojciec musiał go wtedy zabrać na pogotowie, bo zaczął się dławić i nie mógł odkaszlnąć.

Zawsze marzyłam o dwójce maluchów, jednak w tym momencie roztaczająca się przede mną wizja opieki nad nimi zaczęła mnie nieco przerażać. Ja sama w dzieciństwie podobno byłam bardzo grzeczna. Tymek chyba też. Ale gdyby trafił mi się taki mały Amado? Albo od razu dwóch? Nawet dorosłego Amado trudno sobie wychować. A co dopiero kilkulatka, który jeszcze nie rozumie argumentów?

— Wreszcie kiedyś pojechaliśmy na jakieś przyjęcie. Tam był kącik zabaw, żeby dzieci nie łaziły dorosłym między nogami – wspominał dalej. – Możesz sobie wyobrazić: taki mały stolik, coś do rysowania, jakieś maskotki, klocki. – Pokazywał obrazowo dłonią z papierosem między palcami. – Mika był najmniejszy. Ile razy coś sobie upatrzył, to jakieś starsze dziecko go popychało i mu to zabierało. Syn Chucho Ferrera uderzył go metalową łopatką między oczy.

Chucho Ferrer straszył nazwiskiem w mrocznych czasach kolumbijskich wojen narkotykowych. Został aresztowany jeszcze przed moimi narodzinami. Jego syn z kolei od dawna kursował z towarem na Florydę w ramach naszej organizacji, więc wyglądało na to, że Ibaigurenowie zdążyli sobie z nim wyjaśnić wszelkie nieścisłości już na etapie piaskownicy.

— Wtedy zrozumiałem. – Amado westchnął. – Mika był wprawdzie wrzodem na dupie, ale na mojej dupie. Musiałem go przed tymi bachorami bronić.

Przyjęcie skończyło się dla braci zaledwie kilka minut później. Cała rodzina opuszczała je w atmosferze skandalu oraz licznych oskarżeń o brak umiejętności panowania nad dziećmi, a także o wychowywanie u siebie w domu małego psychopaty. To ostatnie stanowiło dość mocny zarzut jak na środowisko gangsterów, leśnych rebeliantów oraz producentów narkotyków. Mój narzeczony od najmłodszych lat zapowiadał się na wybitny talent w swojej kategorii.

Ami spokojnie sobie dopalał papierosa. Uśmiechał się do swoich wspomnień.

— Od tamtej chwili zaczął mi ufać najbardziej na świecie – powiedział o Mice. – I tak jest do dzisiaj.

— A ty? Kiedy zacząłeś mu ufać?

Wsunęłam dłoń w kieszeń jego jasnej, lnianej marynarki, żeby ochronić swoje palce przed chłodnym wiatrem, zacinającym od strony gór. Przytuliłam twarz mocniej do jego barku. Czułam się jak na niezobowiązującym spotkaniu rodzinnym, podczas którego wyciągało się albumy ze zdjęciami i – przy aromatycznej kawie oraz słodkich ponad wszelką przyzwoitość ciastkach – strzelało się pociskami z kompromitujących opowiastek.

— Znacznie później. – Zachichotał w odpowiedzi. – Kiedy wreszcie przestał kablować, że chodzę na wagary i podrabiam usprawiedliwienia. Może dowiedział się, co nasz ojciec robił z konfidentami.

Zamiast zawtórować śmiechem, moje usta nieoczekiwanie ścisnęły się w wąską linię, jakby ktoś je spętał plastikową wstążką zerwaną ze świeżego pogrzebowego wieńca. Pomyślałam nagle o grobach swoich rodziców. Znajdowały się w innym kwadracie tego samego miejskiego cmentarza. Miałam w zwyczaju odwiedzać je regularnie, ale od czasu powrotu z Polski jakoś nie mogłam się przemóc. Nie po rzeczach, które Tim opowiedział.

Dowiedziałam się, że nasza mama nawet nie zamierzała kochać mojego brata, chociaż był wtedy tak maleńki, bezbronny i jeszcze nie zepsuty obcasem psychicznego poniżenia. Mógł liczyć w tym obrzydliwym świecie tylko na nią, a ona go emocjonalnie kaleczyła, przekładając na niego swoje porażki życiowe, jakby był poduszką antystresową do kopania, a nie dzieckiem, niezapisaną kartą. A ja chyba nie potrafiłam jej tego tak łatwo wybaczyć.

Nawet, jeśli męczyła się w ciąży łącznie przez osiemnaście miesięcy, wytrzymała dwa porody i dała nam życie, to jednak zaopatrzyła nas też w pełną wyprawkę umożliwiającą kaleczenie się samodzielne. A potem Timmy i ja skończyliśmy tak, jak skończyliśmy. W punkcie, w którym nie byłam pewna, czy jeszcze kiedykolwiek zdołam go dotknąć, albo słuchać jego głosu bez bolesnego zaciskania powiek. Bez otępiającego uczucia, odbierającego godność. Śmierdzącego jak rzygi z chodnika. Wypalającego mi znak na czole wstydu.

Akt XVI: Tim

— Właśnie. Tim – odezwałam się do swojego odbicia w lustrze.

W świetle przydymionej żarówki ledowej w łazience budynku galerii wpatrywałam się w swoją twarz, którą przed momentem zmoczyłam zimną wodą. Nasady włosów, tuż przy czole, również złapały odrobinę wilgoci. Sięgnęłam więc do ustawionego pomiędzy umywalkami drewnianego pojemnika pachnącego drzewem sandałowym i wyciągnęłam z niego niewielki, kwadratowy ręczniczek. W La Reinie używało się wielorazowych ręczników. Po skorzystaniu z kawałka bawełny, wrzucało się go do kosza z brudami, który stał przy drzwiach wyjściowych. Nie potrafiłabym z miejsca policzyć, czy było to naprawdę bardziej ekologiczne rozwiązanie niż tradycyjne korzystanie z kawałków papieru, choć starał się mnie o tym przekonać dyskretny napis w rogu lustra. Na pewno w pierwszej kolejności miało się to podobać bogatym klientkom galerii.

Zdecydowałam, że w pierwszej kolejności wyżalę się bratu. Nie liczyłam na to, że podpowie mi coś sensownego, co powinnam zrobić w swojej sytuacji. Miałam jednak nadzieję na psychologiczne wsparcie.

Po minucie już pożałowałam swojej decyzji. Na moje krótkie naszkicowanie tego, co zdarzyło się pomiędzy mną a Miką oraz na emocjonalny opis swojej uczuciowej matni, odpisał mi tylko:

To bardzo dobrze. Pilnuj ich obu. Inna kobieta byłaby konkurencją. Spraw, żeby przepisał na Ciebie swoją część majątku, zanim go aresztują. Te pieniądze będą należały do nas.

Przewróciłam oczami tak zamaszyście, że było mi widać jedynie białka.

Do ślubu zostało wciąż kilka miesięcy. Amado i ja nawet jeszcze nie zaczęliśmy załatwiać u notariuszy przedwstępnych formalności, a Tim już planował jak rozporządzać miliardami Ibaigurenów. Musiałam go jeszcze tylko poinformować, że nigdy ich nie zobaczy ani nie dostanie do ręki. Wiedziałam, że pójdziemy w tej kwestii na noże. Co tam jakiś drugoligowy klubik kolumbijski. Mój brat by sobie kupił od razu Real Madryt i Barcelonę za jednym zamachem, żeby tylko móc coś udowodnić nieżyjącej matce i żyjącemu teściowi.

Ledwie ta myśl przeleciała mi przez głowę, zamarłam z dłonią przed czujnikiem otwierającym bezdotykowo drzwi wyjściowe z toalety. Timowi nigdy tak naprawdę nie chodziło o pieniądze. Może inaczej, lubił otaczać się wygodami. Kupował zastraszające ilości rzeczy, z których nigdy nie korzystał. W jego szafie wisiały ubrania, których nie założył chyba nawet w sklepowej przymierzalni. Nie wspominam już nawet o jego obsesji na punkcie budowania finansowej poduszki bezpieczeństwa, niezbędnej dla nas obojga, gdybyśmy ponownie mieli zacząć nasz wyścig ze śmiercią. Plusy posiadania oszczędności akurat niedawno przećwiczyliśmy na własnej skórze.

Ale jemu chodziło po prostu o władzę. A raczej – o uznanie. Człowiek, który nieustannie mnie krytykował za wypowiedzi społeczne na Twitterze i Instagramie wcale by nie pchał się z własnej woli w światło najmocniejszych reflektorów jako właściciel wielkich klubów piłkarskich. Chciałby je mieć, to nie ulegało wątpliwości. Tylko, że był na to zbyt mądry. Dla niego majątek kilka, kilkanaście, czy wręcz kilkadziesiąt razy potężniejszy od innych Kolumbijczyków stanowił jedynie środek do celu. A tym była możliwość patrzenia z góry i łaskawego rzucania pańskim gestem datków pod nogi wszystkim, co z niego przez lata szydzili, wątpili w niego, lub wręcz traktowali jak swojego niewolnika. Pewnie chciałby też słuchać o sobie słów wypowiadanych z uznaniem, jako o tym, który przechytrzył Ibaigurenów.

Tylko że znowu – pośrodku między Timem a Miką i Amado stałam ja. Potrząsnęłam energicznie głową i szybko zamrugałam powiekami. Dopadło mnie déjà vu. Po dziewięciu miesiącach wszyscy lądowaliśmy z powrotem na polu startowym planszy.

A być może Amado zawsze wygrywał w szachy, ale Tim zawsze wygrywał w Monopoly.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro