Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5.8. "Can't Stand Me Now"

Ilość wyrazów: 5648

⛔: problemy psychiczne i niechęć do terapii, wulgaryzmy

Akt XXIV: Prezent

Obudziło mnie słońce wdzierające się przez okno do sypialni. Dobudziła zaś muzyka rockowa sprzed piętnastu lat. Skoro Amado uzyskał dostęp do głośników, to znaczyło, że Miki nie było w domku. Sięgnęłam dłonią do tyłu, macając po prześcieradle. Leżałam w łóżku sama. A kładłam się spać w towarzystwie.

Mika nie okazał się zbyt rozmowny wieczorem. Podeszłam do niego i zapytałam, czy przypadkiem nie miał mi czegoś do powiedzenia. Popatrzył na mnie jak piesek przyłapany na przegryzieniu worka z cementem. Westchnęłam z bezradności. Owszem, byłam młoda. Nie wiedziałam o życiu jeszcze wielu rzeczy. Ale na pewno wiedziałam, że byłam dojrzalsza od Ibaigurenów.

Wzruszyłam ramionami i wyminęłam go, kierując się w stronę schodów. Na swój pokój zdecydowałam się wybrać jedną z sypialni na górze.

Przebrałam się w luźne, tureckie spodnie i podkoszulek, zgasiłam światło i ułożyłam się na łóżku, nawet nie potrzebując kołdry w nagrzanym pokoju. Wtedy Mika wsunął się do środka, ściągnął klapki, i bez słowa położył się za mną. Objął mnie ramieniem. Schował nos w mojej szyi.

— Może sobie nie życzę? – zapytałam, chociaż w moich słowach zabrakło przekonania. Wiedziałam, że on mnie w ten sposób przepraszał. Wiele razy dał mi do zrozumienia, że byłam dla niego ważna. Dlatego teraz słowa nie potrafiły przejść mu przez gardło. Było mu przykro. 

A jednak. Przyszedł tu do mnie na górę, żeby skonfrontować się z moją rezygnacją. 

— To, co ci powiedziałem pod prysznicem, było prawdą – zaczął. Wibracje powietrza pochodzące od jego niskiego głosu poczułam na swojej odsłoniętej skórze. Dostałam gęsiej skórki, chociaż w pokoju było naprawdę ciepło. Wyznawał mi miłość po raz drugi. Tym razem był chyba bardziej trzeźwy. I nie wsadzał we mnie pałki teleskopowej.

— Chciałem, żebyś o tym wiedziała – dodał, wyraźnie przybity brakiem jakiejkolwiek reakcji z mojej strony. – Teraz możesz kazać mi wyjść.

W moim gardle uformowała się gula. Nie umiałam go wyrzucić. Jego serce biło tuż za mną. Czułam każde uderzenie na swoich plecach. Jego dłoń spokojnie zaznaczała linę mojej talii i ud. Pragnęłam oddalić na chwilę swoje rozczarowanie, moralną wyższość, i po prostu poczuć, jak to było zasnąć w ramionach mężczyzny, który mnie naprawdę kochał.

Bez słowa, odnalazłam jego dłoń na moim udzie. Złączyłam nasze palce. Mika objął mnie swoim silnym ramieniem. Głęboko odetchnął. Najprawdopodobniej z ulgą. Na moich ustach pojawił się zblazowany uśmieszek. Ułożyłam głowę wygodniej na poduszce.

To było... przyjemne?

Miałam miły sen. Śniło mi się, że mieszkaliśmy w tym domku i byliśmy szczęśliwi we trójkę. Co wieczór piliśmy sobie piwo kraftowe i odbijaliśmy na plaży piłkę do siatki. Biedny Amado, nigdy nie mógł nadążyć do naszych ścinek.

Moje serce mogło pomieścić w sobie dużo miłości. Bardzo dużo miłości potrzebowało. Jeżeli by im nie przeszkadzał taki układ, to mi tym bardziej. We śnie nie trzeba było się przystosowywać do wymogów świata ani martwić przyszłością. Można było żyć z dnia na dzień, odsuwając od siebie decyzje oraz ich konsekwencje. 

***

Rzeczywistość zafundowała mi o poranku lekki ból głowy. Sięgnęłam do torebki po tabletki, a następnie popiłam je wodą. Nieco koślawo opuściłam łóżko, zahaczając stopą o ciągnącą się kołdrę, ale wreszcie udało mi się wylądować w małej, lecz niesamowicie luksusowej łazience. Zrobiłam siku i umyłam zęby, po czym, lekko odświeżona, zbiegłam na dół po drewnianych schodach.

Zobaczyłam Amado. Sprzątał rozbite szkło i mył podłogę, na której wieczorem Mika rozlał wino. Podrygiwał sobie, podśpiewując do kija od mopa. Był wakacyjnie ubrany i niewątpliwie bardzo zadowolony. Słuchał jakiegoś Gorillaz czy innego Arctic Monkeys. Zawsze mi się myliły te zespoły z małpami w nazwach, które były popularne, kiedy byłam dzieckiem. 

Uważałam, że w muzyce rockowej wszystko już wymyślono w latach sześćdziesiątych. Reszta to było tylko powielanie tych samych pomysłów. Amado jednak lubił muzykę ze swojej młodości, więc postanowiłam znaleźć sobie odpowiednie playlisty na Spotify i nadrobić braki, żeby go tym ucieszyć.

— A gdzie Mika? – spytałam po zejściu na dół.

— Dzień dobry tobie również, Toni – odpowiedział z wyraźnym sarkazmem.

— Dzień dobry, Amado – poprawiłam się.

Uśmiechnął się i mrugnął do mnie. Nie byłby chyba w takim dobrym nastroju, gdyby się pokłócili i gdyby Mika zniknął bez słowa. Odwzajemniłam więc uśmiech.

— Musiał polecieć nad ranem w pilnej sprawie do Kolumbii. Niedługo powinien wrócić. – Amado ściszył muzykę za pomocą telefonu. – Z prezentem dla ciebie.

— Z prezentem dla mnie? – wyrwało mi się z ekscytacji. – Przecież moje urodziny były czwartego marca! Sam mówiłeś!

Otworzyłam lodówkę. Świeciła lampą oraz zionęła mrozem. W środku nie było nic godnego uwagi, poza jakimiś niedojedzonymi sosami.

— Niech zgadnę, przywiezie żarcie.

Wtedy przypomniałam sobie o zamrażarce. Znalazłam w niej pudełko sorbetów owocowych na patyku. Przeczytałam na wszelki wypadek skład i wepchnęłam sobie w usta pomarańczowo-malinowego lizaka lodowego.

— Oj niña, wejście w dorosłość to jest powód do świętowania – Amado przemówił tajemniczym głosem. Szlag mnie trafiał, że on wiedział co dla mnie ma, a ja nie. – Dostaniesz ode mnie dwa duże prezenty. Jeden dzisiaj, a drugi, kiedy skończysz szkołę. Moja Truskaweczka zasługuje na wszystko, co najlepsze. Mam rację?

Zaczęłam kręcić się w kółko jakby ktoś wymienił we mnie baterie. Nie umiałam cierpliwie czekać. Jak on mógł mi powiedzieć, że ma dla mnie prezent, i nie zasugerować, co to może być? Na każde pytanie odpowiadał, że nie może mi dawać wskazówek. W dodatku to nie było schowane nigdzie w domku, więc buszowanie po skrytkach by nie pomogło. 

Zaczęłam tańczyć w rytm muzyki, żeby rozładować napięcie, a Amado bezczelnie cieszył pysk i stukał kapciem do taktu. Wreszcie, gdy zjadłam dwa lody, wziął mnie za rękę i powiedział:

— Chodź, pokażę ci.

Czyli to jednak było gdzieś w domku.

Weszliśmy na górę i skierowaliśmy się do pokoju, w którym spędziłam noc. Stanęłam na palcach i cmoknęłam Amado w policzek. W odpowiedzi odrzucił mop, który w roztargnieniu przytargał po schodach, oparł mnie plecami o futrynę, złapał mnie za obie dłonie, umieszczając je nad moją głową, a potem słodko musnął wargami po moich ustach. 

Kochałam, kiedy patrzył na mnie w taki sposób. Żadnego napięcia. Pełen relaks i radość. Zupełnie, jakby zaakceptował moją obecność w swojej sferze intymności. Trochę mi to zajęło, było bardzo trudno, ale wreszcie udało mi się go roztopić. To był dla mnie największy prezent. Nie wierzyłam, że mógłby mieć dla mnie coś jeszcze lepszego.

— Usiądź sobie na łóżku i zaczekaj – poprosił.

Seks – pomyślałam. – Ale pewnie taki wyjątkowy.

Podbiegłam na skraj łóżka, klapnęłam tyłkiem, wysunęłam nogi daleko przed siebie i oparłam na nich ręce. Czekałam w podnieceniu. Amado wyszedł poza pokój i zamknął za sobą drzwi. To będzie coś naprawdę specjalnego. Może zrobi dla mnie striptiz? – zastanawiałam się. Usłyszałam jednak jak w drewnianych, malowanych na biało drzwiach, przekręcił się klucz. Wyostrzyłam słuch. Z niepokojem spojrzałam na nieruchomą klamkę. Nie. To mi nie pasowało do scenariusza.

— Amado? – zawołałam go, trochę podenerwowana.

Zero reakcji.

Zerwałam się z łóżka i podbiegłam do drzwi. Szarpnęłam za klamkę. Mój ostrożnie przebijający się do świadomości zły sen okazał się prawdą. Zostałam uwięziona. Amado Ibaiguren zrobił ze mnie swoją zakładniczkę.

— Amado, jesteś tam? – krzyknęłam niepewnie. – Co ty chcesz ze mną zrobić?

Zaczęłam się martwić. W mojej głowie pojawił się tysiąc myśli. Żadna z nich nie była pozytywna. Wszystkie zaczęły się kręcić wokół mojego brata, DEA, hiszpańskiej policji, Morellego. Czy to, że skończyłam osiemnaście lat oznaczało, że Amado będzie teraz traktował mnie jak dorosłą, ze wszystkimi konsekwencjami tego stanu rzeczy?

— Jak to co? Detoks! – odkrzyknął z korytarza. – Od dzisiaj Antonia Beatriz bierze odpowiedzialność za własne życie. Żadnego ćpania, chlania, papierosów.

Okej. Spodziewałam się naprawdę wszystkiego, ale nie tego ciosu wymierzonego w to jedno nieopatrznie odkryte miejsce, gdzieś na dole pleców. Chociaż po wczorajszym pytaniu Amado, czy umiałabym się z nim kochać na trzeźwo, pewnie powinnam.

— Znowu bawisz się w mojego ojca? – zirytowałam się i rąbnęłam otwartą dłonią w drzwi, które odpowiedziały mi jedynie głuchym dudnieniem. 

Amado zawsze do tej pory dostawał wścieklizny, kiedy w odpowiedzi na jego moralizowanie, nazywałam go ojcem.

— Tak. Ktoś cię musi w końcu wychować – odpowiedział najzupełniej poważnie. – Twój brat nie potrafi sobie z tobą poradzić, więc zrobię to ja.

— Ale to jest moje życie! To ja decyduję, co rzucam i kiedy! – Kopnęłam w dół drzwi tak mocno, że aż się zatrzęsły.

Co za wredny typ.

Próbował mi za jednym zamachem zabrać moją młodość, odwagę i techniki relaksacyjne. Odwyk nie był dla mnie groźny, właściwie to był bardzo zdrowy, ale za to niezwykle denerwujący. Ponadto dezorganizował mi plany.

— Z twoimi sukcesami w rzucaniu, masz szansę co najwyżej rzucić się pod pociąg. Oszukuj się dalej – skomentował Amado z niezmąconym spokojem.

On już postanowił. Nie miałam nic do gadania.

— Zrobię to, ale pod warunkiem, że pójdziesz na odwyk razem ze mną. – Chwytałam się wszystkich możliwych opcji.

Kim on był, żeby mnie pouczać w tym temacie?

— Mi już nic nie pomoże. – Roześmiał się głośno. – Gdyby w chwili śmierci miała mi zostać jeszcze jakaś godność, to by znaczyło, że nie przeżyłem wcale wszystkiego.

Amado był połączeniem ekscentrycznego miliardera i rozsypanego artysty. Pędził z pełną szybkością głową w ścianę. Nas to przerażało. Jego to bawiło. Nie mogliśmy nic z tym zrobić. Zawsze zbywał nas śmiechem oraz komentarzami takimi, jak ten.

— Wypuść mnie chociaż! Jak długo mam tu siedzieć? – Dobijałam się dalej.

Rozważałam zniszczenie klamki lub wyskoczenie przez okno. Chyba nie zamierzał mnie w tym pokoiku trzymać przez cały miesiąc?

— Aż się nie uspokoisz i nie przemyślisz sobie tego, co powiedziałem.

Zamiast się uspokoić, klekotałam swoimi japonkami, łażąc od ściany do ściany. Myślałam, że najpierw skończę szkołę. Potem dopieszczę esej do aplikacji na studia. Dopilnuję, żeby moja życiowa sytuacja była w miarę stabilna. Pozbędę się stresu. Wtedy mogę próbować.

— Toni, nie jesteś w tym sama. – Amado powiedział już znacznie łagodniej. Teraz bawił się dla odmiany w dobrego policjanta. – Zamówiłem dla ciebie najlepszych specjalistów od uzależnień w Kolumbii. Będziecie tutaj przez dwa tygodnie.

— Dwa tygodnie? A co ze szkołą?

Zabrałam wprawdzie ze sobą laptopa, ale nie miałam książek ani notatnika, w którym zapisywałam wszystkie najważniejsze hasła, jak również pomysły do wypracowań.

Okej, próbowałam się wyłgać.

Teoretycznie szkoła była słowem, które działało jak bat na rodziców, więc może przywoływało również do porządku wyroby ojcopodobne.

— To jest podstawowy czas na detoks przy tym, co ty bierzesz. – Amado nie dawał za wygraną. 

Czego ja się niby spodziewałam, kiedy on już to w każdym detalu zaplanował? 

— Po powrocie będziesz dalej chodziła na sesje – przekonywał. – Jeśli potraktujesz wejście w dorosłość jako linię, którą odcinasz się od przeszłości, będzie ci łatwiej. W twoim przypadku nie chodzi o to, żebyś już nigdy w życiu nie wypiła wina do kolacji. Tylko żebyś zostawiła za sobą cały zestaw zachowań i ruszyła dalej. Mocniejsza. Bardziej świadoma. Pierwszy odwyk zawsze robi największe wrażenie. Wykorzystaj tę chęć zmiany.

Skuliłam się w sobie. On miał taką cholerną rację. Lubiłam, kiedy się o mnie troszczył i mówił mądre rzeczy. Zwłaszcza, że tę konkretną pewnie znał z doświadczenia. Przestałam odpyskowywać i wróciłam na łóżko, zamyślona. Amado otworzył drzwi i zajrzał do środka przez wąską szczelinkę.

— Ale musisz tego naprawdę chcieć, Truskaweczko – powiedział spokojnie. Bez złości ani bez oceniania. Wzbudzał we mnie zaufanie. Otwierał mnie pomalutku. – Każdy człowiek ma dwie największe szanse, żeby to przerwać – mówił dalej. – Albo kiedy robisz to po raz pierwszy, albo kiedy wyniosłaś już wszystko z domu, straciłaś pracę, cała rodzina się od ciebie odwróciła, miesiącami leżysz na ulicy, i masz do wyboru: zdechnąć tam sama albo coś z sobą zrobić.

Amado tę pierwszą ewentualność stracił już wieki temu. Ta druga natomiast nigdy mu nie groziła. On sam już się dawno poddał, ale próbował w tym wszystkim zawalczyć o mnie.

— Chcę tego, ale wstydzę się przed obcymi ludźmi – podzieliłam się wątpliwościami, patrząc w podłogę. Pamiętałam, jak Tim wykręcał się przed udziałem w terapii, kiedy miał taką możliwość w szpitalu. Chyba najbardziej bałam się konfrontacji nie z terapeutą, a z sobą samą. Że będę musiała nazywać na głos rzeczy po imieniu.

Amado wszedł do środka i usiadł koło mnie.

— Kamery muszą działać dla twojego bezpieczeństwa, ale podsłuchy będą wyłączone. Ten cały dom i plaża są dla was. Nie spiesz się. Kiedy stwierdzisz, że przyszedł czas, żeby mówić, wtedy będziesz mówić.

Bez słowa objęłam jego szyję i wtuliłam się w niego. Chciałam, żeby zawsze był dla mnie taki dobry jak dzisiaj.

— To, co powiedziałam ci wczoraj w łóżku, było prawdą. – Uznałam za stosowne, żeby powtórzyć mu wyznanie miłości. Różnie z tym bywało, ale w tym momencie akurat na nie zasługiwał.

— Moja mała Truskaweczka. – Amado pocałował mnie w czubek głowy i przytulił jeszcze mocniej. – Obiecałem, że się tobą zaopiekuję. Poskładamy cię. Kawałek po kawałku.

— I nie skrzywdzisz mnie już nigdy więcej? – Nieoczekiwanie zadałam tak bezbrzeżnie naiwne pytanie, że Amado musiał się aż przez chwilę zastanowić nad wystarczająco dyplomatyczną odpowiedzią.

— Chciałbym być twoim wsparciem i przyjacielem. Nie problemem – wykombinował coś w końcu.

W swojej podświadomości zobaczyłam więcej czerwonych flag niż na pochodzie pierwszomajowym. Na wszystkich okolicznych wyspach i wysepkach zapachniało nadchodzącym rozstaniem. Starałam się jednak o tym nie myśleć, kiedy wciąż czułam ciepło jego dłoni przyciśniętej do moich pleców i jego policzek ułożony na moim czole.

Akt XXV: Teresa

Usłyszeliśmy dźwięk rozmów dochodzących z parteru, a następnie odgłosy kroków wchodzących po schodach. W drzwiach stanął Mika. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przez jego ramię zwisała jakaś osoba. Przełknęłam ślinę ze zdziwienia. Wszędzie bym rozpoznała tę dupę w szarych legginsach. O co chodziło?

— Przywieźliśmy ci koleżankę, żebyś się nie nudziła – powiedział Amado.

— Poważnie? Pomożecie jej? – Chwyciłam jego dłonie.

Moje oczy rozbłysły. Nie mogłam uwierzyć w to, co się działo.

— Ona jest trochę cięższym przypadkiem ode mnie – oceniłam Teresę, niekontaktującą w tej chwili ze światem zewnętrznym.

— Właśnie widzę. – Amado pokręcił głową i wstał z łóżka, robiąc miejsce, żeby Mika mógł położyć koło mnie nieprzytomną Teresitę.

— Wziąłem dobrą? – Mika spojrzał na mnie pytająco.

— Tak, to ona. – Zaśmiałam się z lekka. Dalej nie wierzyłam, że zadali sobie tyle trudu, żeby pomóc mojej przyjaciółce. Widziałam radość na ich twarzach, wywołaną tym, że ja się z tego cieszyłam. Zapunktowali mi teraz bardzo konkretnie.

Teresa zaczęła mruczeć i się wiercić. Wreszcie skojarzyła fakty, że ktoś ją skądś zabrał, wywiózł za granicę, a następnie ulokował w nieznanym miejscu. Zobaczyła mnie i nagle ją otrzeźwiło. Zapominając o własnych problemach, rzuciła się do mojego ramienia i przyssała się do niego:

Gitana, nic ci nie jest?

Musiałam jej to przyznać. Była najbardziej lojalną osobą na świecie. Chociaż organizacje, z którymi byłyśmy związane, rywalizowały, to jednak w niczym nie przeszkadzało to naszej przyjaźni. Ja okazałam się o wiele mniej godną przyjaciółką, bo zdecydowałam, że ją wkręcę.

— Porwali nas – powiedziałam z udawanym strachem. – Teraz mamy trzysta sześćdziesiąt pięć dni na to, żeby się w nich zakochać.

— W nich? – Teresa wyregulowała wzrok i zmierzyła Ibaigurenów od góry do dołu. – Chyba ich pojebało. Nie dotknęłabym żadnego kijem od tamtej szczotki. – Wskazała palcem na mopa, którego Amado wcześniej zostawił w rogu.

— Ty specjalistko od social distancing, a jak myślisz, kto cię tutaj w ogóle przytargał? – Mika poczuł się urażony. Jego duma ucierpiała. – Podnosiłem cię dzisiaj rano, leżącą w swoich własnych rzygach w moim klubie.

— Te rzygi, w których leżałam, wcale nie były moje! – gorąco zaprotestowała Teresa. – Po prostu potknęłam się w tamtym miejscu i tam zasnęłam!

— Posłuchaj mnie, gwiazdo – wtrącił się Amado.

Skrzyżował ręce na klatce piersiowej i oparł się o futrynę drzwi. Spoglądał na Teresę dominującym wzrokiem, który nie znosił najdrobniejszej impertynencji. Mogłam się założyć, że tak właśnie wyglądał jako treser suk. Moje serce zatrzepotało.

Kurczę, był gorący!

— Potraktuj to jako gest dobrej woli organizacji Ibaiguren Betancur – zwrócił się do niej. Gdyby do mnie odezwał się w taki sposób, bałabym się. – Teraz jesteś na odwyku. Jeśli nie wykorzystasz tej szansy, to następną organizacją, która się tobą zainteresuje, będzie zakład oczyszczania miasta. A następnym człowiekiem, który wyciągnie do ciebie rękę, będzie patolog w prosektorium.

— Ale jak to? Jak ja mam pana zdaniem zdawać maturę na skręcie? – Teresa powoli zaczęła kojarzyć, że nie uwolni się stąd i że będzie musiała podejść do egzaminu dojrzałości pozbawiona swoich wspomagaczy.

— A ile razy już ją zdałaś bez skrętów? – ironizował Amado, po czym skierował do mnie pytanie: – Co ona bierze? Syntetyki?

Zerknęłam na Teresę i postanowiłam powiedzieć uczciwie.

— Głównie kodę. Tramadol. Trochę helu czasem – wymieniłam jedynie opioidy, bo Amado to właśnie interesowało. Wiedzieliśmy, że to z nimi będzie największy problem.

Każdy, kto widział czyjegoś abstynencyjnego skręta po opioidach, już nigdy nie pomyślał o tym słowie w kontekście marihuany. Nic nie uzależniało do tego stopnia. Syntetyki tylko z nazwy wydawały się łagodniejsze niż heroina. Zespół abstynencyjny po tramadolu był długi i okropny, zaś z metadonu, stosowanego do leczenia uzależnienia od heroiny, również trudno się schodziło.

Amado przeciągnął dłonią po twarzy i spojrzał na Teresę jak na żywego trupa. Niczym w horrorach, gdy na zdjęciu wywołanym tradycyjną metodą widać było zaciskającą się komuś pętlę na szyi i w ten sposób wiadomo było, że temu człowiekowi zostało jeszcze tylko parę dni życia.

— Jesteś młoda, ładna, bogata. Niegłupia. Nie idź tą drogą, dziewczyno. Tam nic nie ma. – Amado wyszedł z roli tresera suk i zamienił się w ojca. Wszystko mnie ścisnęło w środku, bo wiedziałam, że widział w niej siebie z przeszłości. Skoro tak mówił, to uważał, że zmarnował sobie życie. Teraz już jechał pociągiem z biletem w jedną stronę.

— Chcesz wyglądać za dwadzieścia lat tak jak ja teraz? – dodał.

— W sensie, że będę biała? – Teresa uruchomiła swoją niewyparzoną gębę. – Czy to pytanie ma charakter rasistowski?

Amado łypnął okiem na nas dwie i tylko pokręcił głową, nie mogąc obronić się przed drobnym uśmiechem.

— Nieźle się razem dobrałyście.

***

Kiedy Amado i Mika wyszli z pokoju, ruszyłam za nimi, żeby sprawdzić, czy dojechało również i żarcie. Wyhamowałam, gdy tylko doleciało do mnie narzekanie młodszego Ibaigurena:

— Ależ to przyjechało pyskate.

Zachichotałam. Mika nie mógł przeboleć tego, że zamiast się nim zachwycać, Teresa nie chciałaby go dotknąć choćby i kijem od szczotki. Pewnie rzadko która mu odmawiała.

— Przyzwyczajaj się do niej – odpowiedział Amado. – Wszyscy synowie Pereiry odsiadują długie wyroki, a jego pozycja ciągle rośnie. Gdyby Mechi wpadła, nasze organizacje mogłyby się znów połączyć, gdybyś ty ożenił się z tą dziewczyną.

Zastygłam w miejscu. Claudio Morelli planował dokładnie to samo wobec Carlosa. Gdyby jakimś cudem była żona Amado wylądowała w więzieniu, wartość mojej naćpanej przyjaciółki na rynku matrymonialnym przebiłaby sufit.

— Ja? – oburzył się Mika. – Sam się z nią ożeń, jak jesteś taki mądry! Tobie się wydaje, że jak długo Toni jeszcze da ci się posuwać?

Zamarłam w miejscu, słysząc swoje imię. Zsunęłam po cichutku swoje klapki i, z nimi w ręku, przeskoczyłam za wystający ze ściany filar. Musiałam pilnować, żeby mnie nie zauważyli.

Skarbie, odpowiedz, jak długo twoim zdaniem jeszcze dam ci się posuwać.

Niestety, Amado zignorował temat. Zbyt mocno bawiła go wizja Miki na ślubnym kobiercu z dziewczyną, która mogła się podobać, ale na pewno nie była dobrze ułożona ani uległa.

— Wiesz o tym, że ja się nie nadaję do małżeństwa. – Zaśmiał się, zamiast kontynuować wątek. – A ty sobie z każdą prędzej czy później poradzisz. Z Pereirą też byś sobie poradził.

Zeszli na dół, zabierając dalszy ciąg rozmowy ze sobą. Wywnioskowałam tyle, że Teresa została ich gościem tylko częściowo ze względu na mnie. Przede wszystkim, Ibaigurenowie chcieli się przyjrzeć, czy któremuś z nich opłacało się angażować w znajomość z córką Nicolasa Pereiry.

Moja wyobraźnia zaczęła płatać figle i podsunęła mi obraz podwójnego ślubu. Oczywiście w takim wypadku nie mógłby on mieć miejsca w kościele, bo Amado nie uzyskał rozwodu kościelnego. Musiałam odłożyć na bok marzenia o ołtarzu, organach i o długiej, białej sukni. Gdyby doña Mercedes przeniosła się w zaświaty, sytuacja uległaby znacznemu ułatwieniu.

Nie życzyłam jej wprawdzie źle, no ale gdyby przez przypadek...

Z drugiej strony, chociaż byłam wierząca, to z każdym kolejnym dowodem na hipokryzję wewnątrz instytucji, która miała dawać przykład i drogowskaz wiernym, coraz mniej było mi po drodze z kościołem katolickim. Mój brat był ateistą i na wszystkie sprawy wiary miał kompletnie wywalone. Nawet nie wojował. Po prostu dyskusje o Bogu uważał za stratę czasu. Ślub w kościele wziął dla świętego spokoju, bo rodzina jego żony chciała się pokazać. Ja byłam bliska postawienia się w dokładnie odwrotnej sytuacji.

Wróciłam do pokoju i zapytałam z niedowierzaniem:

— Nie podoba ci się Mi... don Mikel?

Gitana, coś ty, z księżyca spadła? – zaśmiała się Teresa. – Faceci w ich wieku są jak kible na Dworcu Głównym. Zajęci albo posrani. Któryś z nich ma w ogóle jakąś laskę na stałe?

Pokręciłam przecząco głową, uderzona dość mocno jej bezpośredniością.

— A ty nie lubisz takich... posranych? – spytałam zdezorientowana.

Czasem zdarzało jej się odpaść z przypadkowym facetem. Z takim, zdawałoby się, mocno poniżej jej możliwości. Nie kwestionowałam tych decyzji. To było jej życie. Taką sobie wybrała rozrywkę i taki miała sposób spędzania wolnego czasu.

— Nie. Ja lubię grzecznych – zaprotestowała. – Takich, jak mój profesor. Jedyny mężczyzna, który we mnie wierzy, nawet po tym, jak ujebałam dwa przedmioty na próbnej.

***

Zostałyśmy same. Nie licząc lekarza, który zrobił z nami wywiad medyczny oraz przeprowadzał badania, naszej terapeutki, młodego pielęgniarza do rozluźniania atmosfery, a także jednego laboranta.

Na początku głównie cierpiałyśmy. Biedna Teresa, przez pierwszy tydzień niemal w całości musiała leżeć w łóżku z ciężką grypą, choć jeszcze znalazła w sobie na tyle poczucia humoru, żeby próbować wkręcić pielęgniarza, aby jej podał jakiś syropek. Ja miałam potężne problemy ze snem i wszystko mnie martwiło.

Dostałam do prowadzenia dziennik, więc na bieżąco wypluwałam do niego każdą myśl, która się pojawiała. Nie od razu byłam w stanie je omawiać po kolei w części terapeutycznej. Niektóre na drugi dzień wydawały mi się żałosne i przyprawiały mnie o śmiech z zażenowania. Inne wkręcały mi się jeszcze głębiej. Te rozpisywałam. Spośród wszystkich moich notatek, większość nie nadawała się do publicznych zwierzeń, ale nikt mi tego dziennika nie zabierał.

Codziennie w okolicy śniadania lub lunchu pojawiały się luźne tematy do przemyśleń. Doktor Sandra Estevez, nasza terapeutka, była elegancką kobietą po pięćdziesiątce. Podobał mi się jej spokój, odrobina ironii i to, że sprawiała wrażenie, jakby wszystko miała zawsze pod kontrolą. Kiedy razem gotowaliśmy, to ona rządziła. Nigdy nie złościła się ani nie podnosiła głosu. Zawsze było fajnie.

Właściwie, to wyglądało jak takie wakacje, na które się trafiało do małego hotelu na egzotycznej wyspie z przypadkowymi ludźmi. Zawsze wtedy zaczynało się od formalnych uprzejmości. Potem lody stopniowo pękały. Okazywało się, że mieliście parę wspólnych zainteresowań albo byliście w tych samych miejscach. 

Potem gadaliście tak naprawdę o wszystkim i o niczym. Przez ostatnie dwa dni, kiedy już trzeba powoli pakować się i wyjeżdżać, tematy robiły się głębsze. Rozmawialiście do późna. Nawet, jeśli do tej pory niewiele was łączyło, teraz zaangażowaliście się w kawałek cudzego życia. W cudze problemy. W inne radości. Zobaczyliście inną perspektywę. Nieoczekiwanie poznaliście serdecznych znajomych.

O ile po wakacjach wszyscy zazwyczaj rozjeżdżali się w swoje strony i po znajomości zostawał jedynie ślad w kontaktach w mediach społecznościowych, tak w naszym przypadku Teresa szła jeszcze na trzy tygodnie do zamkniętej kliniki. Ja natomiast wracałam do swojego mieszkania, ale za to miałam chodzić po dwa razy w tygodniu na sesje, a do tego codziennie rozmawiać z panią doktor przez piętnaście minut online, żebym mogła się dzielić swoimi przemyśleniami na bieżąco i żeby móc codziennie świętować kolejny dzień mojej przemiany.

W połowie drugiego tygodnia przestałam być taka żałosna, i zauważyłam, że faktycznie coś mi wychodziło. Trzymałam się.

Spojrzałam na dziesięć dni, które minęły. Wytrzymałam dziesięć dni. Zapisałam to w notatniku jako sukces. To był pierwszy moment, w którym poczułam, że widzę w swoim życiu jakieś światło. Miałam jakąś kontrolę, którą sprawowałam sama nad sobą. Nie, że sobie coś tłumaczyłam. Że zapewniałam samą siebie, że gdzieś, kiedyś, w nieokreślonym miejscu i w oddalonej przyszłości będzie dobrze. Naprawdę uwierzyłam, że dobrze będzie już wkrótce.

Wyszłam nad ranem na taras. Uśmiechnęłam się do nieba zaróżowionego wschodzącym słońcem. Przeciągnęłam się i podeszłam po piasku w kierunku morza. Boże, jak tam było pięknie. Negatywne myśli wciąż mnie nie opuszczały, co nie stanowiło zaskoczenia, bo tak wyglądał proces wychodzenia z nałogu. Ale wtedy, w tak cudownych okolicznościach, uwierzyłam, że naprawdę dam radę je pokonać. Zawsze rzucałam się na pomoc wszystkim dookoła. Teraz wreszcie czyściłam również własną głowę.

Teresa była bardziej zamknięta ode mnie. Do końca naszego pobytu nie odezwała się do nikogo z ekipy terapeutycznej niczym innym, niż sarkastycznym komentarzem, ewentualnie błaganiem o pomoc, gdy ją skręcało. Też miała dziennik, ale nie nakreśliła w nim ani jednego słowa. Gdy odzyskała trochę sił, rysowała.

Zrozumiałam, że ja w tym całym gównie, przynajmniej zawsze miałam po swojej stronie swojego brata. Ona miała tylko pieniądze, całą masę cholernie powierzchownych znajomości i żarty na pokaz, których nawet mało kto chciał tak naprawdę słuchać i je pamiętać. Ja jednak wiedziałam, że tam w środku kryła się cudowna dziewczyna, która w obronie mojego honoru nie bała się zmierzyć z gościem trzymającym pistolet. Nawet, jeśli teraz bała się zmierzyć sama ze sobą.

— To jak, myślałaś nad tym ASP? – zagadnęłam do niej, gdy zobaczyłam, że znów rysowała. Miałyśmy osobne pokoje, ale większość czasu spędzałyśmy razem.

— Nie wiem – odpowiedziała zagryzając emocje i przyciskając mocniej ołówek do kartki.

— Dlaczego?

— Nie wiem, czy w ogóle skończę szkołę.

Skorupka pękła. Po raz pierwszy w życiu usłyszałam ją bez przećpanego głosu. Bez sarkazmu. Słyszałam w niej złość i nienawiść do siebie. Kiedy zdrapywało się po kolei warstwy narkotyków, tak, jak zmywało się makijaż, pod spodem znajdowało się najczęściej bardzo wrażliwą i samotną osobę. Która w dodatku tak naprawdę wiedziała, że ma problem i wiedziała, że się oszukuje, wpajając sobie, że nie ma.

— Teraz nie jesteś sama, tylko masz super team. Masz nawet profesora Sastre – pocieszałam ją.

To prawda. Kiedy do szkoły dotarła wiadomość o powodzie naszej nieobecności, nasz wychowawca, trafnie przewidując, że nie będziemy w stanie rozmawiać, wysłał nam SMS-y z gratulacjami i życzeniami powodzenia.

— Powinnaś mu odpisać. Ja już odpisałam – podpuszczałam ją.

Wolałam, żeby się zajęła swoim platonicznym crushem, zamiast szukać w sobie negatywów.

— Tak, wszyscy jesteście tacy, kurwa, idealni – zniecierpliwiona, wymruczała znad kartki, na której szkicowała chyba same wściekłe błyskawice. – Nawet ty, Gitana. Kiedy stoisz po uszy w gównie, to zawsze w białej sukience i złotej, kurwa, aureoli. Czy ty się w ogóle kiedyś wkurwiłaś na kogoś i miałaś ochotę komuś przyjebać? Pomyślałaś kiedykolwiek coś złego o jakiejś innej osobie? Zawsze, kiedy mnie odwiedzałaś po szpitalach, miałam ochotę się odłączyć i zdechnąć, bo nie mogłam wytrzymać tego, że ty się martwisz. Nigdy nie wiedziałam, dlaczego to dla mnie robisz. Dlaczego ci zależy. Podziwiam cię, ale przysięgam, że mam skręta, kiedy na ciebie patrzę.

Zamurowało mnie. Człowiek chciał jak najlepiej, a okazywało się, że denerwował tym innych, zamiast ich cieszyć?

— Ale przecież ty też się martwisz o mnie – wypaliłam. – Ty też mnie nigdy nie zostawiłaś, kiedy inni albo mieli mnie w dupie albo pruli się ze mnie publicznie. Dlaczego ci zależy?

— Bo jesteś moją przyjaciółką i to jest właśnie najbardziej chujowe w tym wszystkim. – Teresa odłożyła zeszyt i wreszcie popatrzyła mi w oczy. – Ile razy się wypierdolę, to wiem, jak bardzo was zawiodłam. Kolejny, chuj wie który, raz. – Wzniosła oczy do sufitu. – Nie zasługuję na was. Byłoby najlepiej, gdybyście się ode mnie wszyscy odpierdolili i dali mi żyć w spokoju.

Doktor Sandra pewnie by powiedziała, że mówienie o emocjach było dobrym znakiem na przełamanie. Zastanawiałam się, czy powinnam ją teraz zawołać, ale pomyślałam, że ten strumień świadomości Teresy na razie nie był przewidziany dla obcych. Był tylko dla mnie. I stanowił znak ogromnego zaufania.

Teresa jako pierwsza z naszej dwójki wypuściła swoje emocje luzem. Ja wciąż nie potrafiłam się tak odsłonić. Ale to był kolejny krok na tej drodze. Gdy podbiegłam do niej i przytuliłyśmy się na kanapie, nasze łzy połączyły się ze sobą, wypłukując brudy i uzupełniając słowa, które z naszych ust nie padły.

Kiedy późnym wieczorem położyłam się spać, mając nadzieję, że tym razem uda mi się uniknąć czterech godzin wiercenia w lewo i w prawo, Teresa wsunęła się do mojego pokoju, a następnie wskoczyła pod moją kołdrę.

— Nie, nie myślałam o ASP – rzuciła bez przywitania. – Nie bawi mnie to, co mi wychodzi zbyt łatwo. Jakoś nie czuję wyzwania – dodała. Jej głos brzmiał o wiele pewniej niż rano.

— O, teraz nagle spodobały ci się wyzwania? – zachichotałam i szturchnęłam ją łokciem.

— Tak. Chcę to wszystko rzucić w pizdu – powiedziała poważnym głosem. – Wyjeżdżam do Europy. Jak się uda, to na studia, a jak nie, to nie. Ale nie jakaś, kurwa, Szwajcaria, czy nie daj Boże, Hiszpania. Jadę tam, gdzie mnie nikt nie zna.

Podobała mi się jej motywacja. Nikt nie miał prawa urządzać jej życia, tylko dlatego, że była córką wpływowego faceta. Jak chciała pojechać do Europy sama, to przecież mogła.

— Patrz, znalazłam coś takiego. – Zaświeciła mi jasnym ekranem telefonu w oko. Ujrzałam witrynę wyglądającą na zaprojektowaną najpóźniej parę lat po naszym urodzeniu.

— Wyd-zyal Filozoficzni, Uniwersytet Ja-gie-jonski – odczytałam głośno. – Gdzie to? – Przetarłam oczy i przeczytałam jeszcze raz. – Czekaj, to przecież po polsku. Cracovia.

— Polonia, Gitana! – ucieszyła się. – Nie macie tam rodziny?

— Mamy, ale nie wiem dokładnie gdzie. Pewnie by się przestraszyli, gdyby nas poznali.

— A może by się ucieszyli? Twój brat przecież śpi na hajsie.

— Ej, nie mów tak. Nie chciałabym, żeby nas oceniali przez pryzmat hajsu. – Poczułam ekscytację, myśląc o tym, że może kiedyś udałoby nam się odnaleźć naszych dalekich krewnych. Jednocześnie zasmuciłam się, mając świadomość, że to by było raczej niemożliwe. Nawet nasi dziadkowie z Kostaryki praktycznie się od nas odcięli. Dlaczego mieliby się nami interesować ludzie, z którymi nie mieliśmy żadnego kontaktu?

— Masz rację – stwierdziła Teresa. – Ja też nie zamierzam się tam flexować i przyznawać się do tego, kim jestem. Chciałabym się przyjaźnić z ludźmi, którym zależy na mnie, a nie na moim starym.

Akt XXVI: A Star Is Born

Kiedyś po takiej konkluzji zapaliłybyśmy sobie trawę. Tamtej nocy jednak zeszłyśmy do kuchni, żeby wyciągnąć sobie sorbety i odpalić film Trainspotting. Wydawało nam się, że to będzie takie zabawne w naszej sytuacji. Skończyło się na tym, że niemal się porzygałyśmy na scenie, w której martwe dziecko pełzało po suficie, a następnie spadało na poddawanego detoksowi Ewana McGregora.

Kolejnego wieczora wszyscy oglądaliśmy A Star Is Born. Widziałam już ten film wcześniej, ale dopiero teraz poryczałam się na nim jak głupia. Zwłaszcza w momencie, w którym Bradley Cooper powiesił się w garażu. Zbyt mocno przypominało mi to pewną dobrze mi znaną relację.

Ja odcinałam po kolei sznurki, które mnie więziły. Stawiałam coraz pewniej stopy na podłożu. Amado z każdym dniem nabierał prędkości, żeby się o coś roztrzaskać.

I to wcale nie było piękne, szlachetne ani romantyczne. To było bolesne jak chodzenie po szkle ze stłuczonego lustra. Cholernie mnie przygniatało. Upokarzało mnie takim najgorszym rodzajem bezradności, kiedy patrzyłam, jak mężczyzna, którego kochałam, powoli, plasterek po plasterku, odrywał z siebie życie, aż miała z niego zostać jedynie przezroczystość.

Znów nie mogłam zasnąć. Rzucałam się po łóżku. Zadręczałam się obawami. Co z tego, że ja wyjdę na prostą, kiedy bez niego już nigdy nie będę się czuła tak kompletna. Nikt mnie tak skutecznie nie czytał, tak zmysłowo nie dotykał, nikt inny nie potrafił mnie tak rozbawić, żebym parskała ze śmiechu, nawet kiedy płakałam z żalu. Gdyby tylko ktoś inny, ktoś normalniejszy, mógł mi dać to samo. Ale nikt inny nie potrafił.

Dlatego w środku nocy zerwałam się z telefonem w garści i potuptałam przez śpiący dom do wyjścia na plażę, wybierając numer do Amado. Gdy usłyszałam sygnał, zastanawiałam się, czy dzwonienie w ogóle miało sens. Przeważnie wysyłaliśmy sobie wiadomości. Nie chciałam mu przeszkadzać. Bałam się, że śpi i go obudzę. Teraz jednak tęskniłam za jego głosem. Tylko on potrafił znaleźć słowa, które mnie uspokoją.

Po kilku sygnałach, odebrał. Usłyszałam muzykę i śmiechy. Zgadywałam, że był w klubie, czyli mogłam mu przeszkodzić w załatwianiu biznesu. Ale nie skasował połączenia. Powiedział, że pójdzie w spokojniejsze miejsce. Po tej zapowiedzi chyba wyszedł na ulicę, bo tym razem usłyszałam pijackie wrzaski dochodzące z oddali oraz świst przejeżdżających samochodów.

— Uważasz, że jestem tak przystojny, jak Bradley Cooper? – Amado podsumował moją zapłakaną litanię do słuchawki.

— To nie jest śmieszne – wybełkotałam z zatkanym nosem, rozglądając się jednocześnie za czymś w co mogłabym smarknąć.

— Truskaweczko, why so serious? Zadzwoń, kiedy zostanę Joaquinem Phoenixem.

Rozpłakałam się na głos i zaczęłam wycierać nos w podkoszulek. Dopiero wtedy nieco przyhamował.

— Toni, obiecuję, że nie zostawię cię tak długo, jak mnie potrzebujesz.

— Zawsze będę cię potrzebować, cariño.

Westchnął, aż trzasnęło w słuchawce. Z oddali doszedł do mnie odgłos piszczenia klaksonów, a następnie samochodowej stłuczki. To była głośna ulica, czyli Amado imprezował w Cuba Libre.

— Myślę, że znowu nie doceniasz siebie. Zaczyna się trzynasty dzień, prawda? Jestem z ciebie bardzo dumny – powiedział poważnym głosem. Usłyszałam dźwięk zapalniczki. Wyciągnął sobie papierosa na dłuższą rozmowę. – Opowiedz mi teraz o wszystkim. Jak po kolei było? Z czego jesteś zadowolona? Zobaczysz, ile już osiągnęłaś. Nie mówię, że najtrudniejsze już za tobą, bo niedługo zacznie się kolejny etap, który będzie trudny z innego powodu. Powinnaś o tym porozmawiać z doktor Sandrą i przygotować się na to.

Wracałam w stare środowisko, w którym miałam ustalone rytuały. Szczęśliwie, jeden z moich bardziej destabilizujących elementów w postaci Teresy, szedł jeszcze na kilka tygodni do kliniki. Mogłam się skupić na sobie bez zagrożenia, że już na drugi dzień zjawi się na nowo nastukana u mnie w mieszkaniu i będzie mnie częstować kokainą, szampanem, a co najmniej fajkami.

Nawet nie wiedziałam, kiedy minął ten cały czas podczas rozmowy, ale mój telefon zaczął domagać się ładowania. Zorientowałam się, że wisiałam na słuchawce przez dwie godziny, podczas których zwierzałam się Amado z takich myśli, że chyba nigdy nie powiedziałabym ich na terapii. Słuchał mnie cierpliwie. Zadawał takie pytania, że nie miałam wątpliwości, że znał temat od podszewki, dzięki czemu wiedziałam, że rozumiał dokładnie targające mną emocje. No i – doprawdy – zostawił wszystko, wyszedł na ulicę i rozmawiał ze mną przez dwie godziny, kiedy tego potrzebowałam!

— Dziękuję, że znalazłeś dla mnie czas – pożegnałam się.

— Dziękuję, że znalazłaś się w moim życiu – odpowiedział.

Przepadłam.

Przepadłam KURWA na zawsze. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro