Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3.1. "Ya no sé qué hacer conmigo"

Ilość wyrazów: 5104

⛔: drobna scena erotyczna, handel narkotykami, problemy psychiczne, w sumie nic szokującego jak na to opko

Akt I: Toni

Mikel Ibaiguren kończył uzupełniać dzienny raport. Nienawidził nudnej pracy w Excelu. Utożsamiał się z ludźmi, którzy rzucali pracę w korporacjach i wyjeżdżali w Andy.

Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł zamknąć to cholerstwo i zająć się przygotowanym dla niego w tym tygodniu algorytmem Spotify. Gdyby odpuścił jakąś ważną premierę płytową, poczułby dziwny, trudny do uzasadnienia niepokój. Nie wyobrażał sobie, jak mógłby wytrzymać życie w amerykańskim więzieniu dla najgroźniejszych przestępców. Z dala od bieżącego dyskursu kulturowego usechłby jak roślina.

Ciężkim ruchem głowy przeniósł wzrok na drzwi do gabinetu. W wejściu stał Amado. Zauważył, że jego oczy nieoczekiwanie odzyskiwały swój blask, utracony przez lata, wskutek natłoku myśli oraz błędnych decyzji. Poruszał się bardziej sprężystym krokiem. Nawet jego papierowa cera zdawała się jakby mniej szara i matowa. Jednak było widać, że coś go trapi. Opierał się o framugę, scrollując Twittera. Poszukiwał tej jednej, konkretnej informacji.

— Facet zatrzymał się w lesie na siku i podeszła do niego trzymiesięczna kotka ze zwichniętą łapką. To jest teraz wszędzie na Twitterze. Patrz, ile serduszek. – Amado zbliżył się do biurka i pokazał wątek na swoim telefonie. – Gość ma już cztery dorosłe koty. Chce oddać tę małą do adopcji. Ludzie mu piszą, żeby ją zostawił, bo ona go wybrała i że koty wiedzą, do kogo chcą przyjść.

— Wygląda jak Toni – uśmiechnął się Mika na widok szarego, pręgowanego zwierzątka, które stało zjeżone, wyginając krótki ogonek w pałąk i próbując ukryć swoje przerażenie w nowym miejscu. – Pomyślałeś, że chciałbyś ją sobie zatrzymać. – Poszukiwał ukrytego motywu, dla którego jego brat pokazywał mu historie zwierząt z internetowych artykułów.

Wstydliwie połknął swoją zazdrość. Marzył o tym, żeby Toni zatańczyła dla niego przy obrotowym krześle, na którym właśnie siedział. Następnie, żeby pozwoliła się rzucić na biurko i zerżnąć tak mocno, że kładłby dłoń na jej ustach, a ona przygryzałaby ją aż do krwi, łącząc się z nim w bólu i ekstazie. Później zaniósłby ją do łóżka. Mogliby przez całą noc całować się i odpoczywać, stając się sobie coraz bliżsi. Pozwalałby jej wybierać, których spośród premier płytowych tygodnia będą razem słuchać.

Kilka ostatnich dni ukazało dobitnie brak w jego życiu relacji, która nie byłaby płaska jak dłoń wymierzająca uderzenie w policzek. Brakowało mu nie seksu, ani nie kochanki. Szukał prawdziwej przyjaciółki, przy której czułby, że wspólnie spędzony czas miał znaczenie. Kogoś, kto chciałby się obudzić przy nim i przeczesywać z czułością palcami jego włosy. Dziewczyny, z którą mógłby wspólnie chwytać życie. Albo wręcz przeciwnie. Lekko i niespiesznie marnować je.

Znowu był gotowy na miłość. Ta jednak pogardliwie go ominęła i powędrowała do pokoju obok.

Mógł też czekać. Amado wywracał się emocjonalnie na każdej prostej ścieżce, która prowadziła z punktu A do punktu B. To było tylko kwestią czasu.

Ich podział ról w organizacji był prosty: Amado trzymał w ręku narkotykowy świat, a Mika trzymał w pionie Amado.

— Zrobiłbym z niej najbardziej rozpieszczoną dziewczynę w Kolumbii – rozmarzył się starszy z Ibaigurenów. – Mogłaby mi wejść na głowę. Pozwalałbym jej na wszystko.

— Oprócz ćpania. – Mika przytomnie zauważył pierwszą rzecz, z którą Toni musiałaby się pożegnać.

— I oprócz kręcenia reality tv w rezydencji. – Amado zachichotał. – Dosłownie trzymałbym ją bez przerwy na kolanach. Wiesz, jak bardzo ona lubi się przytulać? Cały czas chce, żeby ją głaskać i nosić na rękach.

— Wiem – oznajmił Mika z nieukrywanym przekąsem. – Przypominam, że odkryłem to przed tobą. Ty to wykorzystałeś.

Westchnął głęboko, posyłając tęskne spojrzenie w kierunku komputera. Nagle zamarzył o powrocie do excelowych tabelek.

— No i co z tego? Zazdrościsz? – Amado wywrócił oczami. – Szekspir też kradł.

— Argumentum ad Szekspirum – zirytował się Mika. – Wyjeżdżaj mi z tego pokoju, bo jeszcze nie skończyłem raportu. Może faktycznie weź sobie kota ze schroniska. Też ci będzie siedział na kolanach.

Spodziewałby się, że jego brat wróci z najbardziej zapchlonym, zakleszczonym i parchatym kotem, jakiego uda mu się znaleźć. Najlepiej ze złamaną łapą i z przetrąconym ogonem.

Amado miał jednak inne podejście. Zbyt mocno wziął sobie do serca opowieści o zwierzętach, które po śmierci właściciela przez cały czas z ufnością czekały na jego powrót. Nie mógłby tego zrobić czworonożnemu przyjacielowi. Ani dwunożnej dziewczynie.

— Ona nie jest dla mnie – uciął krótko, sprowadzając momentalnie ich obu na ziemię. – Za dwadzieścia lat, będę leżał z rozrusznikiem serca i ze sztuczną nerką. Ona będzie piękną, zadbaną, bogatą kobietą. I wtedy przyjdzie do mnie taki młody Jimenez albo syn Saavedry i powie: Don Amado, nie pójdzie pan do więzienia, ale chcę zabrać Toni na jacht na dwa tygodnie.

Mika podrapał się po głowie. Wyobraził sobie tę sytuację, słysząc ból sączący się z głosu swojego brata. Brzmiał gorzko, niczym żółć przelewająca się w przebitych wnętrznościach. Zdążył poznać Toni na tyle, by wiedzieć, do czego była zdolna i nie miał wątpliwości, dlaczego przykuła uwagę ich obu.

— Zrobiłaby to dla ciebie – orzekł.

— Wiem – mruknął Amado, ściągając wzrokiem na niebo burzowe chmury w barwie ciemnego granatu. – Ale równie dobrze mogłaby mi od razu wyłączyć ten rozrusznik.

***

Minęła kolejna, bezsenna noc. Amado wpatrywał się w ekran telefonu. Na przysłanej wcześniej fotografii Toni klęczała na łóżku w czarnej, bawełnianej bieliźnie. Łapała równowagę, śmiejąc się do aparatu. Co mogła robić o tej godzinie? Zapewne uciszała budzik przesunięciem palca, niechętnie zwlekała się z łóżka i szykowała do szkoły.

Amado pragnął, żeby teraz była przy nim. Przymknął oczy i niepostrzeżenie włożył rękę pod kołdrę, dotykając przez piżamę twardniejącego członka. Zależało mu jedynie na odrobinie przyjemności. Na brudnych, sekretnych myślach, o których nikt nigdy nie powinien się dowiedzieć.

Chciałby odwrócić Toni na plecy, ułożyć ją na wygodnej, miękkiej kołdrze, przesunąć się do jej stóp i powoli rozchylić dłońmi jej uda. Uwielbiał czuć pod palcami jej delikatną skórę. Wiedział, że zadrapie zarostem wnętrze jej ud, ale pragnął ją tam całować, wędrując ku górze, by pobudzać ustami jej kobiecość. Nie cierpiał nakładek naustnych, zabezpieczających przed chorobami wenerycznymi przy seksie oralnym. Na szczęście, w marzeniach nie istniały żadne ograniczenia.

Wyobraził sobie jej reakcję. Nieomal mógł dostrzec to wahanie w oczach i jej zawstydzoną minę. Kobiety wychowane w kulturze porno miały mniejszy problem z dawaniem seksu oralnego, niż z jego otrzymywaniem. Toni nawet nie poruszyła tego tematu. 

Najpierw musiałby pomóc jej się zrelaksować, żeby w ogóle zaczęła odczuwać przyjemność, zamiast myśleć o tym, czy na pewno dobrze wygląda, czy ładnie pachnie, czy jemu to na pewno smakuje. Chciałby, żeby się odsłoniła i pozwoliła mu dotykać językiem swoich najintymniejszych miejsc. Wiedział, że kiedyś sprawi, że cała sypialnia wypełni się jej krzykiem z takiej rozkoszy, jakiej nikt jej jeszcze nie dał.

Mika wleciał do sypialni bez pukania.

— Musimy porozmawiać. Natychmiast – warknął groźnie.

Nagle jego wzrok zatrzymał się na Amado z ręką pod kołdrą, z telefonem w dłoni i z podejrzanie rozanieloną miną. Mika prychnął i otrzepał się z obrzydzeniem, a następnie obrócił głowę o dziewięćdziesiąt stopni.

— Okej, skończ to, co robisz – dodał, przybity niezręcznością. – Za pięć minut musimy porozmawiać.

— Już mi się odechciało, dziękuję ci bardzo – odpowiedział Amado, przewracając oczami. Ostentacyjnie opuścił nogi na podłogę, wstał, a następnie poszedł do łazienki, żeby umyć sobie ręce. – Mów. Co cię tam boli? – dopytywał, a jego słowa ginęły w hałasie puszczonej wody.

— Po pierwsze, dlaczego nie odbierasz, kiedy Norte del Valle dzwonią do ciebie przez całą noc... – zaczął Mika przez zaciśnięte zęby, czując że ta rozmowa doprowadzi do wybuchowego finału.

— Nic nie słyszę, bo leci woda. Zaraz mi powtórzysz na spokojnie.

Mika ledwie rozumiał, co jego brat gadał tam sobie w łazience. Był w tym momencie wszystkim, tylko nie spokojnym człowiekiem. Ruszył ostro do drzwi, za którymi Amado flegmatycznie wycierał swoje ręce puszystym, białym ręcznikiem.

— Nasz transport łączony z Norte del Valle do Ba-ja Ca-li-for-nia! – Mika wydarł się na całe gardło, aż można go było usłyszeć na korytarzu. – Czekali całą noc! Dzwonili do ciebie!

— Zatrzymano nam ciężarówki? – zainteresował się Amado. – Słyszałeś już, co się z nimi stało?

— Puściłeś towar na Flo-ry-dę, idioto! – Mika grzmotnął pięścią we framugę z jasnego drewna. – Jak? Kiedy? Dlaczego? I dlaczego nie podnosisz słuchawki, kiedy Botero i całe Norte del Valle wydzwania do ciebie od sześciu godzin? – pieklił się dalej. – I dlaczego dopiero po sześciu godzinach zadzwonili do mnie? Kolejne dobre pytanie. Oczywiście retoryczne – ironizował z kipiącą wściekłością. Nienawidził być traktowany jako ten drugi.

— Floryda? Zaraz sprawdzimy. – Amado niezrażony brakiem pamięci poszedł szukać w szafkach swojego ciemnozielonego notatnika.

— Nic tam nie znajdziesz – dodał Mika już spokojniej, opierając się o ścianę. Miał więcej złych wiadomości. – Zawinęli trzy laboratoria Aguilara. Była strzelanina. Wielu pracowników jest rannych. Wielu aresztowanych. Nie muszę mówić, w jakim nastroju jest Aguilar.

— Co ty mi tu pierdolisz? – Amado zaczął się już irytować. Różne rzeczy przestawały mu się zgadzać. – Rozmawiałem z nim w niedzielę i od razu wysłałem pomoc bezpośrednio do Peru. Na co oni czekali tyle czasu? Na policję, aż do nich przyjdzie?

— Czekali na naszą ekipę, która nigdy nie dotarła. Jak myślisz, dlaczego? – Mika w tym momencie miał ochotę roześmiać się bratu w twarz. To byłoby zabawne, gdyby nie było przy tym tragiczne.

— Bo ktoś ich aresztował?

— Pudło! – wrzasnął Mika. – Bo ich wysłałeś do jebanej Bo-li-wii!

— Sporo ostatnio myślałem o Boliwii. – Amado pocierał sobie dłonią głowę, próbując wychwycić jakieś pojedyncze strzępy logiki w swoim zaburzonym rozumowaniu.

Hijueputa, pendejo – ryknął Mika na cały głos, tracąc już wszelką cierpliwość – jedyne, o czym ostatnio myślisz, to jak włożyć rękę do majtek Toni Williams!

Amado czuł, jak wzbiera w nim złość. Wiedział, że Mika miał rację.

— I co się stało w Boliwii? – zapytał cicho, jakby podejrzewając, że to jeszcze nie był koniec tej opowieści.

— Akurat nic wielkiego – uspokoił się Mika. – Chłopaki przerzucili trzy dobrze zabezpieczone laboratoria Sanji Marinković w gorsze miejsca. Sanja wyciągnęła z tego jakieś błędne wnioski, i dlatego zadzwoniła do mnie dopiero teraz. Oczywiście, najpierw próbowała się dodzwonić do ciebie. Teraz jest podenerwowana.

Amado sprawdził telefon do rozmów biznesowych. Był rozładowany. Ostatnio całą swoją uwagę skupiał na telefonie prywatnym. Czekał na połączenie lub SMSa od Toni. Przecież mogła go w każdej chwili potrzebować. Złościł się, że nie pisała do niego. Czuł, jakby mu coś zabrała. Na przykład kontakt ze sobą. A przecież chodziło mu wyłącznie o jej bezpieczeństwo. O nic innego.

— To nie koniec – odezwał się Mika. – Los Chapitos przysyłają do nas ludzi na weekend. Z przyjacielską wizytą – podzielił się konkluzją rozmowy z synami słynnego El Chapo z meksykańskiego kartelu Sinaloa. – Zostaną tu kilka dni, żeby poszpiegować. Jeżeli coś im się nie będzie zgadzało, na pewno pójdą od razu rozmawiać z Mercedes.

Mika głęboko westchnął. Musiał teraz przejść do najtrudniejszego. Usiadł na łóżku. Rozejrzał się po pokoju, nabierając siły wewnętrznej. Wiedział, że Amado go wysłucha, ale to będzie bolało ich obu. To była ta prawdziwa, poważna rozmowa, którą odwlekał, bo nie chciał ranić swojego brata.

W takich sytuacjach zawsze miał przed oczami Amado nieprzytomnego, bladego, leżącego gdzieś na podłodze. Z żyletką i w kałuży krwi. Albo ze strzykawką w dłoni. Ilekroć Amado miał kryzys, Mika potrafił go bardzo szybko zastąpić. Teraz wszystko jakoś wymknęło się spod kontroli. A chwilę później wylało się na oczach najbliższych współpracowników.

— Mówi się, że już wkrótce nie będziesz zarządzał syndykatem – zaczął Mika niechętnie. – Ludzie twierdzą, że od czasu tej historii z ETA straciłeś kontrolę nad sobą. Popełniasz błędy. Masz jakąś słabość. Uważają, że teraz to już tylko kwestia czasu, kiedy wreszcie...

— Nie mam żadnej pierdolonej słabości, hermano – przerwał ostro Amado. Krew w jego zabliźnionych żyłach zawrzała tak, jakby za chwilę miała wyparować. Amado nienawidził ludzi głupszych od siebie, którym się wydawało, że mają prawo do wypowiadania się na jego temat. Zamknąłby im te wszystkie mordy. Na sznurek. A potem przywiązałby ich do haka w opuszczonym magazynie za miastem.

Idealnie skonstruowany świat powinien wyglądać w następujący sposób: zakaz dotykania Amado. Zakaz mówienia o nim. Zakaz wchodzenia bez pozwolenia w jego porozbijane życie. 

Mika musiał jednak skończyć.

— Obaj wiemy przynajmniej, że nie chodzi o ETA.

— Powiedziałem – wymruczał Amado przez zaciśnięte zęby. – Nie mam żadnej pierdolonej słabości. Wszystko mam pod kontrolą.

Zaczął nerwowo drobić krokami po pokoju. Rozglądał się wokół, jakby szukał winnego tej całej sytuacji.

Podszedł zdecydowanym krokiem do łóżka. Poderwał z pościeli swój telefon, wziął szeroki zamach i roztrzaskał go z całej siły o parkiet. Milion drobnych odłamków szkła pofrunął w każdy możliwy kierunek, raniąc Amado w stopę i wbijając mu się w policzek.

On jednak nie zwracał na to uwagi. Chaos utopił jego myśli w czarnej, gęstej smole, która zalewała mu oczy, grzebiąc resztki zdrowego rozsądku.

Chwycił w dłoń kij golfowy. Uderzył w stojący na podłodze gliniany wazon z ozdobnymi trawami w środku, aż ten zabrzęczał rozpaczliwie ostatnim słowem skazanego, po czym rozsypał się w drobny mak.

Trzeszczały drewniane szafki. Obrazy sztuki nowoczesnej upadały z hukiem, niczym największe imperia. Kolekcjonerskie alkohole w butelkach wysadzanych diamentami i kunsztowne stojące lampy rozpadały się na tysiąc kawałeczków jak Anastasia Steele pod wpływem spojrzenia Christiana Grey'a.

Amado chodził po odłamkach bosymi stopami, kalecząc się niemiłosiernie, ale – rozpalony wściekłością – nie czuł bólu. Nie czuł już niczego. Włosy lepiły mu się do czoła. W spojrzeniu miał ogień. Musiał sprowadzić się do parteru, zabić w sobie każde głębsze uczucie, wyrwać słabości z korzeniami, wykarczować serce i polać napalmem tak, żeby nic tam już nigdy nie mogło urosnąć.

Zamierzał skrzywdzić tę dziewczynkę. Musiał sprawić, żeby już nigdy nie ośmieliła się spojrzeć na niego tymi ufnymi oczami, które błagały o światło rozpraszające mrok w sercu. O miłość. O szczęśliwe zakończenie. Amado nie mógł jej dać tych rzeczy, bo sam ich nie miał. Rozczarowywanie ludzi zawsze wychodziło mu najlepiej.

Mika obserwował to wszystko ze względnym spokojem. Nie spodziewał się po swoim bracie mniejszego rozmachu. Koncentrował się głównie na tym, żeby nie oberwać kawałkiem szkła po swoich zielonych oczach, które pieczołowicie zasłaniał dłonią.

— Już mi lepiej. – Amado uśmiechnął się swobodnie, jakby przez ostatnie minuty wcale nie zachowywał się jak odnaleziony jeździec Apokalipsy. Chwycił za cudem ocaloną butelkę koniaku Richard Henessy, odkręcił zatyczkę, po czym przyłożył sobie do ust palący, obdarzony intensywnym aromatem luksusowy trunek. Następnie wysunął dłoń w kierunku Miki, częstując go alkoholem i zaproponował: – Pomówmy o interesach.

Amado zdecydował, że poleci do Peru aby załagodzić sytuację, podczas gdy Mika miał się spotkać z Sanją Marinković. Była ona pięćdziesięcioletnią latyfundystką, z doświadczeniem w handlu bronią i narkotykami, zdobytym jeszcze w ogarniętej wojną Jugosławii. Do Boliwii Marinković uciekła przed europejskim wymiarem sprawiedliwości, który skazał jej ojca jako zbrodniarza wojennego. 

Dla utrwalenia dobrych stosunków handlowych, Mika powinien oczarować kobietę o wiele bardziej doświadczoną od niego, która amantów z całego świata miała na pęczki i mogła sobie w nich przebierać jak w kartoflach w sklepie.

Przewrócił oczami. Nie było to zadanie jego marzeń, ale nie protestował.

— W takim razie umówię sobie wizytę w spa.

— Porozmawiam z Norte del Valle – kontynuował Amado. – Zapłacę im tak, jakby dostawa doszła do skutku i biorę na siebie zabezpieczenie transportu przy kolejnej współpracy. Polecę do nich w przyszłym tygodniu, żeby zobaczyli na własne oczy, że nic mi nie jest.

— Co im powiesz?

Amado wzruszył ramionami.

— Prawdę. Że straciłem głowę przez kobietę. Zrozumieją.

— Będą chcieli wiedzieć, co to za wyjątkowa kobieta, która potrafiła zawrócić w głowie komuś takiemu jak ty. – Mika wyprzedzał myślą ewentualne trudności.

— Pokażę im wyjątkową kobietę. – Amado uśmiechnął się przebiegle. Popił jeszcze trochę koniaku. – Ale poproszę ich też, żeby mnie zabrali na balety z tymi swoimi gwiazdami. Muszą widzieć, że żadna dziewczyna nie jest dla mnie na tyle ważna, żebym nie był jej w stanie poświęcić.

— Okej – Mika przyznał rację. Jego brat wreszcie wskoczył na normalne tory. Z pewnością ten plan był sensowny. – Zawołam później Rosę w sprawie remontu.

— Nie. Niech tak zostanie. – Amado z zadowoleniem rozejrzał się po pobojowisku. – Lubię patrzeć na zniszczone ładne rzeczy. Ta mała hippie będzie następna.

— Co ty chcesz jej zrobić? – wykrzyknął Mika.

— To, co powinno się robić z każdym jednym problemem, mój drogi Watsonie. Zdeptać na miazgę.

Mika wciąż interesował się Toni bardziej niż powinien. W jego oczach była niewinna i miała takie dobre serduszko, które dosłownie łamało go na pół. Wydawało mu się, że on byłby dzisiaj taki sam, gdyby tylko urodziłby się w innej rodzinie. Gdzieś tam chował w sobie tę cząstkę, pamiętającą o dawnych marzeniach i ideałach, stopniowo przykrywanych kolejnymi zobowiązaniami wobec organizacji, które nigdy nie powinny być zbyt wielkie, bo Mika był tym młodszym synem, który miał skończyć studia i zajmować się krytyką filmową. Zaczęły jednak narastać po tragicznej śmierci rodziców.

Absolutnie nie życzył Toni żadnej krzywdy. Gdyby tylko zadzwoniła na ten numer, który jej podał, byłby w stanie zignorować ustalenia z bratem i zająć się nią tak, jak obiecał. Był jedyną osobą, która mogła ją ochronić nie przed górnolotnym, enigmatycznym całym światem, ale przede wszystkim przed bardzo konkretnymi i powszechnie znanymi zaburzeniami Amado. Ale czy ona z tego skorzysta? Może ta głupiutka dziewczyna naprawdę pokochała jego brata tak bardzo, że wydawało jej się, że ślubowała mu miłość i wierność, a on dla niej porzuci dotychczasowe życie?

— Będę potrzebował od ciebie jednej przysługi – poprosił Amado.

— Nie wiem, czy chcę w to wchodzić. – Kiedy Mika mówił nie wiem, miał na myśli nie, tylko bał się to wyrazić wprost. Rozłożył bezradnie ręce w oczekiwaniu na cud. – To twoja prywatna sprawa.

— Czyli od teraz, zamiast mój drogi Watsonie, będę się do ciebie zwracać mój drogi Poncjuszu Piłacie – ironizował Amado. – Ciekawe, czy umywasz ręce płynem do dezynfekcji, zgodnie z wytycznymi Głównego Inspektora Sanitarnego? – Starszy Ibaiguren przeleciał wzrokiem po cząstkach swojego telefonu do prywatnych kontaktów, zamienionego w liczne fragmenty elektrośmieci. Następnie sięgnął po służbowe Blackberry i wpisał z pamięci numer do Aurélie Desjardins. Zanim odebrała, ponaglił brata zdenerwowanym tonem. – Mika. Nie trać czasu na udawanie, że myślisz. Pomożesz mi.

Jeśli coś mogło uspokoić Amado i zarazem ochronić całą organizację przed jego destrukcyjnymi zapędami, Mika stwierdził, że trzeba było tę ofiarę poświęcić. Niezależnie od tego, jak cenna by ona nie była. Don Mikel Ibaiguren Betancur pamiętał o swojej podstawowej przynależności. Zdecydował się zgodzić na wszystko, czego wymagała od niego sytuacja.

— Aurélie... – Amado odezwał się do słuchawki. – Jestem gotowy, żeby spełnić twoje marzenia. W zamian chciałbym, żebyś ty spełniła moje.

Akt II: Carmen

— Dostałem już listę z sekretariatu – odezwał się profesor Sastre, który był także opiekunem naszego rocznika. – Wygląda na to, że będziemy się spotykać w takim gronie do końca semestru. Mamy kilka nowych twarzy. Kilku już nie zobaczymy. Za jednymi będziemy tęsknić, za innymi nie. Niektórzy z was otrzymali zgodę na nauczanie indywidualne, więc będziemy widywać się z nimi na Zoomie, albo będziecie przygotowywać projekty grupowe poza szkołą. W tym roku czeka was wiele pracy. Nie chcę was wcale straszyć, tylko zmotywować.

Przyjrzał się naszym twarzom. Niektóre nie wykazywały żadnych oznak zmotywowania. Ani też czegokolwiek innego.

— Przypominam, że Colegio Santa Maria del Pilar współpracuje z wybranymi uniwersytetami z Ameryki Południowej, Hiszpanii oraz Meksyku – kontynuował profesor – dlatego zrealizujemy wspólnie kilka planów, które będą brane pod uwagę przy waszych aplikacjach. Pełną listę uczelni znajdziecie na naszej stronie internetowej. Panie Morelli, proszę odłożyć ten telefon. Nie mówiłem, żeby szukać ich teraz.

Carlos nie przejął się uwagą profesora. Podniósł głowę, spojrzał, jakby chciał zaznaczyć, że nikt nie będzie mu rozkazywał, po czym zagłębił się z powrotem w lekturze czegoś na ekranie smartfona, co z pewnością nie było witryną internetową naszego liceum.

Profesor Sastre poczekał kilka sekund, przestępując z nogi na nogę. Nauczyciele mieli twardy orzech do zgryzienia z dziećmi narcos, które wkraczały w wiek, w którym zaczynały czuć własną siłę.

— Niektórzy z was myślą o USA. – Profesor zdecydował się kontynuować wątek. – Raczej to nie dotyczy pana Morellego, bo nie wiem, kto by go tam przyjął. Może system penitencjarny.

Po klasie poniósł się cichy śmiech. Sama parsknęłam w dłoń. Profesor Sastre był teraz cięty na uczniów związanych z organizacjami. Carlos się nie spodziewał, że ktoś będzie miał odwagę się odezwać do niego w ten sposób. Jego uniesiony wzrok był pusty, jak po zaskakującym ciosie w ciemnej ulicy.

— Pomożemy wam w przygotowywaniu aplikacji na amerykańskie i na brytyjskie uczelnie. Im szybciej zgłosicie nam swoje plany, tym lepszą ścieżkę będziemy mogli wspólnie opracować. Nie macie się czego wstydzić. Jesteście w najlepszej szkole średniej w Kolumbii, jak dobitnie pokazała nam powtóreczka z epok. Osoby, które szły programem IB w Bogocie, mają dużo do nadrobienia, bo nasz program jest szerszy. – Profesor zaglądał przy tym wymownie w oczy przerażonym uczniom, unoszącym kolejno głowy, jak strusie z piasku. Tylko Carlos się lekceważąco uśmiechnął. Trafiła kosa na kamień. W tym roku zapowiadało się na próbę sił.

— Teraz możecie już połączyć stoliki i usiąść w grupach, w których będziecie pracować w tym roku na przedmiotach obowiązkowych.

— ...i dlatego nie możemy być razem w grupie – dosłyszałam jedynie końcówkę tego, co powiedziała Carmen, bo wcześniej koncentrowałam się na słowach nauczyciela. O czym ona do mnie mówiła?

— Carmen, o co ci chodzi? – wyjąkałam zdumiona. To nie mogła być prawda. Z kim ona miała być w grupie, jeśli nie ze mną?

— Pogadamy na przerwie.

Zabrała swoje książki, komputer, termos z kawą i podeszła do Carlosa, Briana i Pauli. Usiadła przy nich bez powitania. Zupełnie, jakby dogadali to wszystko wcześniej za moimi plecami. Żartowali o czymś, czego nie słyszałam wśród ogólnego gwaru. Widziałam tylko, jak zaczynają się śmiać.

Siedziałam z opuszczoną szczęką. Nawet się nie ruszyłam, nie mogłam powiedzieć ani słowa. Myślałam, że byłam taka mądra i przygotowana na każdą ewentualność. Z pewnością nie wyobrażałam sobie w żadnym scenariuszu, że moja przyjaciółka, dziewczyna z którą łączyło mnie więcej niż wspólne imprezy i nauka, powiedzmy to sobie otwarcie: dziewczyna, z którą kilka razy spałam, zdradzała mnie z największymi szmatami w klasie. Już bym nawet zrozumiała, gdyby odeszła do kogoś innego. Tylko, że inne grupy były już ustawione i brakowało w nich miejsca.

— A co tu się stało? Papużki nam się rozłączyły? – skomentował profesor.

Uczniowie energicznie łączyli stoliki, tworząc rozentuzjazmowany harmider. Szurali ławkami i przekrzykiwali się dowcipami. Przyglądałam się temu z rogu sali, nie mając pomysłu na to, co będzie ze mną. Jako jedyna zostałam bez przydziału. Nikt nie spoglądał w moim kierunku. Nikt nie proponował, że mogłabym się przyłączyć ani nie prosił o zwiększenie limitu osób w grupie. Prawdę mówiąc, nikt mnie nawet nie wyśmiewał, bo wszyscy byli zbyt zajęci przerzucaniem się w swoim towarzystwie pomysłami na projekty. Byłam przezroczysta.

Później dowiedziałam się, dlaczego rodzice Carmen zabronili jej zadawać się ze mną. Najpierw, zamiast rozmawiać o pogodzie, jak normalni ludzie z wyższych sfer, usłyszeli od rodziców Marisol plotkę, że kradnę w butikach. Tego samego dnia do państwa Sanchez zadzwoniła ekspedientka z La Reiny mówiąc, że Carmen użyła sfałszowanego kuponu na ubrania i akcesoria za dziesięć tysięcy dolarów. Musiała wszystko zwrócić.

Uniknęła awantury porównywalnej z trzęsieniem ziemi w Ameryce Południowej, bo jej rodzice uznali to za ostateczny dowód na mój zły wpływ, a przerażona Carmen wszystkiemu potakiwała, zwalając całą winę na mnie, żeby uniknąć tłumaczenia, w jakich okolicznościach naprawdę weszła w posiadanie rzeczonego kuponu i że na pewno nie był on podrobiony. Do tego z rozpędu posłusznie zgodziła się chodzić na korepetycje, które miały ją przygotować do studiów prawniczych.

Czułam się, jakby podrapała mnie po sercu swoim długim paznokciem. Potrafiłam jednak to zrozumieć i jej wybaczyć. W końcu to ja z naszej dwójki byłam patologią. To ja swego czasu wylądowałam na ulicy. Moja przyjaciółka wciąż funkcjonowała w społeczeństwie, a to wiązało się ze spełnianiem wymagań. Przysięgałyśmy sobie, że wszystko będzie między nami tak jak dotychczas, tylko że w sekrecie.

Akt III: Teresa

Wtedy do klasy weszła ona.

Chociaż weszła, to chyba za duży komplement na sposób, w jaki Teresita Pereira wtoczyła się do środka na masakrycznym kacu. Zobaczyłam w całej okazałości jej piękne afro, ponieważ nie mogła chodzić w szkole z kapturem naciągniętym na głowę.

O dziwo, Teresa naprawdę posiadała mundurek z Santa Marii. Po raz pierwszy ujrzałam ją w czymś innym niż bluza i legginsy. Chociaż i tak źle dopięła bluzkę, a ponadto zdążyła ją już oblać jakimś sosem z burgera.

Jej kolor skóry nie stanowił problemu. Większość z nas w Kolumbii była wymieszana rasowo. Mieliśmy w szkole dzieci pracowników konsulatów z państw afrykańskich, azjatyckich i oczywiście karaibskich, i wszystkie patrzyły na Teresę z politowaniem. Problem z nią polegał na czymś innym. Ona nigdy nie chodziła trzeźwa.

— O hej, Gitana! Patrz, jak fajnie. Będziemy razem w grupie. – Teresa zajęła wolne miejsce koło mnie. Przełknęłam głośno ślinę, myśląc o złośliwym dograniu czasowym osoby, która pojawiła się po raz pierwszy na lekcjach dwa tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego.

Profesor Sastre wyłapał przerażenie na mojej twarzy. Rozejrzał się, czy na pewno nie było nigdzie wolnych miejsc. Sprawdził listę uczniów i odkrył, że zapomniał policzyć dwóch osób z nauczaniem indywidualnym, których nie było w sali, a należały do grup projektowych. Zostały mu tylko dwa wolne elektrony, połączone niechęcią reszty uczniów, niczym węzłem małżeńskim. Ja i Teresita Pereira, zaczynająca klasę maturalną już po raz trzeci.

— Do trzech razy sztuka, tak? – westchnął profesor. Wyczułam w jego głosie głęboki ból, który miał podłoże w rozliczaniu ilości absolwentów.

— Jezus trzy razy upadał pod krzyżem, profesorze – odpowiedziała Teresa, smarkając w chusteczkę higieniczną.

— Co to za katar, Pereira? – spytał nauczyciel, osłabiony widokiem radośnie już wykreślonej uczennicy. – Słucham.

— Teraz trawy kwitną, profesorze.

— U pani Pereiry pylenie traw jest przez cały rok. – Profesor Sastre skrzyżował ręce na klatce piersiowej, jakby zawiązywał sobie bojową opaskę na czole i szykował się na wyprawę wojenną. – Ciekawe, kiedy tak zakwitnie jej miłość do literatury iberoamerykańskiej.

Moja dotychczasowa grupa nie była zbyt silna. Trudniejsze zadania brałam na siebie, a raczej na siebie i na swojego brata, ale jednak inni też się dokładali i ciągnęliśmy jakoś ten wózek razem.

Tym razem nie miałam złudzeń. Cała praca dla czterech osób lądowała wyłącznie na moich barkach. Jeśli Teresa nie będzie dodatkowo realizować zadań indywidualnych, miało to wpłynąć również na moją ocenę, bo ta metoda podobno miała nas uczyć odpowiedzialności za członków zespołu.

Dotychczas uważałam się za towarzyską osobę. W tym momencie odkryłam jednak w sobie introwertyczną indywidualistkę. Zastanawiałam się, jak ludzie zamknięci w sobie byli w stanie w ogóle funkcjonować w projektach grupowych. Niektórzy przecież mieli problem nawet z wykonaniem zwykłego połączenia telefonicznego.

Tymczasem nawet artysta tworzący w górskiej chatce musiał nawiązywać kontakty, żeby ktoś kupił jego dzieło. Nawet Amado Ibaiguren, chociaż nie cierpiał ludzi, nie był w stanie prowadzić organizacji samodzielnie. Czy nam się to podobało, czy nie, życie było jedną wielką pracą grupową. Moją partnerką w tym rozdaniu musiała być – jak na złość – Teresita Pereira.

— U nas chyba jest jedno miejsce wolne – odezwał się nieoczekiwanie Hernan Jimenez Moncada. – Teoretycznie z nami jest Isadora Neville, ale ona ma indywidualny tok nauczania i nie będzie jej na lekcjach. Jesteśmy we trzech. Toni mogłaby dołączyć.

Pozostałymi członkami jego grupy byli synowie ambasadora Arabii Saudyjskiej. Nie przypominałam sobie, żeby któryś z nich powiedział mi kiedykolwiek cześć.

Uczęszczali do Santa Marii, pomimo tego, że nasza szkoła miała profil katolicki, a ich ojciec urzędował w Bogocie. Dyrektor chwalił się tym osiągnięciem, świadczącym jego zdaniem o poziomie placówki, bez świadomości, że Saudyjczycy zostali wysłani do nas na przeszpiegi handlowe.

Profesor Sastre spojrzał na mnie pytająco. Widziałam, że byłby gotów się zgodzić na taki układ i wymyślić dla Teresity jakieś inne rozwiązanie, bo standardowe i tak nie pasowały do przebiegu jej kariery edukacyjnej.

Uderzyło mnie jednak coś innego. Hernan powiedział, że mają wolne miejsce, ale wymienił bezpośrednio mnie. Zignorował Teresę. Znalazła się w hierarchii tak nisko, że tam już nikt nie zaglądał. Mnie bolało takie traktowanie. Uważałam je za niesprawiedliwe. Teresa pewnie czuła to samo, nawet, jeśli udawała twardą. Nie miałam w zwyczaju zostawiać innych, a już na pewno nie dla podreperowania własnego statusu.

— Dziękuję, Hernan – uniosłam się honorem. – Jestem w grupie z Teresą.

For the better or for the worse. – Uczyniłam w myśli trzykrotny znak krzyża, układając na końcu swój kciuk do pocałowania. – Probably for the worse.

Musiała się tutaj jakoś dostać – pocieszałam się. Za pieniądze mogła sobie iść do zupełnie innej szkoły. Niekoniecznie do takiej, w której trzeba się było uczyć. Carmen i Brian byli ode mnie rocznikowo starsi, a w jednej klasie wylądowaliśmy dlatego, że zrezygnowali z normalnego liceum i podchodzili po raz drugi do egzaminu kwalifikującego do programu, który dawał duże szanse na topowe studia za granicą. Ja i Hernan dostaliśmy się za pierwszym razem. Choć trudno było w to uwierzyć, okazało się, że Teresita też.

— W takim razie będziecie pracować we dwie, ale nie liczcie na żadną taryfę ulgową – zagroził profesor. – Nie interesuje mnie, czy pani Williams ma nocami zajęcia niezwiązane ze szkołą, podobnie jak nie interesują mnie chemiczne zainteresowania pani Pereiry. – Klasa wybuchnęła śmiechem. Zarumieniłam się. – Będziecie rozliczane normalnie, jak wszyscy.

Gdy uczniowie zajęli się głośnymi rozmowami między sobą, profesor Sastre podszedł bezpośrednio do nas, oparł się dłońmi o ławkę i przemówił cichym, ale zdecydowanym głosem tak, żeby inni nie mogli go dosłyszeć.

— A teraz posłuchaj mnie, Teresita. To nie jest świetlica dla dzieci, z którymi gangusy nie mają co robić przez dzień. To jest poważna szkoła. – Rozejrzał się po klasie z obrzydzeniem. – Wyjątkowo dużo was w tym roku.

— Wyż demograficzny, panie profesorze. Niedługo na Ziemi będzie osiem miliardów ludzi... – zaczęła Teresa.

— Schowaj sobie swoje odzywki, gówniaro – warknął profesor. Podskoczyłam na krześle. Niejeden nauczyciel marzył o tym, żeby tak do nas mówić. – Jeżeli nie zbierzesz się wreszcie do kupy, to dopilnuję, żebyś nie zobaczyła tutaj letniego semestru, niezależnie od tego, ile twój ojciec płaci u dyrektora. Toni Williams jest jedyną osobą z całej szkoły, która zrobi wszystko, żeby cię postawić na nogi, i dlatego nie pozwolę, żebyś ty swoim nieróbstwem zaniżała jej średnią na świadectwie maturalnym.

Wow. Nie spodziewałam się, że człowiek, który na każdej lekcji musiał rzucić do mnie jakąś aluzją, inaczej by go rozerwało na strzępy, miał jednak na mój temat dobre zdanie. Pewnie przez wzgląd na dawne czasy, w których oboje jeszcze byliśmy kimś lepszym, niż się staliśmy.

Mimo wszystko, to było za mocne dla Teresy. Widziałam, że siedziała lekko skrzywiona i ukryła wzrok pod ławką. Miała problem z uzależnieniem. Plotka głosiła, że uciekała już z odwyków. A jedyne, co dostawała w szkole, to wyzwiska.

— Pokażemy temu pendejo – szepnęłam do niej. – I tym zdradzieckim mordom – dodałam, patrząc na Carmen i jej nową ekipę.

Błysnęła w odpowiedzi śnieżnobiałym rządkiem zębów.

— Ej, Gitana, a na jakie opcje ty chodzisz? Będziemy razem – spytała, rozentuzjazmowana, zapewne mając w głowie, że wykonam również i tamte projekty.

— Nie zapisałaś się nigdzie? – przestraszyłam się. – System się zamknął pierwszego września!

Spojrzała na mnie z ogromnym politowaniem, jakby chciała zapytać: Sweet summer child, czy to twój pierwszy rok w klasie maturalnej?

— Powiem w sekretariacie, żeby dopisali mnie ręcznie.

Wkrótce miałam się przekonać, że Teresa znała takie techniki ślizgania, że na igrzyskach olimpijskich powinna reprezentować Kolumbię w łyżwiarstwie figurowym.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro