Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.5. "I Tried To Be Like Grace Kelly"

Ilość wyrazów: 5554

⛔:  narkotyki, praca seksualna, zaburzenia psychiczne, nierówności społeczne, świat

Akt XI: Mr. Genius

Toni, lat 17 – chwila obecna

Pewien milioner udzielił wywiadu, w którym tłumaczył, że młodych nie stać na własne domy, bo kupują awokado i piją kawę na mieście. Ja od dawna oszczędzałam na przyjemnościach, odpuściłam nawet szkolną wycieczkę do Machu Picchu, na którą bardzo chciałam pojechać, żeby choć przez chwilę nie czuć się gorsza od reszty, a i tak niewiele mnie to zbliżało do upragnionych dziesięciu tysięcy dolarów.

— Mam dwa inne wyjścia – podzieliłam się z Timem pomysłami na zdobycie potrzebnej sumy. – Mogłabym sprzedać biżuterię.

Miałam świadomość, że najcenniejsze przedmioty ratowały życie tylko raz. Kiedy słońce kryło się za chmurami i nadchodziła mityczna czarna godzina, wtedy na szyi zaplatał się sznur niespodziewanych wydatków, który pod naporem pętli łamał człowiekowi kark. Nie powinnam sprzedawać swojego złota, dopóki nie miałam prawdziwego noża na gardle.

— Albo mogę przerzucić towar na Florydę – dokończyłam, w oczekiwaniu na pełną oburzenia reakcję mojego brata.

— Towar na Florydę?

Tim podskoczył na samą myśl o tym, że mogłabym zostać zatrzymana na kontroli celnej i wykorzystana jako karta przetargowa w rozgrywce przeciwko naszemu kartelowi.

— Zwariowałaś?!

Rzuciłam ten temat specjalnie, tak samo jak w szkole, kiedy na koniec semestru wychodziła mi ostra trója, więc chodziłam za nauczycielką krok w krok i jęczałam: Pani Flores, chciałabym poprawiać na piątkę! – Ależ drogie dziecko, jak ja mam ci wystawić piątkę z tych ocen? – oburzała się pani Flores na widok mojego nazwiska w elektronicznym dzienniku. – Mogę ci dać jedynie czwórkę.

Posiadanie stałego sponsora było dla mnie jedynym sensownym rozwiązaniem długoterminowym, dzięki któremu nie zagryzałabym zębów z nerwów, żyjąc od jednego terminu płatności do drugiego. Tim mógł kombinować, ile by tylko chciał, ale w końcu przyznał mi rację.

— Okej, zadzwonię do kogoś, kogo znam bardzo dobrze, i wspólnie coś ustalimy – obiecał niechętnie.

Jego zwinna sylwetka zniknęła na balkonie, a ja sama nie wiedziałam, czy lepiej podsłuchiwać, czy wręcz przeciwnie, powinnam unikać zdenerwowania. Próbowałam scrollować Twittera, jednak traciłam koncentrację. Miałam świadomość, że gdzieś tam w zaciszu swojej pięknej willi czekał na mnie pan po pięćdziesiątce, siwy po bokach oraz łysy na środku głowy. – Może chociaż będzie miły, może mnie polubi? – karmiłam się nadzieją.

Albo nawet nie będzie chciał się często kochać, tylko zabierze mnie na jakieś wyścigi konne, a później otworzymy butelkę wina – rocznik cholera wie który – i opowie mi o swoich podróżach do Europy: jak wygląda zwiedzanie Luwru, czy uważa, że Florencja jest najpiękniejszym włoskim miastem, jakie są jeziora w Finlandii, co się czuje, patrząc jesienią na wrzosowiska w Szkocji? Może nie będzie aż tak źle?

Zaczęłam marzyć śmielej.

Może to będzie czyjś syn. Starszy ode mnie o dziesięć lat, nieziemsko przystojny, czarujący, elegancki, wykształcony, z perfekcyjnymi manierami. Studiował do tej pory dwa kierunki za granicą, teraz przyjechał pomagać w rodzinnym biznesie.

Tu wyhamowałam, bo zdałam sobie sprawę, że miałam przed oczami Hernana Jimeneza Moncadę, tylko że w jego starszej i bardziej doświadczonej wersji. Realizm sprowadził mnie na ziemię. Co niby mogłoby skłonić Pana Idealnego do poszukiwania płatnej kochanki za pośrednictwem mojego brata?

Nic więcej, niż chęć posiadania seks-zabawki oraz możliwość dominacji nad nią.

Jak miałabym otworzyć swoje serce i duszę przed taką osobą?

Moment, twoja głowa to bezpieczna przestrzeń. Tutaj wszystko jest tak, jak sobie zażyczysz. W tej strefie tylko ty kształtujesz rzeczywistość – podpowiadała mi podświadomość. – Ten przystojny syn pomagający przy rodzinnym biznesie nie ma nikogo, bo dopiero wrócił z zagranicy, a zna dobrze Tima, bo poznali się, hmmm? Na trybunie dla VIP-ów na meczu piłkarskim – układałam historię, która zaczynała mi się podobać coraz bardziej. Aż szkoda, że tak dobrze zapowiadającą się opowieść przerwało pojawienie się mojego brata. I jego komunikat:

— Gratuluję, jutro o szesnastej masz randkę z braćmi Ibaiguren Betancur w Red Roomie.

Co?

Lol.

Nope.

To były jedyne słowa, które mi przyszły na myśl. Jak przy wypowiedzeniu zaklęcia, zamarłam w miejscu i zrobiłam się pusta w środku. Gdyby ktoś we mnie dmuchnął, rozsypałabym się niczym kupka popiołu. Odgrywałam wypowiedź Tima w podświadomości kilka razy. Nie miałam pojęcia, jak długo tak stałam bez ruchu, dopóki nie ułożyłam sobie wszystkiego po kolei w głowie.

Kiedy wreszcie zmobilizowałam się do reakcji, mogła ona zabrzmieć tylko w następujący sposób:

— Pojebało cię?

Nawet nie wiedziałam, od czego powinnam zacząć. Dobranoc, Toni. Miłych wakacji. Baw się dobrze – wciąż dźwięczał mi w uszach ten subtelny sposób na wyrażenie: Mamy cię w ręku. Jeśli się okaże, że twój brat nas oszukał, to my pobawimy się z tobą.

Prosiłam tego idiotę o jakiegoś uprzejmego, troskliwego tatusia, który ewentualnie lubi się czasem niegrzecznie zachowywać i podciągnąć dziewczynce spódniczkę. Nie o certyfikowanych psychopatów.

W dodatku obu naraz?

— Wiem, o czym myślisz. – Tim uprzedził dalszą część wiązanki pod swoim adresem. – Nie bój się.

Zaczęłam krążyć w kółko po wytartym dywanie.

— Ale to są dosłownie osoby, których się boimy najbardziej na świecie! – wydarłam się, machając mu rękami tuż przed czołem.

Odpowiedział mi również podniesionym głosem.

— A kto inny – twoim zdaniem – nie będzie składał zeznań przed sądem?

Ogarnął mnie pusty śmiech. Była w tym pewna powykręcana jak stare konary drzewa logika. Amado i Mikel Ibaigurenowie mieli w tym momencie gwarantowane dożywocie i żadne cudowne pójście na ustępstwa nie mogło im złagodzić wyroku, na który ciężko zapracowali przez lata.

Płatny seks z siedemnastolatką byłby tylko jednym z ich problemów. Tuż obok kierowania międzynarodową organizacją przestępczą, przygotowywania egzekucji, zastraszania dziennikarzy, wprowadzania na rynek ton kokainy, wpływania na wyniki wyborów, finansowania zmilitaryzowanych separatystów baskijskich, opłacania policji i wojska, współpracy ze świętej pamięci groźną lewicową bojówką FARC oraz prania miliardów dolarów w pseudolegalnych inwestycjach.

To przy opisie takich jak oni mówi się, że pojedyncza śmierć to dramat, ale w pewnym momencie zaczyna się już statystyka.

— Ty naprawdę jesteś chory – wyjąkałam, podpierając się dłonią o biodro. Tim musiał się pozbyć wszystkich nerwów, żeby coś takiego wykombinować.

Uśmiechnął się, niesłusznie odczytując moje słowa jako pochwałę.

— Obiecali mi, że przez swoje kontakty znajdą ci kogoś odpowiedniego, dopasowanego do ciebie. Muszą najpierw zobaczyć, jaka jesteś i co umiesz.

— Nie mogłeś im tego powiedzieć przez telefon? – Przewróciłam oczami.

Rozumiałam plusy tego rozwiązania, które uwalniało mojego brata od zarzutów o stręczycielstwo nieletniej, ale trudno było zauważyć, żebym skakała ze szczęścia. Musiałam się z tymi ludźmi spotkać na żywo. Prawdę mówiąc, w ogóle sobie tego nie wyobrażałam. Trudno mi było poskładać myśli. Nie mogłam poprawnie wyartykułować słów. Byłam onieśmielona i przerażona.

— Posłuchaj, Toni. – Tim złączył dłonie i głęboko odetchnął. Żadna rzecz, która zaczynała się od: Posłuchaj, Toni, nie kończyła się happy endem. – Pamiętasz naszą rozmowę, że będziesz musiała mieć coś, czego nikt inny nie ma?

Skinęłam głową bardzo nieufnie. Nie miałam pojęcia, do czego dążył. Pamiętałam, że zasugerował, że miałam dwie takie cechy, ale nigdy mi nie zdradził, co przez to rozumiał.

— Jesteś najbardziej wyjątkową, przecudowną osobą na świecie – powiedział i zbliżył się do mnie o krok.

Od razu spuściłam oczy na dywan. Takie słowa też się dla nas nie kończyły najlepiej. Teraz czułam, jakby Tim wyciągnął z szafy coś zakazanego. Nieprzyjemny nerwoból przebiegł po moim karku.

— A Amado to nie jest diabeł – mówił dalej, przekonując mnie do swoich racji. – To jest człowiek. Głęboko jebnięty, ale człowiek. I kiedy pozna cię bliżej, nie będzie w stanie cię zabić – zawahał się przez sekundę – w razie, gdyby coś się wydarzyło.

Zaczęłam myśleć. Znałam swojego brata bardzo dobrze i nawet, jeśli nie rozumiałam całego spektrum jego działań, to umiałam doskonale rozpoznać, kiedy planował coś, czego nie powinien.

— A co niby takiego ma się wydarzyć? – zmrużyłam oczy i posłałam mu podejrzliwe spojrzenie.

Tim natychmiast zasłonił ciało dłońmi jak najniewinniejszy człowiek na świecie oskarżony o najgorszą zbrodnię.

— Cokolwiek, czego nie damy rady przewidzieć – zapierał się, wymyślając banalne usprawiedliwienie. – Zdążyłaś już zapomnieć, dlaczego znaleźliśmy się w Gujanie?

W lot zrozumiałam, dlaczego nie zamierzał mi powiedzieć ani jednego słowa więcej. Jego telefon miał podsłuch. Być może nagrywał treść całej naszej rozmowy. Jeśli zwracał się do mnie w taki sposób, mogło to oznaczać tylko jedną rzecz. Mój brat zamierzał wyprowadzać pieniądze z organizacji. Nie mógł tego zrobić, dopóki się nie upewnił, że nie pociągnie mnie na dno za sobą.

Spojrzałam na Tima bardzo uważnie. On odczytał mój wzrok i ostrożnie uniósł podbródek, żeby bez użycia słów potwierdzić moją teorię.

W kompletnej ciszy rąbnęłam plecami o krawędź biurka. Dotarło do mnie, że nasza długo wyczekiwana szansa na ucieczkę zaczynała się teraz. Stałam się kłębkiem sprzecznych emocji. O niczym innym nie marzyłam bardziej, niż żeby wyrwać się z tego miejsca i rozpocząć nowe życie jako zupełnie inna osoba, bez ciężkiego płaszcza z zawieszonymi na nim traumami przeszłości, ale z drugiej strony, w tym momencie naprawdę wchodziliśmy w ogień. Bałam się tego.

Do tego przerażała mnie moja rola w tym planie. Amado Ibaiguren musiał mnie najpierw... polubić?

Wiedziałam, że pracownik seksualny potrafił nawiązać ze swoim klientem specyficzną, niewidoczną więź, trudną do wyjaśnienia, opartą na wchodzeniu i odnajdowaniu się w sferze najgłębszej intymności. Jak nikt inny znałam te spojrzenia, przepełnione zarazem pogardą i pożądaniem. Widziałam je nie tylko w klubie, ale również na korytarzu w szkole. A potem odczytywałam wiadomość od kogoś, kto nawet nie potrafił powiedzieć mi cześć przy swoich kolegach: Dzisiaj o 23.00?

Tylko, że Ibaigurenowie nie byli jakimiś zwykłymi, normalnymi ludźmi. Tim powinien wiedzieć o tym najlepiej na świecie.

Uniosłam dłoń na wysokość piersi i przyjrzałam się, jak delikatnie podskakiwała w górę i w dół. Drżała ze strachu. Albo wskutek delirium tremens. Przygryzłam spierzchniętą, wysuszoną na wiór wargę i powiedziałam bez przekonania:

— Dam dupy na tym spotkaniu.

Mój brat przyjrzał mi się z zainteresowaniem, a potem odkręcił stojącą na stole butelkę wody i podał mi ją, żebym przepłukała usta. Zdałam sobie sprawę, jaką palnęłam głupotę.

— Nie w takim sensie – sprostowałam, ofiarując sobie jednocześnie plaskacza w czoło. – Wiesz, o co mi chodzi.

Tim poklepał mnie po ramieniu, a drugą dłonią zaczynał już szukać kluczyków do samochodu w tylnej kieszeni spodni.

— Tysiąc dolarów za pierwsze spotkanie – powiedział na do widzenia, zostawiając mnie samą z milionem wykluczających się myśli. – Przygotuj się, Toni. Niedługo twoje życie będzie wyglądało zupełnie inaczej.

Akt XII: Brudne magnolie

Amado Ibaiguren Betancur pochylał się nad biurkiem w swoim gabinecie, układając otrzymaną porcję korespondencji. Z pietyzmem odrywał rogi kopert. Ostrożnie otwierał listy, żeby ich nie uszkodzić w trakcie wydobywania cennej zawartości. Dokładnie oglądał zdjęcia, a potem odkładał je na bok.

Pierwszy list otrzymany tego dnia stanowił historię na pięciu kartkach papieru w kratkę. Kolejny był skreślony niewprawną ręką, roił się od błędów, ale i tak poruszał do szpiku kości. Nieznany mężczyzna z andyjskiej wioski prosił o pomoc dla swojej chorej córki. Zdesperowani ludzie nigdy nie ośmielali się żądać niczego dla siebie. Zawsze dla dzieci.

Kiedy organy państwowe zawodziły, lekarze rozkładali ręce, komornicy wyrzucali z domów, wtedy mieszkańcy prowincji Antioquia zwracali się z błaganiem o pomoc do najwyższej instytucji w stolicy regionu, którą nie był Bóg, tylko człowiek wydający dyspozycje finansowe za pośrednictwem zmodyfikowanego dla bezpieczeństwa telefonu BlackBerry.

Choć Amado odpowiadał za upodlenie, uzależnienie, wreszcie śmierć niezliczonej ilości ludzi na całym świecie, kiedy dostawał takie listy, kończyła się dla niego statystyka, ciemna masa, natomiast zaczynała się jednostka stojąca samotnie przeciw systemowi. W chwili, gdy niespiesznie czytał korespondencję, a potem robił wszystko, co w swojej mocy, żeby rozwiązać opisane w niej problemy, miał wrażenie, że zagląda przez furtkę do człowieczeństwa.

Odchylenie tej furtki groziło jednak poparzeniem. Tak jak wtedy, gdy udzielał wywiadu amerykańskiej biznesowej stacji CNBC, opowiadając o dyskusjach nad wprowadzeniem bezwarunkowego, powszechnego dochodu podstawowego w Kolumbii, które prowadził z krajowym rządem. Stwierdził, że światowe koncerny powinny zrobić to samo, a także określił Stany Zjednoczone najbogatszym krajem Globalnego Południa, gdyż z powodu wysokich kosztów życia wielu pracujących Amerykanów było zmuszonych do mieszkania w samochodach oraz korzystania z bloczków żywnościowych.

Amado wchodził do studia jako południowoamerykański przedsiębiorca wprowadzający rozwiązania, dzięki którym Kolumbia miała się stać w ciągu najbliższych lat krajem bezemisyjnym. Nazywano go wizjonerem stosującym w swojej firmie ideę zero-waste, badającym możliwość zwiększenia zasobów wody pitnej i przekazującym nieodpłatnie wyniki krajom najbardziej potrzebującym. Wychodził stamtąd jako bohater nagłówków:

Kolumbijski baron narkotykowy z rodziny komunistycznych terrorystów z ETA chce wprowadzenia w Kolumbii dochodu podstawowego, finansowanego bezpośrednio z narkobiznesu.

Stanął jak wbity w ziemię. Brakowało choćby jednego słowa bezpodstawnego oskarżenia. 

Pochodzenie bogactwa Ibaigurenów nie stanowiło sekretu, lecz do tej pory unikano informowania o tym w przekazie medialnym. Kolumbijskie siły porządkowe miały świadomość, że ktoś narkotyki będzie produkował, a amerykańskie – że one i tak trafią na rynek. Jedyne, czego nikt nie chciał, to wojen gangów na ulicach.

Zarówno w Kolumbii, jak i w Meksyku, politycy byli zmuszeni do cichej tolerancji. Rozmawiali z aktualnym najpotężniejszym graczem, który trzymał za mordy wszystkich innych, próbując tym zapobiegać rozlewowi krwi. Amerykanie natomiast czekali, aż boss o wielkim nazwisku straci swoją pozycję lub skompromituje się przed opinią publiczną na tyle, że kraj jego pochodzenia zgodzi się na wydanie go w zamian za pokaźne benefity: bezzwrotne pożyczki czy współprace handlowe.

Ibaiguren wiedział doskonale, że inni światowi miliarderzy, szefowie potężnych koncernów, nie podzielali jego utopijnego entuzjazmu w dzieleniu się fortunami. Nie doceniał jednak ich determinacji w zachowaniu status quo.

Eksperci wielkiego biznesu pytali nagle: Czy możemy pozwolić, żeby kolumbijscy baroni narkotykowi decydowali o tym, co jest dobre dla świata?

We wszystkich mediach badano, w jaki sposób Amado Ibaiguren odkupił od rodziny Guerra ich niewielki, poboczny projekt, który z czasem stał się potężnym Solaris. Czy instalacje z tej firmy, trafiające na rynek amerykański, zbierały wrażliwe dane o obywatelach USA?

Każda kolejna inwestycja Ibaigurenów trafiała pod lupę, a rząd kolumbijski w pośpiechu wycofywał się z rozmów, w obawie przed konsekwencjami na arenie międzynarodowej. Dla zachowania twarzy, prezydent stanowczo zaprzeczył prowadzeniu współpracy z narkobiznesem. Nikt u steru władzy nie chciał problemów cztery lata po zakończeniu wojny domowej.

Imperium zaczynało wyciekać Amado przez palce. Próbował zostawić po sobie jedną dobrą rzecz. Taką, w którą naprawdę wierzył. Jednak wszystko, nad czym pracował przez ostatnie miesiące, zostało sprowadzone do foliarstwa pozycjonowanego między doniesieniami o zabójczej technologii 5G, przepowiedniami Nostradamusa oraz teoriami dotyczącymi płaskiej Ziemi.

Ledwie udało mu się opanować sytuację z Amerykanami, pojawił się zamach na lotnisku w Madrycie, a wraz z nim dziennikarze hiszpańscy, którzy drążyli w historii, przy okazji odkurzając związki rodziny z krwawymi wydarzeniami z dawnych dziejów baskijskiego separatyzmu.

Sprawa wybuchła, gdy jego młodszy brat właśnie zamykał w Nowym Jorku transakcję z mafią sycylijską. Od tej chwili przepadł jak kamień w wodę. Amado zaczynał już podejrzewać najgorsze, że Sycylijczycy uwięzili Mikę i wydali go Amerykanom w zamian za zmniejszenie własnych wyroków, a tamci od razu zapakowali go do klatki o wymiarach dwa na dwa metry i wywieźli do Guantanamo.

Czy to już był ten moment, by pożegnać się z dotychczasowym życiem, porzucić prawdziwą tożsamość, przybrać jeden z aliasów, uruchomić przynależne do nowej persony środki, wyjechać do jednej z zagranicznych kryjówek i rozpłynąć się w powietrzu? A może warto zaryzykować, wystawić się na cel zarówno dziennikarzy, jak i służb specjalnych, wypierać się wszystkiego nawet po złapaniu za rękę, błagać na kolanach o pomoc u najbardziej zaufanych kolumbijskich polityków, walczyć o brata drogą formalną? A gdy pętla na szyi zaciśnie się tak bardzo, że schwytanie okaże się kwestią czasu, rozwalić tureckimi dronami i artylerią cały kraj w pogoni za tymi, którzy zdradzili?

Jego rozważania przerwał dźwięk głosu, który ścisnąłby mu serce nawet pięćdziesiąt lat później na końcu świata.

— What do we say to the God of Death?

W drzwiach stanął Mika. Piękny, upadły anioł, z wyrzeźbionymi barkami, przygniecionymi ciężarem wszystkiego, co ludzkie.

— Not today! – odpowiedział sam sobie z radością, aż zawtórował mu chór rajskich ptaków za oknem.

Przeczesał palcami bujną, czarną czuprynę i wkroczył do gabinetu brata po to, by wypełnić całe pomieszczenie swoim ego.

Amado odetchnął z ulgą, widząc go w jednym kawałku, ale nie potrafił utrzymać wątłego uśmiechu na ustach dłużej niż przez kilka sekund.

— Dzięki Bogu udało mi się spotkać z Ivanem Parrą, dlatego byłem przez cały czas poza zasięgiem – kontynuował Mika, kierując swe kroki w stronę ekspresu do kawy, żeby przygotować sobie filiżankę aromatycznego espresso. – Ale już jestem i ci zaraz o wszystkim opowiem.

Parra był wysoko postawionym agentem CIA kolumbijskiego pochodzenia. Nie pracował dla kartelu i nie zajmował się przestępczością związaną z narkotykami, ale potrafił spojrzeć łaskawym okiem na bolączki przedsiębiorców z kraju jego przodków. Nie przyjmował wynagrodzenia w pieniądzach. Jego relacje z Ibaigurenami opierały się wyłącznie na wymianie informacji.

— Europol dostanie w prezencie mały anonimowy donos od zaniepokojonego obywatela. Hiszpania będzie się miała czym zajmować przez najbliższe miesiące – pochwalił się Mika. – No, już. Co taki poważny? Uśmiechnij się.

Na samą myśl o konieczności uśmiechania Amado odczuł bolesny skurcz. Jeśli czegoś nie mógł ścierpieć u brata, to przede wszystkim całej tej ekstrawertycznej persony, która zawsze pojawiała się z orkiestrą dętą w miejscu, w którym Amado próbował się chronić przed światem zewnętrznym. Odpowiedział mu znużonym, poirytowanym spojrzeniem.

W końcu przyznał:

— Dobra robota, brawo. W czwartek Ricardo Lobato robi ze mną wywiad. Mam nadzieję, że do tego czasu pojawią się jakieś konkrety o Madrycie, bo przecież ten typ mi nie odpuści. 

Mika odchylił porcelanową przykrywkę od cukierniczki i wsypał do filiżanki dwie czubate łyżeczki cukru trzcinowego, po czym zamieszał kawę zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

— Lecisz do Bogoty? – zainteresował się występem brata w telewizji.

— Nie, oni przylatują tutaj.

Amado zrobił sobie miejsce odkładając listy na bok, wyciągnął z szuflady lusterko, złotą kartę kredytową i małe, zdobione mosiężne pudełeczko z trzema nóżkami. Z pojemniczka wysypał odrobinę białego proszku na lusterko, uformował z niego dwie linie, zrolował papierek i wciągnął nim kreski: po jednej na każdą dziurkę nosa. Mika usiadł na skraju biurka i klepnął brata w ramię.

— Będziesz miał idealne oczy przed kamerą. – Pochylił się, żeby zajrzeć w stopniowo rozszerzające się źrenice. – Czyż to nie najlepsza reklama narodowego biznesu Kolumbii? Oczywiście mam na myśli wyśmienitą i pobudzającą kawę arabikę, z dominującą nutą orzechowo-czekoladową, o pełnym smaku i jedwabistym body.

— Mhm – mruknął Amado.

Nie interesowały go wygłupy. Drażniła go nawet chęć podtrzymywania konwersacji.

— Daj sobie na luz. – Mika nie ustępował. – Zaprosimy dziewczyny na weekend.

— Nie mam ochoty na seks.

— Kto powiedział, że ma być seks? Możemy porobić coś innego.

— Nie wiem – westchnął Amado. – Wszystko mnie denerwuje. – Leniwie bawił się piórem wiecznym, stukając jedną końcówką o biurko, obracając narzędzie, i stukając drugą końcówką w to samo miejsce. – Mam wrażenie, że im więcej wiem o świecie, tym bardziej nie mogę go wytrzymać. Popatrzę na coś, i zaraz jestem tak po ludzku wkurwiony. A jednocześnie nie mam nawet motywacji, żeby w coś porządnie przypierdolić.

To nie była do końca prawda. Amado Ibaiguren Betancur nigdy nie był wkurwiony jak normalna osoba. Kiedy on szedł na dół, pół świata musiało zejść za nim.

Mika załamał ręce, wzniósł oczy do sufitu i odetchnął. Rozpoznawał ten nastrój u człowieka, którego kochał najbardziej na świecie. Znał tę ciszę lepiej niż cokolwiek innego.

— Co mogę zrobić, żebyś się uśmiechnął? Nie mogę patrzeć na ciebie, po prostu pęka mi serce. Mam wrażenie, że znowu będziesz chciał sobie coś zrobić, a naprawdę nie masz powodu...

— To nie patrz – przerwał Amado z nieoczekiwaną agresją w głosie. – Drzwi są w tamtym kierunku. – Pokazał dłonią. – Zamknij je za sobą i nie wracaj.

Starał się trzymać w jednym kawałku, ale przeczuwał, że wkrótce zakończy się to olbrzymią eksplozją, którą albo uda mu się ostatkiem sił skierować na siebie, albo w najbliższej okolicy nie będzie czego (i kogo) zbierać.

Odchylił się maksymalnie na potężnym, skórzanym krześle i zakrył twarz dłońmi, jakby chciał się stać niewidzialnym dla brata, który siedział tuż przy nim.

— Myślisz, że w tym wieku to już może być andropauza? – zapytał nagle z rezygnacją.

— Tak, u ciebie zaczęła się trzydzieści siedem lat temu – zdiagnozował Mika, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki po smartfona. – Razem ze wszystkim innym.

Chwycił uszko od filiżanki w dwa palce i upił mały łyczek piekielnie słodkiej kawy.

— Już wiem. Czegoś ci brakuje. Czekaj, pomyślę. – Mika zaczął googlować na smartfonie. – Najprawdopodobniej witaminy D3 albo B6. Tu jest napisane, że niedobory mogą wywoływać zmiany w układzie nerwowym. Jak często jesz tłuste ryby morskie? Albo otręby pszenne?

— W ogóle nic nie jem – sapnął zniesmaczony Amado. – Nie jestem głodny. Zostaw to i wyjdź.

Jeśli nienawidził czegoś bardziej od zmuszania go do uśmiechu, to chyba tylko intensywnych prób niesienia mu pomocy. 

— Przeładowanie systemu. To na pewno te nerwy. Biedactwo – zmartwił się Mika. – Poproszę Rosę, żeby przygotowała ci na obiad coś tak wyjątkowego, że zjesz na pewno. Organizm nie może za długo przebywać w warunkach stresowych. Damy radę, zobaczysz.

Amado zastanawiał się, czy powinien mu ironicznie podziękować za niezamawianą ekspertyzę, czy też nie zaszczycać go żadnym wypowiedzianym zdaniem. Jego myśli przerwał dzwonek telefonu.

Mika zerknął z ciekawością na biurko, żeby odczytać nazwisko rozmówcy.

— O, Tim Williams.

— Nie podnoś. Nie chce mi się z nim rozmawiać. – Amado z najwyższym trudem rozprostował ramiona na biurku i ułożył między nimi głowę, dotykając rozpalonym czołem zimnego kalendarza na rok 2020. Jezu, jak strasznie bolało. Każdy nerw. Każde ścięgno.

W dodatku wypowiadanie słów wymagało wysiłku intelektualnego.

— Jak jeszcze raz w tym tygodniu zobaczę tę jego gębę i te jego loczki, to będę miał ochotę mu... – zawiesił się, próbując sprecyzować swój plan akcji, ale pod koniec zdania zapomniał, o czym myślał na początku. – W sumie to nie. Prawdę mówiąc... nawet nie mam ochoty.

— Tu jest napisane, że apatia to chyba witamina B6. – Mika podrapał się po czole. – Muszę odebrać. Dziennikarze jeżdżą po Solaris jak po burej suce. Zawracają głowę jemu i Alejandrze. Powinienem ich uspokoić.

Przesunął kciukiem zieloną słuchawkę, przywitał się i wysłuchał w ciszy wiadomości, unosząc brwi coraz wyżej oraz zasłaniając dłonią usta w niedowierzaniu.

— Sekundę, cabron. – Zapauzował mikrofon, zeskoczył z biurka. Szepnął do Amado: – Tim właśnie odpalił taką bombę, że Państwo Islamskie could never. Idę dogadywać szczegóły.

Gdy po dłuższej chwili wrócił z korytarza, powiedział z tajemniczym uśmiechem:

— Przygotowałem dla ciebie coś tak wyjątkowego, że zjesz na pewno.

Akt XIII: Crimson and Clover

Mam randkę z Amado i Mikelem Ibaigurenami. Randkę. Mój brat użył dokładnie tego słowa. Teraz miałam ochotę roześmiać mu się w twarz. To prawie zabrzmiało, jakbyśmy wszyscy razem mieli pójść do kina.

W zalewie ostatnich informacji doszukujących się każdego najdrobniejszego śladu mogącego potwierdzić koneksje Ibaigurenów z ETA trudno było przeoczyć, że Solaris należało do grona sponsorów baskijskiego festiwalu filmowego w San Sebastian, obok takich firm jak Audi czy Perrier-Jouët. Śmietanka towarzyska.

Zastanawiałam się, jaki film chcieliby ze mną oglądać. Od razu pomyślałam o Marzycielach Bertolucciego. To ten obraz, gdzie Eva Green ze swoim filmowym bratem zachowywała się w jednoznaczny sposób. Mogliby go przy nas zagrać, gdyby chcieli się z nas pośmiać.

Randkę w Red Roomie.

Poczułam dyskomfort na samą myśl o tym, bo to, co oni nazywali Red Roomem, było naszym starym mieszkaniem. Miejscem, w którym nauczyłam się chodzić, biegać i czytać. Gdzie na ścianach wciąż pewnie było zaznaczone niebieską kredką, jak kiedyś rosłam.

Nie miałam do tego lokalu żadnych praw. Rodzice z jakichś względów zostawili je w testamencie wyłącznie Timowi. Pewnie zdecydowali tak dlatego, że w chwili dokonywania zapisu ja na nóżkę ciągle mówiłam rączka, a na rączkę nóżka, podczas gdy on już wkraczał w dorosłość i taka nieruchomość z wyłącznym prawem własności stanowiła duży atut, który dawał mu wiele możliwości.

Skorzystał z nich w stu procentach. Po naszej wyprowadzce zorganizował tam średnio oficjalny klub dżentelmenów z grafikiem określającym terminy dostępności na przyprowadzanie sobie towarzystwa. Początkowo projekt obejmował tylko drugie piętro w starej kamienicy z tytułowym wielkim ceglanym salonem, z czasem organizacja dokupiła lokale również na pierwszym piętrze i parterze, żeby się pozbyć cywilnego sąsiedztwa. Imprezowali i nocowali w nich goście z zagranicy.

Przed zesłaniem na Ziemię prosiłam siły niebieskie o narkotyki i wolną miłość, mając na myśli trawkę, komuny przyjaciół, uczestnictwo w łamaniu barier artystycznych, pokój na świecie i wolny przepływ myśli o literaturze, filmie, malarstwie, muzyce. Wcale nie marzyłam o sprzedawaniu własnego ciała szefom kokainowego imperium, którzy w dodatku byli podejrzewani o podkładanie bomb na lotniskach.

Nie wiedziałam, co powinnam założyć na takie spotkanie, zwłaszcza że nie posiadałam jakichś specjalistycznych strojów. Do tej pory większość moich zawodowych historii odbywała się u mnie w domu, w toaletach lub na wycieczkach szkolnych – w ubraniach takich, jakie noszę na co dzień, czyli z bazaru, albo upolowanych w ciekawych, lecz nie topowych second-handach. Najlepsze vintage lumpy były u nas o wiele droższe od zwykłych sklepowych sieciówek. Tylko raz w życiu zaszalałam i pozwoliłam sobie na sukienkę z końca lat sześćdziesiątych od Chanel, która była produktem kolekcjonerskim z mojej ukochanej epoki. Bardzo mi zależało, żeby mieć taką jedną, jedyną oryginalną rzecz. Nie bez znaczenia był też fakt, że mogłam w niej chodzić na eleganckie szkolne uroczystości i nie prezentować się gorzej od swoich znajomych. Pięćset dolarów. Cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło. Niczego nie żałuję.

Dla wejścia w nastrój włączyłam stary utwór Crimson and Clover, który ostatnio jakimś cudem lądował w ścieżce dźwiękowej miliona seriali, z Sex Education włącznie. Uwielbiałam ten tekst.

Now I've been waitin' to show her

Crimson and clover

Over and over

Czekam, żeby pokazać jej purpurę i koniczynkę.

Jeszcze raz i jeszcze raz.

Niby wiadomo, czego dotyczył ten tekst, a zarazem wyrażał się o tym tak subtelnie. Stwierdziłam, że ja również przysłonię wulgarność niewinnością. Wybrałam coś, co wydawało mi się bezpieczne, a mianowicie mój szkolny mundurek, w mojej autorskiej, perwersyjnej wersji a'la damaged goods.

Na komplet białej, bawełnianej bielizny założyłam białą koszulkę z guzikami i małą kieszonką na prawej piersi. Dół bluzeczki swobodnie opadał za gumkę plisowanej, granatowej spódniczki. Do tego białe podkolanówki: jedną naciągnęłam do końca, a drugą zrolowałam wokół kostki. Wsunęłam swoje typowe szkolne buty: czarne, z imitacji skóry, na niewysokim słupku. Włosy – poza kilkoma dredami czy odrastającymi kosmykami – zebrałam do grubej frotki i spięłam w wysoką kitkę. Dookoła szyi przewiązałam bardzo niedbale czerwony krawacik, na ramiona zarzuciłam ramoneskę.

Ta klasyczna kurtka zawdzięczała swoją nazwę zespołowi Ramones, chociaż zaprojektowano ją w 1928 roku, zaś spopularyzował ją Marlon Brando w filmie The Wild One z 1954r. Ponieważ ja namiętnie oglądałam wszystkie stare filmy, to bardziej niż z punk rockiem, kojarzyła mi się z powojenną kontrkulturą. Czyli była w moim stylu.

Nie wiedziałam tylko, co zrobić z makijażem. Moim zdaniem, dopóki się miało młodą, świeżą buzię, w tym zawodzie nie było sensu ukrywać swojego największego atutu pod tapetą. Wiadomo, że każdy pryszcz to dramat, jednak dopiero wyciskanie czyniło z niego tragedię antyczną. Dlatego na co dzień leczyłam trądzik plasterkami cytryny, ewentualnie używając tylko najlżejszych, mało kryjących podkładów, żebym w bardziej oficjalnych sytuacjach umiała rozpoznać samą siebie w lustrze, ale zarazem nie świeciła różowym ryjem zbyt fluorescencyjnie.

Rozważałam, czy na taką okazję powinnam odstrzelić coś ekstra. Wyglądałabym na bardziej zadbaną i luksusową, lecz istniało niebezpieczeństwo, że usyfiłabym kogoś szminką albo podkładem, panowie by się wkurzyli i byłby to koniec naszej znajomości. W końcu delikatnie przysypałam twarz pudrem, dodałam minimalną ilość różu dla lepszego konturu twarzy i przeciągnęłam rzęsy mascarą. Byłam gotowa na wszystko, co mogło się wydarzyć za drzwiami Red Roomu. Patrzyłam w lustro na efekt swoich przygotowań, stwierdzając, że już lepiej nie umiem wyglądać i że w takiej wersji zerżnęłabym samą siebie, podekscytowana, jakbym ruszała na przygodę z nowym narkotykiem, który mógł mnie wyniszczyć i zabić, ale wcześniejszy haj miał być nie do opisania.

Usłyszałam dzwonek i wybiegłam się przywitać. Tim odwiedzał mnie regularnie. Jego żona mu tego nie zabraniała, ponieważ bawiło ją, że musiał patrzeć z bliska na to, jak jego ukochana siostra pogrążała się w bagnie złożonym z seksu oraz narkotyków. Ta kara była wymierzona w nas oboje. Każdego dnia Tim zaciskał pięści i przysięgał Alejandrze zemstę do siódmego pokolenia w tył, w przód i na boki, a także zmasakrowanie grobu jej przodków, jednak dopóki Alex oraz jej ojciec mogli wykorzystać dowody na jego zaangażowanie w pracę kartelu, mój brat musiał tańczyć dla nich grzecznie niczym pacynka zawieszona na sznurku. Teraz w dodatku w powietrzu wisiało jeszcze to nieszczęsne nagranie.

Tim obejrzał mnie z góry na dół i bez słowa pokiwał z uznaniem głową. Uśmiechnęłam się w odpowiedzi, zamknęłam drzwi na klucz, po czym zeszliśmy schodami w dół klatki wyłożonej tanim, trzydziestoletnim lastryko.

— Jak się czujesz? – zapytał, kiedy już się wpakowaliśmy do jego ciemnoczerwonej Tesli, zapięliśmy pasy i wyruszyliśmy na spotkanie z przeznaczeniem.

Posłałam mu ironiczny uśmiech.

— Jak manifest pokolenia patointeligencji.

Wyciągnęłam z torebki telefon, żeby wykorzystać czas podróży na przeprowadzenie śledztwa. Zamierzałam poznać swojego wroga. Wpisałam do wyszukiwarki imię: Amado. Dowiedziałam się, że stanowiło hiszpańską wersję Amadeusza. W dosłownym tłumaczeniu oznaczało: kochający Boga.

Podsumowałam tę informację jednoznacznym parsknięciem. Rodzice Ibaigurena musieli mieć poczucie humoru, skoro wpadli na taki pomysł.

Pierwszym wielkim Amado w narkobiznesie był Meksykanin Amado Carillo Fuentes. Zginął on w najdurniejszy możliwy sposób, czyli podczas operacji plastycznej, która miała go przygotować do ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości. Googlując informacje o szczegółach jego śmierci, natknęłam się na charakterystykę imienia, która wydała mi się kompatybilna z zestawem cech przydatnych do uprawianego zawodu:

Ludzie o tym imieniu są świetni w analizowaniu, rozumieniu i nauce. Bywają mistykami, filozofami, nauczycielami. Pochłonięci przez swoje myśli, najczęściej są samotnymi introwertykami. Doskonale czytają innych ludzi, zawsze dostrzegają szerszy obraz. Pragną przewodzić, organizować i osiągać potęgę, wysoki status oraz bogactwo.

Spodobała mi się ta zabawa, zupełnie jakbym mogła ich poznać z innej strony. Postanowiłam sprawdzić również tego drugiego. Imię Mikel stanowiło baskijską odmianę Miguela. Oznaczało tego, który jest jak Bóg. Zmarszczyłam czoło, zastanawiając się, czy my aby na pewno nie jechaliśmy do kościoła, a następnie zagłębiłam się w dalszej lekturze:

Optymista, szybko nawiązuje przyjaźnie, nie przejmuje się opinią innych. Każde wyzwanie potrafi uczynić interesującym. Powinien pracować w public relations, wystrzegać się infekcji wirusowych, jego szczęśliwym kamieniem jest szmaragd, rządzi nim Merkury.

Cudownie to brzmiało. Zabrakło tylko informacji, że gdy obaj w sposób nieunikniony stracą już swoje pozycje i zajmą zasłużone miejsca w panteonie pensjonariuszy więzienia z podwyższonym nadzorem, udowadnianie politykom kontaktów z nimi będzie się równało wyciąganiu zdjęć z hajlowaniem po pijaku na imprezie studenckiej.

Jedną z najbardziej paskudnych opowieści, które słyszałam o braciach, była historia ex-żony Amado, Mercedes Rodriguez Perez. Nie wiedziałam dokładnie, co wydarzyło się między nimi za zamkniętymi drzwiami, ale rozwód był bardzo głośny w Medellin, trwał dwa lata i zakończył się stratą połowy majątku przez Ibaigurena. Bracia mieli wtedy już silną pozycję oraz wpływy w wymiarze sprawiedliwości, jednak pani Rodriguez Perez skontrowała wsparciem w postaci swojej rodziny, więc sędzia rozstrzygający sprawę nie ugiął się ich presji.

Myślałam o tym, że ta sprawa musiała być naprawdę brudna, bo inne organizacje z Medellin również odmówiły Amado poparcia, a na nieformalnym zgromadzeniu, które podsumowywało zniszczenia po burzy, Ibaiguren musiał oddać swojej byłej małżonce wpływy w rejonie Los Angeles. Żartowaliśmy sobie z Timem, że bitwy o amerykańskie miasta toczyły się tak naprawdę w Kolumbii i Meksyku.

Żeby tego było mało, w trakcie trwania małżeństwa pani Rodriguez Perez nawiązała romans z don Mikelem, o czym wiedzieli wszyscy w ich środowisku, łącznie z jej ówczesnym mężem, a za pośrednictwem portali plotkarskich dowiedziała się o tym również cała Kolumbia.

Doña Mercedes zaliczyła później kolejno: próbę samobójczą, odwyk oraz leczenie bulimii. Teraz jednak wróciła i objęła należne jej stanowisko, czyniąc z siebie drugą największą siłę w Medellin.

Organizacje Ibaiguren Betancur i Rodriguez Perez zajmowały się własnymi sprawami, unikając wchodzenia sobie w drogę. Były jak dwa wielkie, równie mocne tygrysy, które stawały naprzeciw siebie, ale rezygnowały ze starcia, bo zwycięstwo mogłoby być okupione zbyt poważnymi stratami własnymi.

Tim wiedział o ich zależnościach nieco więcej niż zwyczajny człowiek. Zdążył poznać rodzinę Mercedes. Przez pewien czas mieliśmy nadzieję, że mógłby formalnie przeskoczyć ze statku o nazwie Guerra na statek Rodriguez Perez, co znacząco poprawiłoby naszą sytuację domową, ale to akurat musiał być ten jedyny raz w życiu, kiedy mój brat nie był w stanie zbajerować kobiety.

Zawsze powtarzał, że aby zdobyć kobietę, należy traktować damę jak szmatę i na odwrót. Nauczył się tego z jednego z odcinków Star Trek: Voyager.

W naszym świecie nie znałam pięknych historii miłosnych, w których ludzie żyli długo i szczęśliwie. Widziałam tylko zdrady, porzucenia, rozwody. Albo śmierć, nadchodzącą tak szybko, że wyprzedzała je wszystkie.

Na przekór zdrowemu rozsądkowi wierzyłam, że w innym miejscu na Ziemi, przybierając zupełnie inną tożsamość, przeżyję swoje prawdziwe, cudowne love story. Wierzyłam, że uda mi się ukryć moją przeszłość, zalepić plastrem rany na duszy, zawiązać bandażem powracające koszmary tak, żeby nikt inny nie mógł ich zauważyć, i wtedy będę gotowa na miłość.

Jednak zanim miałam poznać osobę ze swoich snów i zakochać się w niej od pierwszego wejrzenia, najpierw musiałam zaliczyć bardzo przyziemne spotkanie z panami Ibaiguren Betancur.

Kiedy wychodziliśmy z samochodu i zbliżaliśmy się do drzwi, zaczęła mnie ogarniać panika. – A jeśli zrobią mi krzywdę? Przygotowywałam się psychicznie od chwili gdy Tim poinformował mnie o tym zleceniu i byłam gotowa przecierpieć bardzo dużo, żeby tylko móc otrzymać obiecane mi pieniądze. Ale to nie oznaczało, że dzięki temu zaczęłam uważać bicie pięścią po twarzy, symulację topienia w wannie czy seks z nabitym pistoletem przy skroni za wydarzenia atrakcyjne erotycznie. Nie znałam tych ludzi osobiście, więc trudno mi było oszacować potencjał zniszczeń własną percepcją, jednak zła sława wyprzedzała ich pod każdym względem.

A co, jeśli będzie właśnie zupełnie inaczej, jeśli im się nie spodobam? Może nie będą nawet chcieli na mnie patrzeć? Może powiedzą, że się do niczego nie nadaję i zaczną mnie odradzać wszystkim innym potencjalnym klientom. Do widzenia, Santa Mario, do widzenia Cholernie Elitarny Uniwersytecie imienia Ignacego Loyoli, żegnajcie, wszystkie staże, które się dostaje przez znajomości i rekomendacje, hasta siempre, pieniądze na nowe życie.

Tim nacisnął na dzwonek do drzwi. Wśród kompletnej ciszy na korytarzu, dosłownie słyszałam przyspieszone bicie swojego serca.

— Jakaś ostatnia porada? – zapytałam, gdy dość długo czekaliśmy, aż ktoś nam otworzy.

— Mika jest z nich mniej rąbnięty.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro