Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.3. "Your Problems Are Mine"

Ilość wyrazów: 5622

⛔: wulgaryzmy, awantury domowe, zastraszenia, alkohol, papierosy

Akt V: Alejandra

Toni, lat 10 – retrospekcja

Dzieci w żałobie? Dwa dni i wystarczy. Kto chciałby tracić czas na oddanie należnego szacunku dwójce małolatów, kiedy w wielkim świecie był prawdziwy interes do zrobienia?

Jeszcze nim na cmentarzu zdążyły się pojawić zakupione przez nas dwa czarne nagrobki, z moim bratem skontaktowali się już wszyscy najwięksi producenci środka pobudzającego, który powszechnie wytwarzano w naszym regionie z liści koki.

Na początku zachęcali go obietnicami. Byli pełni życzliwej cierpliwości. 

Oczekiwali na moment, w którym nasze oszczędności uległyby wreszcie wyczerpaniu, a Tim będzie miał serdecznie dosyć wykonywania półdarmowych prac w ramach programów stażowych, które amerykańskie korporacje oferowały studentom w swoich oddziałach w Kolumbii.

Dla mnie to jednak były najjaśniejsze chwile mojego dzieciństwa. Nigdy nie zapomnę tego, jak mój ukochany braciszek – ten cynicznie traktujący życie przemądrzały chłopak – potrafił się chociaż przez krótki moment w życiu tak prawdziwie i szczerze uśmiechać.

Ostatnią pozostałą w nim resztką młodzieńczej naiwności uważał, że jego awans na wysoką pozycję w firmie był sprawą oczywistą. Tymczasem w indywidualnym interesie szefa każdego działu leżało to, żeby ktoś taki, jak Tim, nigdy nie wygrzebał się z porządkowania setek kilogramów piwnicznych archiwów. Ścieżką awansu kroczyli bowiem pracownicy idealnie przeciętni, znający swoje miejsce, a także dzieci, żony, kochanki oraz całe stada pociotków osób decyzyjnych.

W końcu Tim zdał sobie z tego sprawę. Postanowił, że zagra według tych samych reguł. Pozna odpowiednio wpływową kobietę i weźmie z nią ślub.

I... tu przeliczył się po raz drugi.

Bo trafił na Alex.

Oraz na jej cudowną rodzinę.

Akt VI: Liryka

Toni, lat 16 – retrospekcja

Jasnożółte promyki słońca wesoło pukały w szybę okna panoramicznego w moim pokoju. Bawiły się w berka. Zapraszały do tańca pozostałości srebrnej nocnej mgiełki. Zapowiadał się piękny lipcowy poranek w Mieście Wiecznej Wiosny. W Medellin temperatura przez cały rok oscylowała w granicach dwudziestu dwóch stopni.

Większość uczniów ze stanu Antioquia w tym momencie przeklinała dzwoniące budziki, szorowała zęby, wytaczała się z domów, po czym maszerowała na lekcje z sercami równie ciężkimi, co ich przepełnione książkami plecaki.

W szkołach prywatnych zajęcia odbywały się najczęściej zgodnie z kalendarzem europejskim. Do jednej z nich uczęszczałam również i ja. Oznaczało to, że w lipcu oraz w sierpniu miałam wakacje. Zamierzałam tego dnia spać do oporu.

W okolicy godziny siódmej wybudził mnie jednak dźwięk z zupełnie nie-wakacyjnej kategorii. Kilka par wojskowych butów stukało o drewno wyłożone na schodach. Tego hałasu nie mogłam pomylić z niczym innym. Mieliśmy kłopoty.

Wyskoczyłam z łóżka, zgarnęłam telefon, torbę z laptopem oraz ładowarki, a następnie – bez przebierania się z piżamy – poleciałam szukać dorosłych, żeby sprawdzić, czy powinniśmy przygotowywać się do ucieczki.

Dobiegłam do jadalni. Tim palił papierosa, marszczył brwi i przeglądał z niedowierzaniem jakieś dokumenty. Obok stała Alejandra w czerwonej garsonce, trzymając w dłoni z czerwonymi szponami szklankę z zielonym smoothie. Koło nich stał zdyszany Manuel Mendoza i coś im tłumaczył. Już wiedziałam, że problem musiał być naprawdę poważny. Ibaigurenowie nie wysłaliby do nas swojego najbardziej zaufanego człowieka bez wyraźnej konieczności.

— Spakujcie tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nie ma czasu – zarządzał Manu.

— Ale spokojnie, zaczekaj – przerwała Alejandra. – Nie rozumiem. Która z tych rzeczy, o których ty mówisz, ma w ogóle cokolwiek wspólnego ze mną?

Manuel wznosił się na wyżyny swojej dyplomacji, próbując przemówić ognistowłosemu demonowi do rozsądku:

— Norte del Valle nie będą pani o to pytać.

Norte del Valle. – Hijueputa! – Brzydkie słowo w kolumbijskim slangu wyrwało się z moich myśli. Natychmiast zawróciłam po schodach do swojego pokoju. Wiedziałam, że dorośli rozmawiali o paramilitarnej bojówce z terenów nad Pacyfikiem, która przejęła biznes narkotykowy po zlikwidowanym kartelu i słynęła z największej brutalności w historii kolumbijskich organizacji.

Wskoczyłam w wygodny dres, założyłam buty trekkingowe, zapakowałam ubrania, które mogłam wykorzystać w każdym klimacie, zgarnęłam po drodze okulary przeciwsłoneczne oraz czapkę z daszkiem i stawiłam się z powrotem w jadalni, gotowa do drogi. Dla mnie sprawa była jasna: jak mi grozi śmierć, to uciekam. Ale inni chyba wciąż mieli wątpliwości, jak należy zachować się w takiej sytuacji.

Alejandra właśnie tłumaczyła Manuelowi, że nie zamierzała uczestniczyć w ewakuacji, ponieważ jej rodzina była według niej zbyt potężna, żeby którykolwiek z gangsterów w Kolumbii ośmielił się ją ruszyć. Pokręciłam tylko głową, wyobraziwszy sobie rozczłonkowane zwłoki mojej bratowej, układające się na dywanie w jej gabinecie, tworząc swoistą instalację sztuki nowoczesnej. Ciało i krew. Taki pasowałby tytuł. Oddawałby element kontrowersji oraz prezentowałby nawiązanie do Biblii. Szkoda by mi było jedynie ekipy sprzątającej, która musiałaby w końcu doprać ten dywan.

Tim wciąż przerzucał dokumenty. Patrzył na nie przez światło, usiłując znaleźć błąd.

— Nigdy nie pomyliłem się w obliczeniach – zarzekał się. – Specjalnie sprawdzałem tę transakcję jakieś pięćdziesiąt razy. Może coś jest nie tak z tym wydrukiem?

— Szukasz dwudziestu milionów dolarów? Nie ma ich pomiędzy tymi kartkami – komentowała Alejandra z satysfakcją wymalowaną na twarzy. Uśmiechała się jedną stroną ust, z lekkim pobłażaniem, jakby bawiło ją nieszczęście mojego brata.

W początkowym okresie znajomości, Alex stanowiła dla niego intrygującą zapowiedź czegoś dobrego. Obdarzona szalenie oryginalną urodą, dorównująca Timowi inteligencją, dziesięć lat starsza i posiadająca odpowiednio większe doświadczenie życiowe potrafiła sprawić, że ten arogancki chłopak nie zachowywał się w stosunku do niej lekceważąco, co w jego przypadku było poważnym osiągnięciem.

Problem polegał na tym, że Alex bardzo szybko zaczęła przenosić na nas całą swoją życiową frustrację. Pochodziła z rodu dawnych latyfundystów, więc odnosiła się do naszej dwójki tak, jak byśmy byli jej niewolnikami.

Wypuściłam na głos powietrze. To był jedyny akt oporu, który potrafiłam zaprezentować w jej obecności. Bezbłędnie wychwyciła mój przejaw rozpaczy i w odpowiedzi posłała mi triumfujące spojrzenie. Nie byłam w stanie rozgryźć tej kobiety. Wiedziałam jedynie, że mam jej serdecznie dosyć.

— Ja nie zajmuję się żadną działalnością o charakterze kryminalnym – oznajmiła Alejandra z wyższością w głosie i odstawiła szklankę po smoothie tak ostentacyjnie, że drewniany blat aż huknął. – Jestem CEO Solaris. Członkinią zarządu koncernu Guerra y Paz. Moja rodzina buduje to miasto od pokoleń. Nie mam o czym rozmawiać z pospolitymi przestępcami z Norte del Valle.

— Myślę, że ci pospolici przestępcy przyjdą co najmniej zażądać od ciebie zwrotu pieniędzy – zauważyłam.

To, że nie lubiłam Alejandry, nie oznaczało, że życzyłam jej głowy rozsmarowanej po ścianie.

— Jeżeli wystąpi taka potrzeba, sama pójdę do Amado i załatwimy konflikt z Norte del Valle razem, jak przystało na poważnych ludzi biznesu. Tylko szczurzy pomiot taki jak wy – wodziła palcem między mną a moim bratem – musi ciągle być na walizkach, musi ciągle uciekać, bo inaczej skończycie jak reszta waszej rodziny. Ja uciekać nie będę.

Wyciągnęła z torebki swojego wielkiego Samsunga Galaxy Note, który służył jej za służbowy notatnik, domowy planer, zapis wyników medycznych oraz kompendium wszelakiej wiedzy o świecie, po czym przeczytała głośno:

— Dziewięćdziesiąt pięć procent dzikich szczurów umiera przed pierwszym rokiem życia, czyli, przeliczając na lata ludzkie, przed trzydziestką. Statystyka to podobno twoja mocna strona, Timmy, mój skarbie – udawała teatralnie ekscytację. – Zostało ci jeszcze pięć lat, prawda?

Zaprezentowane porównanie było tak samo bolesne, jak i trafne. Narcos pozostający w biznesie po trzydziestce to rzadki gatunek, w porównaniu z tymi, którzy zginęli lub zostali aresztowani wcześniej. Alex trafiła mojego brata w jego słaby punkt. Zamiast przygotowywać się do ucieczki, Tim wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki customizowanego, złotego iPhone'a i zaczął czytać z ekranu:

— Szczury w niewoli mogą żyć nawet trzy i pół roku, czyli sto pięć ludzkich lat. – Nonszalancko upuścił smartfon na szeroki blat stołu. – Niech się cała twoja pojebana rodzina na to przygotuje.

Alejandra podeszła do niego na odległość jednego kroku, wyprostowała palec wskazujący i utkwiła go prosto w jego twarzy.

— W takim razie, przez sto pięć lat będziesz biegał u mnie w kołowrotku. W takim tempie w jakim ci rozkażę, i przy takiej melodii, jaką ja ci zagram.

Alex nie traktowała mojego brata jako swojego sprzymierzeńca, tylko jako narzędzie do osiągania celów. Uwielbiała wytykać nam nasze pochodzenie oraz podkreślać, że bez protekcji jej rodziny nie mielibyśmy niczego.

Było w tym sporo prawdy. Tim zakręcił się w ich okolicy celowo, żeby uwolnić siebie i mnie od prawdziwego niebezpieczeństwa. Szefowie karteli odpuścili sobie jego temat na długi czas. Wielkie czarne samochody przestały parkować codziennie przed moją szkołą. Skończyło się nachodzenie pod domem. Telefony z jednoznacznymi propozycjami przestały dzwonić.

— Módl się, żebym wam nie rozpierdolił tego biznesu. – Tim wytrzymywał morderczy, świdrujący wzrok swojej żony, odpowiadając jej dokładnie tym samym. – Ja go uratowałem i ja mogę go zniszczyć jednym pstryknięciem palca. Cała twoja pojebana rodzina zostanie bez grosza.

— Tylko spróbuj, a dopilnuję, że twoja siostra będzie się kurwić na ulicy do końca życia. – Alejandra Guerra cedziła przez zęby zapowiedź przyszłości. – Będą ją posuwać najgorsze męty, po kilku naraz, a ona będzie tak nawciągana, że nawet nie będzie wiedziała, co się z nią dzieje.

Tim podszedł do żony tak blisko, że praktycznie deptał po czubkach jej eleganckich, czarnych butów na obcasie.

— Zgnijesz w więzieniu, jeśli tylko jej dotkniesz. – Wycelował palcem w jej klatkę piersiową. – Gwarantuję ci to.

Alejandra zaśmiała mu się prosto w twarz.

— Mój ojciec gra w golfa ze wszystkimi sędziami i szefami policji w tym kraju. – Chwyciła Tima za nadgarstek i odsunęła od siebie jego rękę. – Nie jesteś w stanie mi niczego zrobić. Chłopczyku.

Mój brat nie cofnął się nawet o centymetr. Wygrażał jej dalej palcem tak samo, jak ona jemu.

— Gwarantuję ci.

Manuel Mendoza przestępował z nogi na nogę i sprawiał wrażenie, jakby najchętniej ewakuował się z Medellin samodzielnie, pozwalając nam wymordować się w spokoju jeszcze przed dotarciem na miejsce emisariuszy Norte del Valle. Stanęłam koło niego, by nakreślić nieco sytuację.

— Typowe zebranie zarządu Solaris. Nie chce pan wiedzieć, co tu się działo, kiedy oboje mieli home office podczas lockdownu.

Manu popatrzył na mnie, jakby próbował sobie przypomnieć moje imię. W jego głowie funkcjonowałam najpierw jako dziecko Williamsów. Później mogłam awansować na siostrę Tima Williamsa. Zawsze byłam osobą na doczepkę, której należało się pozbyć jako niewygodnego świadka w przypadku konieczności wykonania egzekucji na kimś ważniejszym z mojego otoczenia. Formalnie się nie znaliśmy.

— Bierz rzeczy i wychodzimy stąd. – Szarpnęłam w końcu brata za rękaw.

Tim niechętnie zareagował na pociągnięcie. Poszedł na górę po swoją walizkę, ale przekrzykiwał się z Alejandrą jeszcze przez całą drogę do drzwi wyjściowych, zanim w końcu jakimś cudem wpakowaliśmy go do SUV-a, gdzie w towarzystwie uzbrojonych po zęby ochroniarzy, którzy używali przekleństw w charakterze przecinków, poczułam się wreszcie otoczona normalnymi, spokojnymi ludźmi.

Dotarliśmy na prywatne lotnisko. Pierwsza część niebezpieczeństwa została zażegnana. Wsiedliśmy do awionetki i wzbiliśmy się w powietrze. Opuszczaliśmy Kolumbię w jednym kawałku. Wciąż jednak nie było wiadomo, jak to się stało, że zaginęły pieniądze.

Oparłam głowę Timowi na ramieniu. Z łatwością wyczułam, że prawie nie oddycha. Chociaż nie mieliśmy możliwości szeptania między sobą przy świadku, byłam pewna, że oboje myśleliśmy dokładnie o tym samym. Śledztwo w sprawie dwudziestu milionów dolarów dopiero się zaczynało, a my nie byliśmy właśnie ratowani, tylko transportowani w miejsce, w którym nasz los stanie się wewnętrzną sprawą organizacji Ibaiguren Betancur. Bez żadnego wtrącania się liderów Norte del Valle.

Na moich ramionach w mgnieniu oka pojawiła się gęsia skórka. Pospiesznie wsunęłam palce swojej dłoni pomiędzy palce mojego brata i zacisnęłam je z siłą dorównującą mojego strachowi. Tim syknął pod nosem. Przed oczami stanęła mi sytuacja, która wydarzyła się jeszcze przed pogrzebem naszych rodziców. 

Toni, lat 10 – retrospekcja

Walczyłam wtedy o to, żeby Timmy uważał mnie za przydatną. Panicznie bałam się tego, że uzna, że jestem zbyt słabym ogniwem, żeby cokolwiek wnieść do naszego zespołu. Mógłby dojść do wniosku, że lepiej wyjdzie na tym, jeśli mnie gdzieś zostawi.

— Godzina szósta trzydzieści. Prysznic, a potem śniadanie – odczytywałam głośno i donośnie, z największym namaszczeniem w swoim dziesięcioletnim życiu. – Jajka sadzone na maśle z tostem oraz sałatką.

Tim stał w przedpokoju i pocierał palcami po opuchniętej, totalnie zaspanej twarzy. Szacowałam, że musiał pracować nad projektem zaliczeniowym minimum do czwartej.

— Mocna kawa – dodałam. – Trzeba będzie zawieźć Toni do szkoły – podkreśliłam, dając mu do zrozumienia, że napisanie kolejnego usprawiedliwienia w dzienniku elektronicznym zacznie budzić zainteresowanie wychowawcy. – Godzina dziewiąta. Zeskanować dokument zawierający stwierdzenie zgonu oraz wezwanie do złożenia zeznań w charakterze świadka, a następnie wysłać je w odpowiedzi na maila od profesor Arden.

Tim oparł się o framugę i skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. Przetarł oczy, jakby próbował się upewnić, że już nie śpi. Nie przypuszczał, że w tym całym natłoku wydarzeń, które na mnie spadły, potrafiłam zwrócić uwagę na takie drobiazgi jak jego korespondencja w sprawie dokończenia semestru drogą elektroniczną.

— Zaraz. Co ty tam masz? – Pokazał palcem na mój mały zeszyt.

— Twój plan dnia – odpowiedziałam z pełną stanowczością. – Jesteś zajęty. Potrzebujesz asystentki.

Dosłownie od dnia, w którym wszedł do mieszkania z tragiczną wiadomością, robiłam wszystko, żeby zabezpieczyć własne życie, a przy okazji nie pogrążyć również i jego. Musiałam uważnie słuchać tego, co mówił, obserwować go, a także uczyć się prawidłowych reakcji na podstawie jego zachowań.

Przeleciałam wzrokiem wzdłuż karteczki, znajdując podpunkt z informacją, która powinna zaciekawić mojego brata najbardziej.

— Na obiad będzie kurczak w marynacie z ziół indyjskich, z aromatycznym ryżem basmati.

— Okej – przyjął do wiadomości. – Zamówię, jak będę cię odbierał ze szkoły. O której? O czternastej? – zapytał bez przekonania.

Próbował udowodnić, że on również potrafi zapamiętywać szczegóły z mojego życia, co nie przychodziło mu łatwo, ponieważ do tej pory w ogóle się mną nie interesował.

— Już wstawiłam do marynaty. – Przycisnęłam z dumą długopis przy odhaczonym punkciku. – Nie będziemy tracić pieniędzy na jedzenie na wynos.

Pragnęłam, żeby pochwalił mnie za oszczędność. On jednak zmrużył oczy, zanim jeszcze zdążył je porządnie otworzyć, po czym zadał mi podchwytliwe pytanie:

— Skąd my mieliśmy w tym domu kurczaka?

— Z zamrażarki – odpowiedziałam logicznie.

Przez dłuższą chwilę mój brat przetrawiał koncept istnienia zamrażalnika jako tej dziwnej części doczepionej do lodówki, której nigdy w życiu nie miał potrzeby otwierać, jeżeli nie przygotowywał akurat kostek lodu do drinków dla swoich głupawych znajomych przed rozpoczęciem domówki. Podrapał się po czole, z niezadowoloną miną.

— Czyli nie wychodziłaś z mieszkania? – zapytał, żeby się upewnić.

— Oczywiście, że nie – zapewniłam gorąco. – Zobaczyłam za oknem taki czarny samochód. Nigdy wcześniej go nie widziałam – zaraportowałam ze świecącymi oczami, mając świadomość, że tuż po wstaniu z łóżka odkryłam dzisiaj coś bardzo ważnego.

To było to. Moje bingo. Tim dobudził się w przeciągu sekundy. W pośpiechu pokazał mi kciuk skierowany do góry, a następnie podbiegł do okna w salonie i stanął w taki sposób, żeby zasłaniała go ściana, a dodatkowo firanka. Zauważył stamtąd maskę wspomnianego przeze mnie czarnego SUV-a.

— Lornetka – szepnął w moim kierunku.

Natychmiast podbiegłam do kredensu, w którym trzymaliśmy sprzęt na wyprawy w góry. Porozsuwałam na bok plecaki, bidony oraz mapy i wybrałam od razu ciemnozielone, nieco ślizgające się pod palcami pudełko. W środku znajdowała się lornetka, z której korzystała amerykańska armia. Do tej pory służyła nam na wycieczkach do obserwacji dzikich zwierząt. Teraz już wiedziałam, że tata zamawiał ją z USA w zupełnie innym celu.

Tim przez chwilę rozpracowywał, w jaki sposób należy z niej skorzystać, żeby uzyskać obraz o pożądanej ostrości. W końcu powiedział to jedno słowo:

— Mendoza.

— Kto to jest? – spytałam niepewnie.

— Człowiek, którego Amado Ibaiguren wysłał, żeby pilnował naszego bezpieczeństwa – odpowiedział. – Albo żeby poderżnął nam gardła, jeśli uzna, że tak będzie lepiej.

Tim nawet się nie zająknął.

Jego metoda polegająca na traktowaniu mnie jak dorosłej i mówieniu mi wszystkiego, co mogło być ważne, przynosiła efekt. Szybko nauczyłam się, których zagrożeń nie wolno mi lekceważyć. On również to dostrzegł, chociaż do tej pory był do mnie sceptycznie nastawiony.

— Dopisz do mojego planu dnia – odezwał się, opuszczając lornetkę. – Zabrać Toni na lody.

Zrobił śmieszną minę, udając, że się nad czymś bardzo głęboko zastanawia.

— Niech zgadnę – oznajmił wreszcie. – Kokosowe i mango.

Uśmiechnęłam się do niego.

— Skąd wiedziałeś, które smaki lubię najbardziej? – spytałam.

— Nie miałem pojęcia. – Przekrzywił głowę. – A lubisz?

Entuzjastycznie przytaknęłam.

— To znaczy, że umiem czytać w twoich myślach. Od tej pory będę zawsze wiedział, kiedy kłamiesz – pogroził. Jego ciemne oczy błysnęły jednak zadowoleniem. Nie potrafił ukryć tej satysfakcji, chociaż próbował.

Nawet ktoś tak racjonalnie podchodzący do świata, jak mój brat, musiał przyznać sam przed sobą, że nasza więź, uformowana z początku jedynie wspólnym zagrożeniem, stopniowo nabierała nieznanej mu wcześniej wartości. Każdy mój uśmiech powoli stawał się również jego uśmiechem.

A wszystkie jego problemy...

No cóż. Od teraz miały stać się również moimi problemami.

***

Toni, lat 16 – retrospekcja

Godzina dwunasta. Wylądowaliśmy na wykarczowanym terenie w samym środku kompletnie niczego. Wysunęłam głowę przez otwierające się drzwi, żeby móc się dokładnie rozejrzeć. Od razu uderzył mnie zapach dzikiej roślinności, a wraz z nim mieszanki wilgoci oraz upału. Na horyzoncie dostrzegłam potężny las równikowy. Podobno byliśmy w Gujanie. Dawnej kolonii brytyjskiej przy północnym wybrzeżu kontynentu.

Ostrożnie zeszłam po schodkach podstawionych do samolotu, po czym schroniłam się w cieniu betonowego hangaru. Na okoliczność podróży przez dżunglę miałam przygotowany strój do kamuflażu, ale ponieważ Manu zapowiedział, że dalszą część drogi pokonamy specjalnym samochodem, przebrałam się w adekwatne do pogody jeansowe szorty z postrzępionymi końcówkami oraz ciemnozielony top na ramiączkach. Wysmarowałam całe ciało kremem z wysokim filtrem. Założyłam okulary przeciwsłoneczne oraz czapkę z daszkiem.

Po jakichś piętnastu minutach ujrzeliśmy zbliżający się potężny, żółty wóz terenowy z naczepą. Nasz transport. W środku siedział równie potężny czarnoskóry mężczyzna. Biła od niego informacja: Jestem burmistrzem tego fragmentu dżungli.

— Witaj, Manu – przywitał Mendozę z daleka.

Wyciągnął rękę do Tima i uśmiechnął się również do mnie.

— Sindarius St. John – przedstawił się. – Przyjaciele don Amado i don Mikela są moimi przyjaciółmi. Zapraszam was.

Chciałam go zapytać, czy ich niewolnicy również są jego przyjaciółmi, skoro mój brat nie był dla Ibaigurenów niczym więcej niż kurą z chowu klatkowego, od której oczekiwano złotych jajek na zawołanie. Na szczęście ugryzłam się w język i potulnie wskoczyłam na naczepę. Ruszyliśmy w nieznane.

Wiatr uderzał po mojej twarzy. Płuca wypełniały się powietrzem pełnym zapachu błota, piasku i obłędnie słodkich storczyków. To miejsce było przepiękne. Nie potrafiłam jednak się nim cieszyć, skoro nie miałam gwarancji, czy kiedykolwiek opuszczę je w innej formie niż jako ciało w plastikowym worku. Gdyby oni jeszcze chociaż mieli pojęcie, jak długo rozkłada się taki plastikowy worek.

Tim siedział koło mnie. Odpowiadał półsłówkami. Kompletnie zatopił się we własnych myślach. Niewiele się zastanawiając, pochyliłam się w jego kierunku i mocno objęłam jego szyję ramionami, przytulając twarz do gładko ogolonego policzka. Nie patrzyliśmy na siebie, ale słyszeliśmy swój oddech. Chciałam go pocieszyć. Postarać się odnaleźć jakieś wyjście, nawet jeśli nie miałam pojęcia o szczegółach interesów, które oni między sobą prowadzili.

Odgarnęłam loki z jego twarzy i wyszeptałam mu do ucha:

— Zawsze możesz na mnie liczyć.

Za moimi słowami nie kryło się żadne cudowne rozwiązanie. Chciałam jedynie przekazać, że na dno idziemy razem.

Poczułam delikatne szarpnięcie. Jego palce powoli zatopiły się w moich włosach i zaczęły przeczesywać ich teksturę. W końcu delikatnie chwycił mnie za barki i odczepił je od swojej szyi.

Nasze oczy niespodziewanie znalazły się w jednej linii. Zobaczyłam coś, czego miałam nadzieję już nigdy nie widzieć. Znałam to spojrzenie. Było tak puste, że mogłabym w nie skoczyć i osiągnąć w nim prędkość dźwięku. Przestraszyłam się. Widziałam swojego brata w takim stanie tylko jeden raz w życiu. Kiedy ten, którego nazywał kwestią czasu, postanowił zjawić się u niego osobiście.

Akt VII: Epika

Na miejsce przeznaczenia dotarliśmy dopiero po zmroku. Pośrodku niewielkiej polany ujrzałam dwupiętrowy domek o nowoczesnej, zbitej bryle, pokrytej panelami wykorzystującymi energię słoneczną. Przed drzwiami znajdowała się wysprzątana weranda, osłonięta daszkiem, ogrodzona drewnianym ażurowym płotkiem, a na niej stał stolik wykonany z tego samego materiału oraz nowy komplet wypoczynkowy z leżakami oraz kanapą. Jeśli czegokolwiek tu brakowało, to chyba tylko basenu.

Pan Sindarius zabrał Tima i Manu na spacer po posiadłości, zwracając przy tym uwagę na jej techniczne aspekty, takie jak kuloodporne szyby, wyjście ewakuacyjne za pomocą piwnicznego korytarza, dwa samochody ukryte w okolicy, antenę satelitarną do odbioru połączeń, a także drogi na mapie do najbliższych miejscowości, wraz z poradą, żeby zapasy uzupełniać w osadzie o nazwie Brownsville. Później mężczyźni oddalili się dokądś na dłużej, a ja pobiegłam rozejrzeć się po domu.

W pierwszej kolejności odkryłam sprzęt audio oraz karton z płytami winylowymi, który otwierał singiel Carlosa Puebli Hasta Siempre, poświęcony Che Guevarze, co dokładnie uświadomiło mi, w jakiego typu przybytku się znaleźliśmy. Pod spodem znalazłam oryginalne wydania albumów Beatlesów, innych artystów z brytyjskiej sceny z tamtej epoki, jak również cały zestaw rewolucyjnych pieśni południowoamerykańskich. Kolekcja kończyła się w latach osiemdziesiątych, wraz z ówczesnym wcieleniem Madonny oraz Prince'a.

Wybrałam płytę duetu kolumbijskiego rodzeństwa Ana y Jaime, wyprodukowaną pod koniec lat sześćdziesiątych. Już po chwili, dwa głosy złączyły się w psychodelicznym utworze Cafe y Petroleo, śpiewając: twój problem jest moim problemem, twój sztandar jest moim sztandarem, a wszystko jest wykupowane przez koncerny kawowe i naftowe.

Artyści nagrali ten przebój, gdy Ana miała zaledwie piętnaście lat, a Jaime siedemnaście. Byli praktycznie moimi rówieśnikami. Zaczęłam się w związku z tym zastanawiać, czy ja właściwie robiłam cokolwiek wartościowego ze swoim życiem, poza prowadzeniem aktywistycznego konta na Twitterze, które i tak cieszyło się bardzo niewielką liczbą followersów? Nie doszłam do żadnych budujących mnie wniosków, więc obiecałam sobie zdecydowaną poprawę.

Tymczasem ruszyłam na dalsze rozpoznawanie terenu. Zauważyłam, że lodówka oraz szafki były wypełnione produktami lokalnego pochodzenia. Ku mojej uciesze – również wegańskimi. Od czterech lat żyłam zgodnie z filozofią nakazującą wyzbycia się wszelkiego okrucieństwa. Kiedy dwa lata temu organizacja Ibaiguren Betancur umieściła mnie w podobnej kryjówce w Panamie, straszliwie jęczałam o brak wegańskich zamienników. Nawet teraz zrobiło mi się trochę głupio: musiałam być wyjątkowo irytująca, skoro temat mojego niezadowolenia wrył się komuś w pamięć tak mocno, że aż zapamiętał sobie moje preferencje żywieniowe. Chociaż, z drugiej strony, od ludzi, którzy przerzucają tysiące ton kokainy na cały świat, miałam prawo oczekiwać, że będą w stanie zorganizować chociażby śladowe ilości kokosowych jogurtów czy mleka migdałowego.

Zgłodniałam. Podśpiewywałam sobie razem z wokalistami: Simooon Bolivar, libertadooor i zaczęłam podgrzewać jakąś sympatycznie wyglądającą potrawkę z ciecierzycy, soczewicy, ziemniaków oraz dużej ilości indyjskich przypraw. Od razu przypomniały mi się lekcje geografii: ponad czterdzieści procent ludności Gujany stanowili Hindusi. Najwyraźniej jeden z nich odpowiadał u nas za aprowizację.

Ze świetnego nastroju wyrwał mnie dźwięk telefonu satelitarnego, odłożonego na stole na werandzie. Podeszłam bliżej. To był nasz telefon alarmowy. Powinien go odebrać ktoś starszy. W pośpiechu wybiegłam przed domek. Wśród zapadających ciemności nie dałam rady nikogo dostrzec. Bałam się głośno zawołać.

Sindarius St. John wciąż oprowadzał Tima i Manu po najbliższej okolicy. Nie miałam pojęcia gdzie byli, ani kiedy mieli wrócić na kolację. Może za pięć minut. Może za dwadzieścia. Brzęczenie na stoliku nie ustawało. Obawiałam się, że ten dzwonek mógł oznaczać coś bardzo pilnego. Stanowić kwestię życia i śmierci. Z jakiego powodu ktoś próbowałby się teraz z nami kontaktować?

Wcisnęłam guziczek z narysowaną słuchawką i przyłożyłam aparat do ucha. Ponieważ nie wiedziałam, kto był rozmówcą, stałam bez słowa, czekając na jakieś znaki, które mogły mi podpowiedzieć, z kim miałam do czynienia. To mogła być Alejandra Guerra, Norte del Valle, kolumbijska policja albo na przykład wojsko z Gujany. Po chwili ciszy w słuchawce, przerywanej jedynie szmerami zakłócającymi połączenie, usłyszałam męski głos.

— Dobry wieczór, Toni.

Zamarłam. Jakiś obcy człowiek po drugiej stronie linii wiedział, że ukrywam się w tym miejscu. Znał moje imię.

Jego głos był spokojny. Cichutki. Miękki. Nie należał do kogoś, kto miałby jakiekolwiek powody do obaw. Domyśliłam się, że mężczyzna zadzwonił do Tima, a kiedy nie usłyszał jego głosu w słuchawce, wydedukował, że rozmawia ze mną.

— Dobry wieczór – odpowiedziałam niepewnie. Może mój rozmówca się nie bał tej sytuacji, ale ja owszem.

— Przepraszam, że zburzyliśmy ci plany na wakacje – kontynuował mężczyzna. – Dokąd miałaś jechać?

Okej. To było przerażające, że ktoś taki nie tylko wiedział, że istnieję, ale nawet znał szczegóły dotyczące mojego życia. Kiedy przed chwilą usłyszałam swoje imię w jego ustach, miałam wrażenie, że zaciska mi w ten sposób dłoń na szyi i unosi mnie do góry.

Bądź odpowiedzialna – strofowałam sama siebie. – Tylko spokój może cię uratować. Musisz przeprowadzić tę konwersację. To na pewno coś ważnego. Twój brat na ciebie liczy.

— Do Paryża – ucięłam krótko.

Powoli traciłam równowagę i zaczynało mi się kręcić w głowie. W ogóle nie czułam się na siłach, żeby opowiadać o szczegółach mojej wymarzonej podróży, o której już wiedziałam, że nie dojdzie do skutku.

— Piękne miasto – odpowiedział mężczyzna z lekkim rozbawieniem. – Następnym razem postaramy się uwzględnić, obok upodobań kulinarnych, również twoje preferencje podróżnicze.

Zmarszczyłam nos, odsunęłam od swojej twarzy aparat telefoniczny, przyglądając mu się jednocześnie z oburzeniem. Głos po drugiej stronie linii wyraźnie żartował sobie ze mnie. Miałam rację sądząc, że mój dwutygodniowy płacz na jachcie w Panamie umilił naszym gospodarzom wycieczkę na tyle, żeby dotrzeć do centrali w Medellin i zapisać się na stałe w kronice organizacji.

— Mieliśmy bardzo mało czasu na dogranie szczegółów – wyjaśniał mój rozmówca. – Kluczową sprawą było wasze bezpieczeństwo.

— Tutaj też mi się podoba. – Zastanawiałam się, jak kontynuować tak absurdalną rozmowę, której nawet nie byłam adresatką. Na pewno nie chciałam wyjść na osobę niewdzięczną.

Wtedy w Panamie miałam czternaście lat; przeżywałam krótkotrwałą epokę zbuntowanej nastolatki, która nie wiedziała, kiedy należy zamknąć usta, za to w każdym towarzystwie uważała się za jedyną oświeconą, poczuwającą się do tego, żeby udzielać wszystkim lekcji na każdy możliwy temat. Teraz byłam znacznie mądrzejsza: nabrałam więcej świadomości swojej sytuacji, a wraz z nią również instynktu samozachowawczego. Tim, dokąd żeś ty polazł?

— To bardzo dobrze, bo spędzisz tam kilka tygodni. – Mężczyzna zmienił ton na bardziej oficjalny. – Przekaż swojemu bratu, że pracujemy nad porozumieniem. Mamy nadzieję szybko je osiągnąć, ale będzie lepiej, jeśli zostaniecie w kryjówce jeszcze przez pewien czas. Powodem tych restrykcyjnych środków bezpieczeństwa jest specyficzna natura naszych przyjaciół z południowego zachodu – wyraził się eufemistycznie o mordercach z Norte del Valle.

— Tak, już słyszałam, kto był naszym przyjacielem podczas tej transakcji – podchwyciłam nieświadomie jego ironiczny komentarz. – Dziękuję w imieniu brata. I swoim.

Miałam nadzieję, że nie dałam jakiejś dużej plamy. Wypowiadałam się szybko i zwięźle. Pamiętałam o tym, żeby podziękować, a to najważniejsze.

— Jeszcze raz cię przepraszam – powiedział nieznajomy. – Również za to, że musiałaś dzisiaj usłyszeć mój głos. Miejmy nadzieję, że to był ostatni raz.

No raczej.

Chociaż na dworze temperatura wciąż wynosiła grubo ponad dwadzieścia stopni, ta rozmowa przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Nie oszukujmy się: człowieka po drugiej stronie słuchawki nie różniło od bojówek Norte del Valle nic więcej poza kulturalnym obyciem i mocniej okazywaną dbałością o pozory. Nie wierzyłam w żadną jego bezinteresowną dobroć, a gdyby miałoby mu to przynieść korzyść lub uchronić go przed stratą, zastrzeliłby nas osobiście bez żadnych sentymentów, nie zastanawiając się nawet przez sekundę. Marzyłam o tym, żeby nie musieć już nigdy więcej odbierać tego typu połączeń.

— Dobranoc? – Spróbowałam zakończyć rozmowę.

— Dobranoc, Toni. Miłych wakacji. Baw się dobrze.

Znowu to powiedział. Użył mojego imienia.

Moje serce przestało bić na moment. Odruchowo się wyprostowałam. Rozłączyłam się, zanim telefon wypadł mi z drżącej ręki podczas próby odłożenia go na miejsce.

Kiedy Tim pożegnał gości i przyszedł wreszcie do salonu, siedziałam na oparciu kanapy, sprawiając wrażenie, jakbym nawiązała kontakt z cywilizacją pozaziemską. 

Przed oczami przeleciała mi cała spirala wydarzeń, która doprowadziła nas właśnie do tego dnia, tego miejsca i do spotkania w takim układzie. Każda ścieżka w labiryncie, do którego mój brat i ja trafiliśmy po śmierci rodziców, kończyła się wpadnięciem głową wprost w ceglaną ścianę. Po prostu czegokolwiek byśmy nie wymyślili, nie zbliżało nas to do wyjścia z pułapki ani o centymetr. Musielibyśmy chyba rozsadzić całą konstrukcję dynamitem, grzebiąc przy okazji wszystko i wszystkich.

Nic dziwnego, że każdy jeden pyłek unoszący się spod naszych butów, wszystkie okruszki cegieł poruszone uderzeniami o mur, zbierały się przez lata w jednym miejscu, układając się w solidną podstawę do tragedii, która miała się wydarzyć już niedługo.

Powtórzyłam Timowi wszystko, co usłyszałam przez telefon. On się uśmiechnął. To dobry znak. Tylko dlaczego wyglądał przy tym tak smutno?

— Z którym z nich rozmawiałaś, z Miką czy z Amado? – zapytał.

— Nie wiem, nie przedstawił się, a ja bałam się drążyć – odpowiedziałam mu wciąż lekko drżącym głosem. Okazało się, że przed chwileczką miałam wątpliwą przyjemność z którymś z jego szefów.

— Wiedzą, że to jakiś błąd i nikogo nie oszukałeś, prawda? – niepokoiłam się.

Tim chodził dookoła pokoju, dokładnie przyglądał się wszystkim sprzętom, a następnie dotykał miejsc, w których mógł być zainstalowany podsłuch. Liczyłam na to, że odpowie mi słowami, które mnie uspokoją.

— Tak. Jestem absolutnie pewien – odezwał się w sposób pozbawiony przekonania. – Gdyby tak nie było...

W tym momencie stanął w bezruchu z dłońmi wsadzonymi za niewielką szafkę.

Hijos de la chingada! – Nagle podskoczył, trzasnął ręką o blacik i głośno zaklął meksykańskim slangiem, który podłapał w trakcie podróży służbowej do Guadalajary. – To ty miałaś odebrać ten telefon! Oni w ogóle nie dzwonili do mnie!

Obrócił się w moim kierunku, gestykulując zawzięcie.

— Wiedzieli, że o tej godzinie będę z Mendozą i tym całym St. Johnem w innym miejscu. Jedyne, co chcieli zrobić, to dać mi do zrozumienia: mamy twoją siostrę i możemy jej zrobić wszystko. Jezu Chryste... – Zasłonił swoje usta.

Szczerze mówiąc, na tym etapie życia, nic już mnie nie mogło zdziwić. Wystraszyć – tak, bo straszyć swoją bezwzględnością to oni umieli. Zaskoczyć – nie. Zaakceptowałam fakt, że byłam wieczną zakładniczką. Co prawda, fizyczna konieczność rozmowy z którymś panem Ibaigurenem stanowiła przemianę abstrakcyjnej groźby w realne niebezpieczeństwo, i owszem, zrobiło to na mnie wrażenie, ale to było do bólu logiczne posunięcie. Na tym polegała zagrywka psychologiczna. Trzeba się było tego spodziewać.

— Przepraszam, że się urodziłam, i teraz wszyscy, od lewej do prawej, mogą cię mną szantażować – żachnęłam się z irytacją.

— Nie. Proszę, nie mów tak. – Tim natychmiast wszedł mi w słowo.

Przestał dbać o to, czy byliśmy podsłuchiwani, i szybkim krokiem skierował się w moją stronę. Włożył ręce do kieszeni spodni. Nieco się przygarbił. Nie patrzył mi w oczy. Zaglądał na podłogę.

Upłynęło ponad sześć lat, odkąd wkroczył do mieszkania po śmierci rodziców. Od tamtego czasu zmieniło się między nami wszystko. Staliśmy się nierozłącznym zespołem. Tim bronił mnie przed uwagami swojej żony. Ja raportowałam mu każde najmniejsze źdźbło plotki, o którym usłyszałam. Każdą podejrzaną sytuację, którą zauważyłam. 

I tak nie oddał mi swojego zaufania od razu. Był szalenie ostrożny. Musiałam zapracowywać na nie dzień po dniu. Walczyć o ten cenny skarb zdarzenie po zdarzeniu. Nigdy nie wiedziałam, czy tak naprawdę zasłużyłam na jego miłość.

Aż do teraz.

Jeszcze jeden krótki oddech. 

Równie ciężki, jak jego decyzja.

W końcu zdecydował się wypowiedzieć słowa, które wprost zwaliły mnie z nóg:

— Jesteś jedynym sensem mojego życia. 

Westchnął cicho. Zmuszony do podpisania aktu kapitulacji. Tim nigdy nie mówił o emocjach w taki sposób. On w ogóle nie rozmawiał o emocjach. Na wszystkie problemy miał zawsze przygotowany dyżurny cyniczny uśmieszek. Teraz potrafił jedynie spojrzeć na mnie z żalem w przygaszonych oczach.

— Kiedy myślę o tobie – powoli sączył wyrazy – wierzę, że mam jakąś lepszą część... Jedyną, która zasługuje na to, żeby ją kochać.

Zadrżałam niepewnie, a nieznane mi ciepło powoli i równomiernie rozprzestrzeniło się po moim ciele. Mój brat miał w sobie o wiele więcej dobrych części, niż myślał. Nawet, jeśli próbował je głęboko ukrywać. Środowisko, w którym funkcjonowaliśmy, nie wybaczało słabości.

— Zawdzięczam ci wszystko... – wyszeptałam ledwie słyszalnie.

Dbał o moje bezpieczeństwo. Uczył mnie przystosowania do trudnych warunków. Pomiędzy studiami a pracą znajdował czas, żeby dyskutować o moim materiale ze szkoły, dzięki czemu nigdy nie musiałam się martwić o wyniki testów kompetencji.

Zachęcał mnie do odkrywania pasji i pozwalał na obronę własnych przekonań w dyskusji, mimo że jego przekonania były zupełnie inne, przez co nasze rozmowy o polityce, historii i ekonomii za każdym razem kończyły się kłótnią.

Ożenił się z Alex, żeby wpływy jej rodziny zapewniały mi ochronę. A potem podjął pracę u Ibaigurenów, żeby ocalić mi życie.

— I nawzajem. – Uśmiechnął się do mnie, zatrzymując wzrok gdzieś w połowie mojej twarzy.

Udało mi się dopiąć swojego celu. Zasłużyłam na jego miłość. Zauważył we mnie tę jedyną osobę, która nigdy go nie zawiodła ani nie opuściła. A przeszliśmy we dwójkę naprawdę wiele. Poczułam, jak łzy wzruszenia wypłynęły mi na spojówki i zaczęły drażnić moje przemęczone oczy.

Postanowiłam spuścić trochę powietrza z tej podniosłej atmosfery.

— Chodź, idziemy zajarać. – Podeszłam do Tima, szarpnęłam go za rękaw, a następnie wyciągnęłam go przed domek.

Stanęliśmy naprzeciwko siebie, opierając się o framugi drzwi wejściowych. Tim wyciągnął paczkę fajek, poczęstował mnie i zapalił jedną dla siebie.

— Od kiedy palisz? – zapytał z wyraźnym potępieniem w głosie.

To, że nie ukrywaliśmy przed sobą naszych wątpliwości i problemów w związku z przynależnością do kartelu, nie oznaczało, że musieliśmy się wszystkim natychmiast chwalić.

— Zaczęłam jakoś tak po Panamie – odpowiedziałam szczerze. – Po powrocie zaczęłam myśleć trochę bardziej jak dorosła osoba...

— Pamiętam. Cieszyłem się wtedy z tego. Nie wiedziałem, że papierosy idą w pakiecie – ironizował.

— Nie palę często, dlatego się nie zorientowaliście. Tylko czasem. Żeby odreagować.

— Mhm. – Przyjął do wiadomości. 

Bez entuzjazmu.

To zabawne, że w jego oczach byłam jakąś idealną, niewinną księżniczką, kiedy porównywał mnie ze światem, w którym obracał się na co dzień. W tym samym czasie, ludzie z mojego otoczenia odsuwali się ode mnie coraz dalej, bo z każdych takich wakacji w Panamie czy Gujanie przywoziłam kolejne, stopniowo coraz cięższe natężenie mroku. Inni to czuli. Mimo, że nigdy nie zachowywałam się agresywnie ani nie traktowałam innych w sposób, w jaki sama nie chciałam być traktowana.

— I powiem ci jeszcze jedno. – Tim powrócił do tematu, który zostawiliśmy za sobą w domku. – Pamiętasz, kiedy radziłem ci, że powinnaś znaleźć w sobie jedną rzecz, w której będziesz najlepsza, bo ta rzecz kiedyś uratuje ci życie?

Zachichotałam, oddalając pojawiające się nerwy. Nie spieszyło mi się do momentu, w którym miał zrzucić moją maskę, pod którą nie kryło się nic tak naprawdę wartościowego. Jack of all trades, master of... Owszem, pamiętałam.

— Masz dwie wyjątkowe cechy, których nie widziałem nigdy u innych ludzi. – Tim zignorował moją reakcję, sugerującą, że do niczego się nie nadawałam. – Jedna zawsze cię wyciągnie z każdych kłopotów.

Zrobił sobie przerwę na zaciągnięcie się papierosem. Przyglądał się w tym czasie, czy zaczynam się do niego uśmiechać. Zrobiłam to. Z lekkim niedowierzaniem. Bardzo nieśmiało. Nie wiedziałam, do czego zmierzał. 

— Druga cię w nie wpędzi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro