Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.1. "Walk on the Wild Side"

Ilość wyrazów: 5835

⛔: seks, sexwork, trauma, substancje odurzające, zwłoki, niepokojące treści, wulgaryzmy

***

Toni, lat 17 – chwila obecna

Chciałabym nie czuć. Chwycić za nitkę z dymu od papierosa i owinąć się nią, aż mgła i ja staniemy się jednym bytem. Lekkim. Swobodnym. Wzbijającym do nieba. Uwalniającym ciężary swojego serca w okrągłych kroplach porannej rosy. Patrzyłabym, jak osuwa się ze mnie wstyd. Poniżenie. Ból. 

Niszczące wspomnienia, zaklęte w srebrne drobinki, spływałyby po trawie. Uderzały o ziemię. Roztrzaskiwały się. Stawałyby się historią.

Kiedyś mi się uda. Rozkrwawionymi, wyniszczonymi do kości dłońmi odczepię od siebie ten łańcuch i pobiegnę tam, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Wolna. Natchniona. Złota błyskawica wśród zgnilizny poskręcanych ze sobą ludzkich słabości.

Głębokim wydechem uwolniłam powietrze ze ściśniętych płuc. Z rezygnacją popatrzyłam dookoła. Wciąż byłam tutaj.

***

Akt I: Moja Carmen

Siedziałam na murku przed klubem. W dłoni trzymałam odpalonego skręta. Szaleństwo neonowych świateł przełamywało dostojną czerń sierpniowej nocy. Zza blaszanych drzwi dudnił kolumbijski reggeaton, a przekrzykiwały go grupki podpitych licealistów, którzy pędzili wąską ulicą, jakby za wszelką cenę musieli dokądś zdążyć przed zbliżającym się końcem wakacji.

Marihuana powoli uderzała mi do głowy. Łagodziła niepewność istnienia i obiecywała, że wszystko się ułoży. Zmrużyłam na sekundę oczy. Rozpoczęła się kolejna noc osuwania po czarnych, wyblakłych ścianach pustki. Tak samo beznadziejna, jak wszystkie inne przed nią. Upadek na pełnej szybkości. Przyzwyczaiłam się.

Wśród kolorowego tłumu rozbawionych znajomych ze szkoły, dostrzegłam tę jedną, najważniejszą postać. Farbowaną blondynkę. Moją Carmen. W lakierowanych, czerwonych szpilkach niestrudzenie pokonywała kolejne metry powyszczerbianej kostki brukowej. Topiłam się w jej brązowych oczach. Jej temperament przeszywał mnie jak słońce. Całowałam się w życiu z kilkoma dziewczynami, ale tylko z nią robiłam to na trzeźwo, co najlepiej ukazywało skalę naszej przyjaźni.

Uśmiechnęłam się i pomachałam w jej kierunku. Miałyśmy razem się upodlić. Ona to lubiła. Ja wolałabym każdego poranka móc roztrzaskiwać swoją głowę, wyjmować z niej wspomnienia, polewać je benzyną i palić na stosie z patyczków nadziei. Dopóki nie wywalczę dla siebie lepszej przyszłości. Tak daleko od tego miejsca, jak to tylko możliwe.

— Ej, Gitana! – zawołała głośno Carmen. W jej wypielęgnowanej dłoni zauważyłam niepozorną butelkę z przezroczystego szkła. Gdy podeszła bliżej, rozpoznałam etykietę z tequilą. Nie mogłyśmy wchodzić do klubu z własnym alkoholem. Musiałyśmy wyzerować na zewnątrz.

Mam na imię Toni. Swój pseudonim zawdzięczałam haftowanym, jeansowym dzwonom. Kolorowym bluzkom z second-handów. Koralikom. Wielokrotnie próbowałam uzmysłowić znajomym, że nazywając mnie Gitana, używali rasistowskiego określenia stygmatyzującego ludność romską, ale w prowadzonej każdego dnia batalii o zachowanie inkluzywności języka, moja dobra wola rozbijała się o licealny beton.

Sprawy wrażliwości społecznej i szeroko rozumianej empatii traktowałam priorytetowo. Żałowałam, że obie z Carmen zdążyłyśmy podkreślić nasz antysystemowy bunt dredami do połowy pleców, zanim dowiedziałam się o istnieniu terminu cultural appropriation. Teraz pozostawało mi czekanie na odrost. Gdybym pozbyła się swoich bujnych, ciemnych włosów i zgoliła głowę na zero, straciłabym szansę na zarobek w klubie. Nie mogłam sobie na to pozwolić.

Carmen wyjęła skręta z mojej dłoni. Bez słowa przyłożyła go do swoich ust, pokrytych pomadką w kolorze świeżej, tętniącej krwi. Czujnie zmarszczyła brwi i rozejrzała się dookoła. Zwycięskim spojrzeniem naznaczała nieświadome niczego ofiary. Ona już postanowiła. Ta noc będzie należała do niej.

Carmen Sanchez Avila zawsze brała to, na co miała ochotę. To dzięki jej przyjaźni wciąż istniałam gdzieś na obrzeżach szkolnej hierarchii. Trzymała mnie w niej za ostatek paznokcia, ku przerażeniu wszystkich ludzi, którzy uważali, że znajomość ze mną to kamień u szyi dla młodych dziewcząt, kołyszących się z gracją i lekkością po morzu oczekiwań społecznych. Byłam jak zniszczona kotwica, która najpierw pokrywała się rdzą, a następnie ciągnęła na dno ich dobrą reputację.

Maturzyści z dyplomem Colegio Santa Maria del Pilar za kilkanaście miesięcy mieli wyjechać na Harvard, do Oxfordu, Cambridge, na Sorbonę, a następnie zostać politykami, dyplomatami, prawnikami, podążając śladem wytyczonym przez swoich przodków. Najlepsze liceum. Najstarsze pieniądze. Najszczelniej zamknięty krąg towarzyski. I ja. Wykluczona. Odrzucona. Przeklęta w każdy sposób, jaki tylko istniał.

Carmen w tym momencie o tym nie myślała. Zajęła miejsce tuż obok mnie. Z bliskiej odległości spojrzała w moje oczy i uśmiechnęła się radośnie. Przysunęłam się do niej tak, że nasze biodra aż zetknęły się ze sobą. Chwyciłam ją za dłoń, złączyłam nasze palce i przytuliłam się, opierając głowę na jej barku. Próbowałam wykrzesać dla siebie odrobinę ciepła, którego błyskające światełko schowałabym w szklanym wisiorku na szyi, żeby oświetlało mi drogę i ogrzewało mnie przez całą noc. 

Nagle przyjaciółka szturchnęła mnie lekko w bok, wyrywając mnie z zamyślenia.

— Brian znowu liże się z tą szmatą. – Skinęła podbródkiem w kierunku bruneta w czarnej, skórzanej kurtce i uwieszonej na jego ramieniu niskiej dziewczyny w jeansach, prześwitującej bluzce z logo Gucciego oraz ze stringami na wierzchu.

Westchnęłam. Zwróciłam na to uwagę już wcześniej. Obróciłam się ostentacyjnie w drugą stronę, udając, że w ogóle mnie to nie interesuje.

Brian Sandoval. Mój chłopak. Mój były chłopak. Członek naszej paczki, będącej plamą na białym papierze historii katolickiego liceum. Widok naszych twarzy plątał uczniom języki i kazał im się odsuwać pod ścianę, kiedy tylko pojawialiśmy się na korytarzu. Ale nas już nie dało się usunąć. Ten rozdział w historii zdołał już skutecznie wypalić swoje miejsce wśród kolumbijskich elit. Bombami i ogniem. Pieniądze z globalnego obrotu proszkiem w plastikowych saszetkach zmiotły wszystko, co kiedykolwiek pojawiło się przed nimi.

Dzieci związane z organizacjami uczęszczały do Santa Marii niezależnie od tego, czy innym się to podobało, czy nie. Wszyscy się nas bali i nienawidzili jednocześnie. Dziedziczyliśmy pozycję potępieńców narodu, podczas gdy szefowie naszych rodziców mogli sobie cały ten naród kupić i schować do kieszeni.

— Ja wiem, że jesteście w wolnym związku, ale to już trzeci dzień z tą samą. – Carmen popatrzyła na mnie, sugerując wzrokiem, że coś było na rzeczy.

Kopnęłam bezradnie niewielki kamyczek. Okazał się kwadratowy. Nie chciał się toczyć. Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć. Cała ta sytuacja była popieprzona.

— Teoretycznie jeszcze nie wróciliśmy do siebie – mruknęłam niechętnie. Trochę jednak bolało.

Czy kochałam Briana? Nie wiem. Ale brakowało mi rozgrzewającego ognia emocji, które potrafiłyby mnie ścisnąć za gardło. Wiatru rozwiewającego włosy. Rozświetlonych pasteli, które odbijały się nocą od motocyklowego kasku. Wpadania w ramiona i zapominania się w sobie po kolejnej kłótni. Pasji. Deklaracji. Wielkich słów. Marzeń. Tego, żeby móc dla kogoś coś znaczyć. Próbowania nowych rzeczy z kimś, komu mogłam zaufać. Wspólnego odkrywania życia.

Kiedyś nasz związek nie był wolny, był zupełnie normalny. Ja nie musiałam się martwić o dach nad głową. On nie został przez przypadek świadkiem egzekucji. Wróciłam pamięcią do tej szkolnej dyskoteki, na której po raz pierwszy Brian poprosił mnie do tańca. Podczas wolnych piosenek zawsze uciekałam na korytarz i kupowałam w sklepiku oranżadę albo pączka. Udawałam, że mam do roboty coś ważniejszego niż smutne podpieranie ściany oraz obserwowanie całującej się Carmen. Tamtego wieczora przystojny brunet zagrodził mi drogę. Uśmiechnął się do mnie. Myślałam, że to tylko sen i że zaraz się obudzę. Takie rzeczy zdarzały się wyłącznie innym. Głównie w filmach.

Ale to wszystko działo się naprawdę. Wreszcie i mnie ktoś trzymał za rękę. W końcu i ja mogłam biec ze śmiechem w kierunku tylnego siedzenia autokaru podczas szkolnej wycieczki, chować się przed czujnym okiem pedagogów, ignorować komunikaty na temat mijanych zabytków i całować się z kimś przez całą drogę z Medellin do Bogoty. Czułam się akceptowana. Brian i ja nie musieliśmy się wzajemnie siebie obawiać. Pochodziliśmy z tego samego środowiska. Jego ojciec zajmował się logistyką w organizacji Ibaiguren Betancur. Moi rodzice zginęli podczas akcji amerykańskiej Drug Enforcement Administration na jedno z biur rachunkowych pozbywających się brudnych pieniędzy. Nie mieli nic wspólnego z narkotykami. Ani z terrorem. Pracowali tam jako księgowi.

— Mogę mu wyrąbać z liścia od ciebie, jeśli ty nie chcesz się w to mieszać. – Carmen drążyła temat, nie wierząc w zapewnienia, że Sandoval mnie nie interesuje.

Gwałtownie machnęłam ręką, żeby wybić jej ten pomysł z głowy. Parsknęłam, udając, że uniosłam się honorem, którego przecież już nie miałam. Następnie się schyliłam, żeby poprawić sznurowadło. Tak naprawdę, spod ukrycia włosów opadających na twarz, chciałam rzucić chłopakowi jeszcze jedno spojrzenie. Długie. Pełne tęsknoty. Za człowiekiem, który jako pierwszy zobaczył mnie bez ubrania i bez bielizny. A potem, w blasku księżyca, został moim pierwszym mężczyzną. Bardzo wyraźnie przypomniałam sobie tę ciepłą, rozgwieżdżoną noc, rozmywającą nieco swoje krańce ukradzionym z piwnicy chilijskim winem.

Wiele się od tamtego czasu zmieniło. Po wakacjach Brian i ja wróciliśmy do szkoły już inni. Poszarpani. Kartelowa rzeczywistość nigdy do tej pory nie upomniała się o nas tak brutalnie. Bez sentymentów, ze wzniosłą pogardą dla naszej młodości, wyciągnęła rozczapierzone, pazurzyste łapsko i ozdobiła nasze szyje krwawym tatuażem. Mój uśmiech przestał już być taki czysty i radosny.

Swój pierwszy orgazm przeżyłam z kimś zupełnie innym. Z człowiekiem, który nie powinien mnie dotykać. Któremu ja nie powinnam pozwolić się do siebie zbliżyć. Kiedy jednak śmierć minęła mnie o milimetr, gdy wciąż mogłam dostrzec ciepło jej oddechu pozostawione w moim lustrzanym odbiciu, zdecydowałam się zapłacić najwyższą cenę za decyzję podjętą w złudnym blasku chwili. Stawką i tak okazało się moje życie. Już wkrótce miałam się błąkać w oparach gryzącego dymu, w klubowych toaletach i po ciemnych zakamarkach najbiedniejszych dzielnic. Miałam zbierać na kolanach każdego dolara, który zdołałby mnie przybliżyć do zapłacenia za wolność.

Carmen powoli dopijała tequilę. Rzucała ostatnie ciche przekleństwa w kierunku obściskującej się pary.

— Ciekawe, co Paula sobie myśli? – zapytała o dziewczynę w pomarańczowych stringach. – Przecież ona wie, że Sandoval jest zajęty.

Spochmurniałam na jej widok. Że też to akurat musiała być Paula. Kilka miesięcy wcześniej zabrała już jedną rzecz, która należała do mnie.

Awansowałam na pozycję redaktorki naczelnej szkolnego wydawnictwa, gdy toczyłam się już tylko siłą rozpędu. Seriami opuszczałam zajęcia. Nie trzeźwiałam. Zawalałam sprawdziany. Dyrektor wezwał na rozmowę mojego brata przyrodniego, a Tim faktycznie zareagował. Przy naszych skomplikowanych relacjach rodzinnych świadczyło to o powadze sytuacji.

Musiał zlikwidować mój Fundusz Edukacyjny, który rodzice wiele lat wcześniej zdeponowali dla mnie w banku. Te pieniądze miały mi wystarczyć na opłatę czesnego do czasu ukończenia liceum, ale powędrowały na prywatne konto dyrektora. 

Wróciłam na lekcje i udało mi się poprawić oceny. Natomiast z gazetką szkolną oraz z punktami pomocnymi przy rekrutacji na studia mogłam się już pożegnać. Paula Giron osobiście zadbała o to.

Zerwałam się z siedzenia, pospiesznie otrzepując pupę z drobnych ziarenek piasku.

— A co może sobie myśleć? – spytałam ze złością. – Wie, kim jestem. Widocznie nie uważa mnie za konkurencję.

Carmen obrzuciła dziewczynę pogardliwym spojrzeniem. Poprawiła swoje czarne bolerko z piórami i upewniła się, że piersi dobrze ułożyły się w staniku prześwitującym przez białą koszulkę. Wyglądała tak słodko, że miałam ochotę jej to wszystko rozburzyć. Zbliżyłam się na palcach, objęłam ją od tyłu, a następnie pocałowałam w policzek. Zaczęła piszczeć i chichotać. Obróciła się w moich ramionach, napotykając mój uśmiech. Cmoknęła mnie w sam czubek nosa.

Pragnęłam zatrzymać tę chwilę dla siebie. Przez moment nie myślałyśmy o żadnych zmartwieniach. Śmiałyśmy się tak, jakbyśmy na zawsze miały mieć po siedemnaście lat. Jakby nasze ścieżki życiowe wcale nie zbliżały się do starego dębu, przy którym spożywa się ostatni wspólny posiłek, zanim polny trakt wyłożony kamieniem nie rozdzieli się na dwoje. Kiedy to Carmen wyruszy królewskim szlakiem na podbój swojej przyszłości, a dla mnie zostanie przesmyk między półkami skalnymi. Pośród huczącego wiatru. Wzdłuż stromego urwiska.

Na razie jednak zgodnym krokiem ruszyłyśmy w kierunku szarych drzwi z blachy, nad którymi wisiał różowy neon z napisem Club 27. Nazwano tę miejscówkę po artystach, którzy zginęli w wieku dwudziestu siedmiu lat. Znałam ten temat bardzo dobrze. To była moja ulubiona epoka.

Trzeciego lipca 1969r. Brian Jones z Rolling Stonesów utonął w basenie. Rok później Jimi Hendrix udusił się własnymi wymiotami. Dwa tygodnie po nim Janis Joplin przedawkowała heroinę, aż wreszcie – dokładnie dwa lata po Jonesie – Jim Morrison zmarł w Paryżu na niewydolność serca. Parę lat temu Amy Winehouse odświeżyła tę świecką tradycję, zapijając się na śmierć.

Club 27 to nazwa, która tak naprawdę mówiła wszystko o organizacjach. Żyj szybko, umrzyj młodo. Jeśli należysz do naszego kręgu, skończysz w więzieniu albo z pociskiem w skroni. W eksplozji. Wiszący na haku w opuszczonym magazynie z zardzewiałymi drzwiami. Na kolanach, ze sznurkiem zaciskającym się od tyłu na twojej szyi. W stawie z krokodylami. Skoczysz do dżungli na bungee. Bez bungee.

W połowie drogi, minęłyśmy przytuloną parę. Carmen prychnęła. Paula w odpowiedzi parsknęła śmiechem. Brian i ja ostentacyjnie udawaliśmy, że się nie widzimy. Zastanawiałam się, czy do czwartej nad ranem upijemy się na tyle skutecznie, że ja będę ryczeć na schodkach i wycierać nos w koszulkę, a on postara się nadać swojej wypowiedzi jakiś ciąg logiczny, pokonując opór materii w postaci mało responsywnego o tej godzinie aparatu mowy.

Z rozmyślań wytrąciło mnie solidne szarpnięcie za ramię. Wpadłam na męską sylwetkę. No tak. Ochrona obiektu.

— Williams, przyłóż legitymację – zażądał ochroniarz.

Miał słabą noc. Obsługa w takich lokalach pracuje za liche pieniądze, ale ma tendencję do zachowań, jakby splendor danego miejsca przekładał się bezpośrednio na pozycję ich samych. Nie przepuszczą, jeśli dostrzegą uzurpatora. W jego oczach – byłam nim. Ochroniarz czekał, kiedy moja legitymacja z Santa Marii wreszcie straci ważność.

— Jeszcze cię nie wyrzucili z tej szkoły? – dopytywał.

Nie skomentowałam. Przyłożyłam legitymację do czytnika. Kontrolka zaświeciła na zielono.

W Clubie 27 najwspanialszy kwiat kolumbijskiej młodzieży bawił się bezpiecznie w swoim gronie. Teoretycznie była to inicjatywa artystycznego think-tanku związana z Santa Marią i tutejszym prywatnym uniwersytetem. W praktyce – jedna wielka pudrowalnia nosa i szybki Tinder dla ekonomicznie świadomych uczennic oraz studentek budujących kapitał startowy w oparciu o zasoby odwiedzających nas członków tutejszych organizacji.

Moja noc oficjalnie zaczynała się tutaj. Pożegnałam Carmen. Dopchałam się do baru, żeby zamówić najtańszego drinka: wódkę z colą. Walutą Kolumbii było wprawdzie peso, ale walutą ulicy był dolar. Siedem dolarów. Niechętnie włożyłam rękę do małej torebki, ozdobionej koralikami. Sięgnęłam po portfel, uważnie obracając w palcach każdy banknot. Zastanawiałam się, czy przypadkiem w Madrycie drinki nie były tańsze niż w tym lokalu.

Akt II: Hernan

Nagle poczułam delikatne klepnięcie w bark. Tuż przy moim uchu zabrzmiał nieco speszony głos jakiegoś chłopaka:

— Blow job za dwadzieścia dolarów?

Ledwie się odwróciłam, od razu miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Hernan Jimenez Moncada. – Niech go szlag – przeklęłam pod nosem. Jemu się należało wszystko. Zaczynając od chleba wypiekanego nad ranem w rezydencji, żeby panicz mógł przed wyjściem do szkoły skosztować ciepłych bułeczek z roztapiającym się masłem, kończąc na wyłożonej atłasowymi poduszkami autostradzie od prywatnego przedszkola po dyplom amerykańskiej uczelni należącej do Ivy League. Hernan nie miał pojęcia, jak wyglądało życie zwykłych ludzi. Nie musiał się mu przyglądać. Siedział schowany za ciemną szybą limuzyny, która każdego poranka przywoziła go do nas na lekcje.

Żeby w tym kraju być kimś, twoi przodkowie musieli coś znaczyć. Nie dało się bezkarnie wejść do Kongresu z ulicy. Przekonał się o tym sam Pablo Escobar.

Jimenez senior sprawował urząd burmistrza Medellin. Przyjmował łapówki liczone w milionach dolarów, zaś nad jego synem nie ciążyło widmo bankructwa z powodu seksu oralnego otrzymanego w toalecie. Przewróciłam oczami.

— Dwadzieścia i płacisz za drinka – odpowiedziałam mu niezbyt uprzejmie. Marnował mój czas. Kiedy połączyłam głos ze znanym mi chłopięcym uśmiechem i twarzą pokrytą drobnymi piegami, już wiedziałam, że powinnam zażądać od niego co najmniej trzy razy tyle. A jednak, zabrakło mi odwagi. On był księciem. Ja – dziewczyną z plebsu. Z zerowym poczuciem własnej wartości.

Hernan długo odgarniał z czoła grzywkę w kolorze ciemnego blondu. Zapewne przeliczał, czy wystarczy mu pieniędzy na dwutygodniowe ferie na nartach w ulubionym kurorcie w Alpach szwajcarskich. Wreszcie, jak wypadałoby oczekiwać od laureata olimpiady matematycznej, skomplikowana kalkulacja zaowocowała skutkiem. Zgodził się na stawkę, ale postanowił negocjować warunki:

— Połykasz.

Obdarowałam go pustym śmiechem. Tej granicy nie przekraczałam nigdy. Lekcję edukacji seksualnej zdecydowałam się zaserwować mu gratis.

— Jestem seksworkerką, czubie. – Pacnęłam się ręką w czoło. – Tylko z gumką.

— Nie mam żadnych HIV-ów. – Hernan wycofał się, urażony.

— Każdej dziewczynie to mówisz? – ironizowałam. – Wiesz, z kim spałam przed tobą?

Hernan zmrużył swoje niebieskie oczy. Z wyrazu jego twarzy wynikało, że uruchomiły się w nim procesy, których starał się uniknąć w trosce o własny komfort psychiczny. Pomyślał o tym, że pewnie pracowałam już dla połowy szkoły, a niekiedy również dla innych klubowych gości. Skonsternowany, łypnął okiem w kierunku wyjścia.

Westchnęłam i opuściłam bezradnie ręce. Noc była młoda, a ja niewystarczająco pijana. Nie zamierzałam go błagać. Nie przed czwartą nad ranem. Posłał mi w odpowiedzi coś na kształt litościwego spojrzenia,  które się dołącza do drobnej darowizny na rzecz dzieci poszkodowanych po trzęsieniu ziemi w kraju, o którym się po raz ostatni słyszało w ósmej klasie na geografii. Niechętnie, ale przyznał mi rację. Zdecydował się zostać.

Nie byłam w stanie zrozumieć, dlaczego mężczyźni tak cisnęli o seks bez prezerwatywy. Nie przyjmowałam argumentów o lizaniu cukierka przez papierek. Powinniśmy szanować siebie nawzajem.

Wyciągnęłam do niego rękę, żeby przybić transakcję, ale Hernan pospiesznie przymknął oczy i obrócił się do mnie bokiem. Moja dłoń pocałowała przepocone klubowe powietrze.

— Zaczekaj – odchrząknął. – Znajdę wolny kibel i napiszę do ciebie na Messengerze. Nie chcę, żeby ktoś widział, że wychodzisz ze mną.

Zacisnęłam mocno powieki. Powinnam poczuć jakiś dyskomfort. Mój układ nerwowy powinien się zbuntować. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Chciałam się szarpnąć, wyrwać z impasu, odpyskować. Zrobiłam się dziwnie obojętna. Czasami już nie wiedziałam, czy na pewno było mi przykro, kiedy ktoś traktował mnie w taki sposób. Od dawna nie miałam żadnego wzorca godności. Poniżenie przyjmowałam jak coś, co mi się należało. Chyba najwygodniej było po prostu przestać z tym walczyć.

***

Postanowiłam odczekać kilkanaście minut, poświęcając ten czas na dopicie drinka. Spodziewałam się, że wódka zadziała z opóźnionym zapłonem. Połączy się z tequilą i z ziołem. – Doskonale – ucieszyłam się. – Będę nieprzytomna.

Kątem oka wyłapałam Carmen. Podchodziła do dziewczyn z naszego rocznika. Wszystkie się śmiały. Podrygiwały w miejscu. W dłoniach trzymały wysokie szklanki z bambusowymi słomkami. Carmen wysunęła swoją długą szyję tak, jakby chciała podnieść wzrok ponad tworzące się grupki wyższych chłopaków. W ten sposób namierzała mnie w kącie sali i łączyła się ze mną spojrzeniem.

Uniosłam dłoń. Pokazałam jej gestem, że wychodzę do toalety z kimś od nas. Gdybym nie wracała zbyt długo, wiedziała, w którym miejscu mnie szukać. Gdybym poznała kogoś obcego, stawała na czatach. Kiedy opuszczałam klub, pisałam do niej, z kim idę i dokąd wychodzimy. Ostrzegałam o tym swojego klienta. Wykonywałam zawód podwyższonego ryzyka. Ale lubiłam być w jednym kawałku. Dlatego starałam się je minimalizować.

Zsunęłam się z barowego krzesła i wyruszyłam w kierunku ubikacji. Manewrowałam pomiędzy kolegami ze szkoły. Napotykałam co chwilę ich kpiące uśmieszki. Puszczałam mimo ucha komentarze: – Pracuj, Gitana, pracuj. Bez pracy nie ma kołaczy – pochodzące od dziedziców wielowiekowych fortun, ukształtowanych dzięki polityce kolonizatorów. Czasem korciło mnie, żeby się zatrzymać i zadać kilka pytań, ale nie miałam pojęcia, co mogłoby to zmienić w mojej sytuacji. Tracenie czasu na pyskówki oddaliłoby mnie od obiecanych dwudziestu dolarów za seks i siedmiu dodatkowych za drinka. Ukrywały się w jednej z kabin męskiej ubikacji, w portfelu Hernana Jimeneza Moncady. Kolejnego z tego samego grona idiotów.

Kiedy przystojny chłopak z jego poziomu zwracał się do mnie po usługę, to albo jego dziewczyna nie chciała się na coś zgodzić, albo on sam pragnął poczuć, jak to jest mieć kogoś w garści. Za kilkadziesiąt dolarów kupował sobie moją uległość i posłuszeństwo. Dawał mi odczuć, że to on rządzi, a ja będę musiała się mocno postarać, jeżeli chciałam zarobić. Zupełnie, jakby zawieszał zwitek banknotów na nitce przywiązanej do patyka, unosił ponad moją głowę i kazał mi za nim podskakiwać. Nie pozostawało mi nic innego do wyboru. Skakałam.

Właśnie szykowało się kolejne z tego typu zleceń. Rozejrzałam się wokół. Toaleta o tej porze wciąż była czysta. Pachniała detergentem. Na pierwszy plan zaczął się nieśmiało wysuwać zapach mokrych ręczników papierowych upuszczanych na podłogę i przydeptywanych butem.

Wślizgnęłam się przez wielkie drzwi do jasnej, przestronnej kabiny. Przekręciłam zasuwkę. Hernan cofnął się o kilka kroków. Uderzył plecami o ścianę. Na jego twarzy zagościł nieregularny rumieniec. Piegi rozlały się po obu policzkach. Rozpaczliwym uśmiechem błagał o ratunek.

Przyjrzałam mu się z zaskoczeniem. Nagle przestał być taki cwany. Wyglądał jak figurka małego rycerzyka, któremu ktoś odłamał miecz trzymany w plastikowej dłoni, odłączył go od oddziału i zabrał mu chorągiew. Uniosłam kąciki ust. Wciągnęłam powietrze zainfekowane niepewnością siedemnastoletniego arystokraty. Uśmiechnęłam się perfidnie oczami. Nasze szanse się wyrównywały.

Podeszłam bliżej. Zarzuciłam mu ręce na szyję. Unikał mojego spojrzenia. Zasłonił się nerwowym chichotem. Spytałam, czy wszystko w porządku. Natychmiast zamknął usta. Drżącą dłonią dotknął moich pleców. Pospiesznie ją wycofał. Znów zachichotał. Powoli robiło mi się go szkoda. Stał przede mną nagi, chociaż nie zdążył zdjąć z siebie żadnego ubrania. Z pewną dozą miłosierdzia, pogłębiłam nasz uścisk. Wyszeptałam mu do ucha:

— Wszystkim się zajmę, okej?

Oparłam się o jego klatkę piersiową. Wyczułam powietrze zablokowane wewnątrz. Przesunęłam opuszkami palców po jego karku.

Hernan skinął głową. Dotknęłam ustami jego warg. Były ciepłe. Wąskie. Bardzo męskie. Nieoczekiwanie sparaliżowane odciskającą się intymnością. Minęła chwila, zanim potrafił porządnie odpowiedzieć na pocałunek. Całowaliśmy się spokojnie. Bez pośpiechu. Gdyby ktoś nas zobaczył, musiałby pomyśleć, że wyglądaliśmy jak para na randce. Ta ledwie dostrzegalna wymiana spojrzeń. Złączone ze sobą palce. Ułuda bliskości wyceniona na dwadzieścia siedem dolarów. Jimenez nagle się spłoszył. Gwałtownie oderwał się od moich ust.

— Ile masz czasu? – spytał z obawą w głosie, czy nie policzę mu za dodatkowe minuty.

— Nie przejmuj się tym – odpowiedziałam najbardziej zblazowanym tonem, na jaki potrafiłam się zdobyć. Nie chciałam uciekać. Nie wtedy, kiedy mnie przytulał i całował moje usta tak, jakbym była jego wymarzoną, idealną dziewczyną. Wartą o wiele więcej, niż był mi w stanie tej nocy zapłacić. Znałam te pocałunki. Przynosiły ze sobą zniszczenie. Kojarzyły się z sercem wyrywanym wraz z korzeniami. Z ucieczką przed śmiercią. Ze strachem i stratą. Rozum kazał mi się wycofać. Rozdzierające pragnienie przynależności nie pozwalało się ruszyć.

Nie miałam złudzeń. Magia za chwilę pryśnie. Wrócę na salę. Podejdę do baru. Hernan zagra z kolegami w snookera. Wypije drinka. Zadzwoni po kierowcę. Rano weźmie udział w zajęciach z korepetytorem. Spotka się z doradcą kariery. Popołudnie spędzi z rodzicami w klubie golfowym. Rodzice przedstawią mu kilka kandydatek na narzeczoną, które będą dobrze wyglądać u jego boku na balu maturalnym. Wieczór spędzi na kolacji charytatywnej. Ja prześpię pół dnia. Odświeżę się. Wciągnę dwie kreski z prezentu od brata, żebym łatwiej traciła pamięć i zapominała o godności. Znów będę przez całą noc w klubie.

Wyjęłam z torebki kondom i zsunęłam się na kolana. Podczas zawodowego fellatio myślałam o zupełnie innych rzeczach. Nawet, gdy ktoś dosłownie trzymał mnie za głowę i pieprzył moje usta, zdarzało mi się wpaść na pomysł na zadany esej z literatury hiszpańskiej. Stawał mi przed oczami test z chemii i wszystkie zaznaczone po kolei odpowiedzi. Kiedy impreza chyliła się ku upadkowi, a ja byłam już solidnie na fazie, w ogóle się zawieszałam i rejestrowałam rzeczywistość w odstępach kilkuminutowych.

Potrafiłam cieszyć się seksem. Tylko, że nie takim. Bezdusznym. Uprzedmiotowionym. Bywało, że szukałam odrobiny bliskości. Lubiłam niektórych swoich klientów. Nie wszyscy z nich byli pomyleni. Gorzki świat podarował mi odrobinę słodyczy. Dyskretnego smaku lukrecji pomiędzy ziarnami pieprzu.

Średnia pensja w Kolumbii wynosiła 1.210.050 peso, czyli 311 dolarów amerykańskich i 89 centów. Numerek z freelancerką sprzed baru bądź poznaną na aplikacji randkowej kosztował dwadzieścia pięć dolarów. Dziewczyny z ulicy były zawsze tańsze. Porządne call girls brały po siedemdziesiąt pięć za godzinę w zestawie standardowym. Inne atrakcje ustalano indywidualnie i płacono za nie dodatkowo.

W najwyższej lidze grały dziewczyny spoza karty. Niedostępne dla zwykłego śmiertelnika. Nie uważały się za seksworkerki. Raczej za cenne trofea. I to właśnie tych przez Club 27 przewijało się sporo. Nie należałam do nich, ponieważ spacyfikowała mnie niewidzialna ręka rynku. Byłam nieco droższą freelancerką. Nie na tyle piękną, żeby uważać się za luksusowy towar.

Nawilżyłam penisa swoją śliną po całej jego długości, następnie objęłam go pewnym uściskiem dłoni. Kilkukrotnie przesunęłam rękę w górę i w dół, aż umocowałam ją u nasady jąder. Włożyłam członek do buzi. Hernan delikatnie oparł koniuszki palców na moich ramionach. Pozwalał mi pracować, bez dociskania mojej głowy czy jakichkolwiek komentarzy. Oboje byliśmy skoncentrowani. Słyszałam wyłącznie jego ciche pomruki, wyrażające zadowolenie. Ja również odnalazłam w tym pewną przyjemność. Byłam mu wdzięczna za zachowanie. Za traktowanie mnie jak żywej osoby. Jakbyśmy funkcjonowali poza światem toczącym się na zewnątrz kabiny. Nagle jednak doszły do nas gwizdy i wrzaski niemożliwe do zignorowania:

— Wyłącz to, pało! Wypierdalać z tym gównem! Ile można?

A po minucie wszyscy na zewnątrz już chóralnie śpiewali: Des-pa-cito! Quiero respirar tu cuello despacito! Zaczęłam się dusić ze śmiechu. Musiałam przerwać swoją czynność, żeby móc się swobodnie roześmiać.

— Sorry. – Wciąż rozbawiona, popatrzyłam na Hernana. Uśmiechnął się do mnie z zakłopotaniem. Miał rumieńce na twarzy i błyszczące oczy. Ja pewnie też.

— Mmm. – Delikatnie pokręcił przecząco głową, dając mi do zrozumienia, że nic się nie stało.

Przyjrzałam mu się uważniej. Zarzuciłam energicznie włosami, zanim zdążyłam sobie cokolwiek wyobrazić. I tak za chwilę mieliśmy wrócić do swoich prawdziwych ról.

Oparłam dłoń o ścianę za jego nogami. Zwiększyłam intensywność doznań, za każdym razem zasysając z ustami przesuniętymi o kilka milimetrów głębiej. Kiedy penis dotknął końcówki mojego podniebienia, a za sekundę uderzył tam ponownie, Hernan wsunął palce w moje włosy. Cicho westchnął. Było po wszystkim.

Odwróciłam się, żeby dać mu sekundę prywatności w tym wrażliwym momencie, gdy musiał zsunąć kondom, wrzucić go do kosza i odświeżyć się papierem toaletowym. Dyskretnie wydmuchałam nos i otarłam dłonią oczy, upewniając się w kieszonkowym lusterku, że mascara nie rozjechała się za bardzo.

Klapnęłam na podłogę. Wyjęłam z torebki papierosa. Sądziłam, że Hernan powie mi parę słów na pożegnanie, po czym wyjdzie. Nasze małe, dopiero co wykreowane szczęście przyszło na świat z przypiętą do niego karteczką z napisem: wyrok śmierci. Nigdy nie miało potrwać dłużej niż kilkanaście minut. Ale Hernan nie podszedł do drzwi. Usiadł naprzeciwko mnie i zapytał:

— Zostajesz na ostatni rok w Santa Marii?

Nie tego się spodziewałam. W moje myśli wkradł się popłoch. Zastanawiałam się, co robić. Nie chciałam, żeby dotarł do źródła mojej słabości, więc musiałam udawać, że wszystko było w jak najlepszym porządku. Jakby problem braku pieniędzy na czesne w ogóle mnie nie dotyczył.

— No jasne, że zostaję. – Uniosłam dumnie głowę. – Dlaczego miałabym nie zostać?

Jimenez się skrzywił. Wyciągnięcie informacji nie poszło mu tak łatwo, jak sobie zaplanował.

— Słyszałem od paru osób... – Kręcił się niespokojnie. – Które słyszały od paru osób... Że jako jedyna jeszcze nie zapłaciłaś.

Okay, here we go – westchnęłam sama do siebie. – Czyli wyciekło. Ostatnie, czego potrzebowałam, to kolejnego szamba. Najwyraźniej za mało było mi tych dotychczasowych.

Hernan odkaszlnął nerwowo. Napotkał przed sobą twarz zimną i bezwzględną. Wtrącał się w sprawę, która go nie dotyczyła.

— Wszyscy i tak o tobie rozmawiają – kontynuował z wyraźnym wahaniem. Spojrzał niepewnie, czekając na moją reakcję.

Ucięłam te rozważania oschłym tonem.

— Termin jest do dwudziestego.

Po niedawnej bliskości nie zostało już śladu. Zapach rozgrzanego ciała zniknął w objęciach dymu z papierosa, razem z nutką morskiego dezodorantu i czystością świeżo wypranej koszuli.

Rok szkolny jeszcze się nie rozpoczął. Do wyznaczonej daty płatności pozostały mi ponad trzy tygodnie.

Potrzebowałam dziesięciu tysięcy dolarów. Miałam odłożone dwa i pół tysiąca. I to naprawdę nie był interes Jimeneza, w jaki sposób zamierzałam zorganizować resztę. On sam pewnie nie planował się dorzucić. Jednak, jak na laureata olimpiady matematycznej przystało, podzielił się kolejną porcją obliczeń:

— Jeśli zależy ci na dyplomie z Santa Marii, to musisz zapłacić łącznie dwadzieścia kafli – podsumował odkrywczo. – Z gangusów... Znaczy się... z tych waszych organizacji, przychodzi tutaj tylko sam plebs.

Zmarszczyłam brwi, dając mu do zrozumienia, żeby się streszczał. A najlepiej żeby stąd wyszedł i zostawił moje problemy finansowe w spokoju. Skinął głową na znak tego, że przyjął to do wiadomości. Zdecydował się przejść od razu do rzeczy.

— Manuel Mendoza to twój najlepszy klient?

Podskoczyłam ze strachu. Takiej bomby się nie spodziewałam. Hernan Jimenez niezobowiązująco wplótł w zdanie nazwisko szefa osobistej ochrony Amado Ibaigurena. Skąd on w ogóle wiedział o naszej znajomości? Albo – w ogóle – skąd wiedział o istnieniu Mendozy? Manuel starał się nie rzucać się w oczy.

W klubie rozmawiałam z nim dosłownie dwa razy. Raz na przeglądzie talentów muzycznych, w którym uczestniczyła jedna z jego starszych córek. Kupował sobie piwo, a ja siedziałam na krześle obok. Próbowałam się nie ześlizgnąć i nie wylądować twarzą na deskach. On rzucił, że żałośnie wyglądam, kiedy mieszam alkohol z kokainą. Następnie odszedł na drugi koniec sali.

— Mendoza jest w porządku – postanowiłam ostrożnie kontynuować poruszony temat. Ciekawiło mnie, do czego Hernan zmierzał. – Znam go od dawna.

Toni, lat 16 – retrospekcja

Był pierwszym człowiekiem, którego poprosiłam o pomoc, kiedy moja szwagierka wyrzuciła mnie ze swojej rezydencji prosto na ulicę.

Stałam na dziurawym chodniku. W deszczu. Z jedną dużą torbą i zwitkiem studolarowych banknotów, które mój brat w ostatniej chwili zdążył mi wcisnąć do kieszeni. Zastanawiałam się, do którego hostelu pójdę. Czy uda mi się wynająć mieszkanie tak, żeby nikt mnie nie oszukał. Najbardziej jednak przerażała mnie wizja, w której ludzie ze szkoły dowiadywali się o wszystkim. Naprawdę o wszystkim. W jednej chwili straciłabym najwierniejszych przyjaciół. Briana. Carmen. Nie miałam nic na swoje wytłumaczenie. Nikt nie chciałby mnie słuchać. Takich rzeczy nie wybaczano.

Z początku w ogóle nie rozważałam seksworkingu. Samochody rozchlapywały kałuże, rowerzyści dzwonili, mijając mnie z lewej i prawej, a ja myślałam, że wejdę do nowego, skromnego pokoju, wysuszę ubrania i wszystko nagle cudownie się ułoży. Przez kolejne dni żyłam bardzo oszczędnie, ale widziałam, że pieniądze i tak znikają, więc pewnie kiedyś się skończą.

Zostałam ze swoim problemem sama. Bałam się wygadać nawet przed Carmen czy Brianem. Właściwie – przede wszystkim przed nimi. Dopiero po kilku tygodniach przyznałam się, że nie mieszkam już u siebie. Dlaczego tak się stało – nie powiedziałam nigdy. O oficjalną wersję zadbała moja szwagierka, przyszła dziedziczka fortuny w biznesie kawowym.

Rozpuściła informację, że zapraszałam na noc podejrzanych mężczyzn. Drobnych dilerów. Narkomanów. Włamywaczy. Ta plotka zdegradowała mnie w oczach potencjalnych klientów już na wstępie.

Z sercem w przełyku zdecydowałam się wreszcie przekroczyć próg klubu. Byłam ubrana w jeansową minispódniczkę, obcisłą białą bluzkę i czarne pończochy z koronką. Nerwowo rozglądałam się dookoła w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby wyglądać na zainteresowanego moją ofertą. Zupełnie nie wiedziałam, czego oczekiwać. Wbrew opowieściom powtarzanym z ust do ust, nie dorabiałam sobie w ten sposób. Nigdy dotąd nie robiłam tego za pieniądze.

Przy barze natrafiłam wzrokiem na potężnego mężczyznę w średnim wieku. Jego słabo wykonane tatuaże zdradzały trudną, uliczną przeszłość. Manu nigdy ich nie usunął ani nie poprawił. Widocznie uważał je za część swojego życia.

Patrzyłam, jak popija piwo i co chwilę zagląda do telefonu. Następnie wodzi spojrzeniem po sali. Umówił się na spotkanie ze studentką z Tindera. Ale to nie z nią wyszedł wtedy z klubu.

— Wybierz mnie, Manu – powiedziałam drżącym głosem. Nie umiałam spojrzeć w jego ciemne, lekko skośne oczy. Moje ciało ogarnął paraliż. Huczało mi w głowie. Złapałam dłonią za świecący neonem blat, żeby nie osunąć się na bezwładnych nogach i nie zaliczyć spotkania z podłogą. Ale już wiedziałam, że nie mam wyjścia.

— Potrafię ci się odwdzięczyć – dodałam nieomal bezgłośnie.

Usłyszałam jego ciężkie westchnięcie. Kątem oka widziałam, jak sięga do marynarki po portfel. W pierwszym odruchu zamierzał mi wręczyć kilka banknotów. Powiedzieć, żebym się w to nie bawiła. Żebym znalazła sobie coś innego. Z jakiegoś powodu zmienił decyzję. Domyślił się, co tak naprawdę się wydarzyło. Dlaczego z dnia na dzień zostałam bez pieniędzy. Jakichkolwiek.

Mogłam zmienić szkołę na publiczną i poszukać pracy w sklepie czy na zmywaku. To nie był problem. Problemem było to, że moje życie nie należało do mnie. Moim losem rządził zupełnie ktoś inny. Ktoś przerażający. Swoją sytuację musiałam rozpatrywać wielowątkowo i długoterminowo.

Dlatego walczyłam o dokończenie programu prestiżowego liceum oraz o przyjęcie na najlepszy prywatny uniwersytet, który miał mi otworzyć drzwi do kariery w jednej z międzynarodowych korporacji. A przede wszystkim – walczyłam o jak najszybsze zgromadzenie pieniędzy, które powinny mi wystarczyć na resztę mojego życia. Żebym mogła jak najszybciej przybrać inną tożsamość, uciec z Kolumbii i zaszyć się w lesie na końcu świata. Bym mogła być bezpieczna od wpływów organizacji, w której mój brat awansował niedawno na pozycję głównego księgowego.

— Czeka cię teraz trudne życie – ocenił beznamiętnie Mendoza. – Ale sami to sobie wybraliście.

Zostawił barmanowi napiwek, po czym zsunął się z krzesła. Pokazał mi gestem, żebym ruszyła za nim. Przez kilka sekund miętosiłam w myśli radość z ostatnich swoich chwil niewinności. Powoli dogasały ostatnie latarnie na najdalszych obrzeżach mojego serca. Przede mną był już tylko mroczny, gęsty, nieprzebrany las. Ścieżka prowadząca głębokim wąwozem. Na zatracenie. Donikąd.

***

Toni, lat 17 – chwila obecna

— Zresztą, każdy nowobogacki to plebs – oznajmił Hernan z wyższością. – Może oprócz tych waszych – zamyślił się. – Ich matka, zdaje się, była nawet jakąś profesorką.

Przyjrzałam mu się z rosnącą podejrzliwością.

— A ty co? Znasz ich? – wtrąciłam, pozornie od niechcenia.

— Oj, Gitana! – Klepnął się w udo, rozbawiony. – Stary łazi po tych baronach jak ksiądz po kolędzie. Bierze mnie ze sobą.

Zawtórowałam mu ostrożnym uśmiechem. Wyobraziłam sobie jego ojca, poważnego polityka, w chwili pokornego żebrania u kolumbijskich bossów narkotykowych. Multimiliarderów.

Wszystko wskazywało na to, że Hernan Jimenez Moncada, którego korzenie sięgały tronu na Półwyspie Iberyjskim w XI wieku, oraz ja – Antonia Williams Komorowska, Kostarykanka z domieszką krwi walijskiej i polskiej, trzecie pokolenie podziemnych księgowych, mieliśmy wspólnych znajomych! I to jakich...

Pokiwałam głową. Bałam się powiedzieć cokolwiek. Miałam wrażenie, że poprzez wywoływanie imion złych duchów, mogłyby poczuć się zaproszone.

— Twój brat dla nich pracuje – rzucił Hernan prosto z mostu.

Nie musiał mi o tym przypominać. Wiedziałam. Aż za dobrze.

— Chorzy ludzie – mruknęłam i zaciągnęłam się papierosem. Nagle straciłam swój nastrój na rozmowę. Upewniłam się, że drzwi wciąż były zamknięte. – Zabiją go. Kurwa.

Od niewiele ponad roku Tim odpowiadał za legalizację biznesu Ibaigurenów. Całego. Ogólnoświatowego. Biznesu. Mój przyrodni brat. Z jednej matki.

Poprzedni księgowy wypadł z ciężarówki na chodnik przed ambasadą amerykańską z brzuchem rozprutym od gardła, aż po linię pasa. Sprawców nie złapano. Amado Ibaiguren wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że nigdy nie miał styczności z tym człowiekiem. Niczego nie udało się udowodnić. Media, które poruszyły temat, przegrały procesy o zniesławienie. Policja nie znalazła nawet śladu tej ciężarówki.

Pracownicy o pozycji mojego brata byli wyłapywani przez DEA. W nagrodę za zeznania pomagające w aresztowaniu potężnych figur narkobiznesu, takich jak bracia Ibaiguren Betancur, spędzali piętnaście lat w przyzwoitych warunkach więziennych. W razie wpadki, Tim naprawdę zamierzał sypnąć swoich szefów. Chciał odbyć karę, a następnie zniknąć.

Razem ze mną.

W naszym założeniu, to ja miałam być tą bezpieczną lokatą, która zyskuje wolniej, ale bez ryzyka. Gdyby wokół mojego brata zaczęło się robić gorąco, powinnam się natychmiast ewakuować wraz ze swoimi oszczędnościami, zanim ktoś by mu zdążył podrzucić moje podziurawione ciało na wycieraczkę.

Wracaliśmy do punktu wyjścia: musiałam zdobyć oszczędności.

— Masz z nim jeszcze czasem jakiś kontakt? – zapytał Hernan.

Wszyscy sądzili, że Tim odciął się ode mnie po skandalu. Prawda była o wiele bardziej skomplikowana. Zmiotła z powierzchni wszystko, na czym siedzieliśmy. Odebrała nadzieję. Od tamtej pory każdy dzień dla naszej dwójki zaczynał się kawą i piaskiem w oczach. Kokainą, żeby funkcjonować. Alkoholem, żeby zapomnieć. Pochodnymi xanaxu, żeby robiło się wszystko jedno.

— No, czasem. Jakiś – odpowiedziałam oględnie.

— Mogę fajkę? – drążył dalej Jimenez. – To coś ci powiem.

Podałam mu papierosa.

— Powinnaś poprosić swojego brata, żeby przedstawił cię komuś takiemu, jak mój stary – oznajmił.

Spojrzałam na niego z ukosa.

— Chcesz powiedzieć, że mój brat poznaje laski z typami takimi jak twój ojciec?

— Tak. – Hernan kiwnął głową z pełnym przekonaniem.

— Wiem o tym – westchnęłam. – Wziąłeś ode mnie trzy machy za informację, której nie potrzebowałam. Oddawaj mi faję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro