VII.5.
Nie miałam już nic do dodania, ale za chwilę w biurze marszałka pojawił się Tobiasz, który zaczął się gęsto tłumaczyć swojemu szefowi.
– Gdzieś był, kiedy ustalaliśmy z panią Marleną zmiany w strategii? – spytał Wojtek, mierząc asystenta wzrokiem bazyliszka. – Ty nie masz żadnych uwag? Za co ci płacę?
– A od kiedy szef kogokolwiek słucha w sprawie strategii wyborczej? – zdziwił się Tobiasz. – Przecież ostatnio zrugał pan marszałka pomorskiego i starostę staszowskiego – przypomniał mu. – Marszałek Krawczewski nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
– Pani Marlena, to nie byle kto – stwierdził bez zażenowania. – Gdybym miał nawet słuchać tylko jej, to warto. – Tym razem to ja nie wytrzymałam spojrzeń trzech facetów na sobie i zarumieniłam się mimowolnie.
– Widzę, że nie mamy już merytorycznych tematów – zauważyłam po chwili, próbując przestać się uśmiechać.
– Też mi się tak wydaje – stwierdził marszałek. – Poprosi pani Dorotę, żeby zawołała kierowcę po naszych gości? Trzeba ich zabrać do hotelu.
– Oczywiście – wstałam z miejsca i już miałam wyjść, kiedy zatrzymał mnie głos Wojtka:
– Nie, proszę tego nie robić. Przejdziemy się, przecież hotel jest rzut beretem stąd. A może zechce nas pani odprowadzić osobiście?
– To ja już wolę zawołać kierowcę.
– Pani Marleno, jest pani wolna na dziś. Widzimy się w niedzielę na rynku, tak? – wtrącił się wtedy mój szef, ucinając te nagabywania ze strony swojego gościa.
– Tak, będę wcześniej. Do widzenia – rzuciłam w stronę trzech panów i wyszłam z gabinetu szefa. Poszłam jeszcze do swojego biura, żeby wyłączyć komputer, zamknąć biurko i szafkę. Miałam właśnie napisać do Wiktorii, że mogę być w Galerii Dominikańskiej za pół godziny, kiedy dostałam wiadomość na służbową komórkę. – O nie, znowu Wojtek... – pomyślałam, widząc nadawcę. Odebrałam jednak SMS-a. „Proszę, spotkaj się ze mną na kawę, choć raz. Mogę przyjść za pół godziny, gdziekolwiek zechcesz. Nie będę cię już męczył, obiecuję. W." – W sumie co mi zależy, przecież nie będzie mnie molestował w miejscu publicznym – pomyślałam i napisałam mu: „Za pół godziny w Galerii Dominikańskiej. To jest tuż obok twojego hotelu, trafisz nawet bez Google Maps. Będę miała dla Ciebie tylko pół godziny, bo jestem umówiona. M." Wysłałam wiadomość do Wojtka i napisałam do Wiktorii: „Mogę się z Tobą spotkać za godzinę w Dominikańskiej. Lulu Cafe pasuje?" Nie minęła minuta, jak miałam odpowiedź: „Idealnie, też uważam, że mają świetne ciasta :-). Do zobaczenia."
Wyszłam z pracy przed piętnastą, jak rzadko kiedy. Ceną jednak było zajęte niedzielne popołudnie, ale przecież taką miałam pracę. Powoli skierowałam się w stronę Placu Dominikańskiego. To nie było daleko z urzędu marszałkowskiego. Zanim doszłam na miejsce, miałam jeszcze jedną wiadomość od Wojtka: „Gdzie dokładnie mam na Ciebie czekać?". – To było dobre pytanie, zwłaszcza w ustach kogoś, kto nie znał Wrocławia i nie bywał w tutejszych galeriach handlowych. Zastanowiłam się przez chwilę, czy powinnam się z nim umówić w tej samej kawiarni, co z Wiktorią, i uznałam, że nie mam ochoty co pół godziny przenosić się do innej. „Wejdź głównym wejściem od strony Placu Dominikańskiego, spotkamy się w środku", odpowiedziałam i zwolniłam trochę, bo poczułam, że zaczynałam się pocić.
Wchodząc do galerii, czułam jednocześnie stres i ekscytację, a przecież powinnam być spokojna, zrównoważona i pewna siebie. Nic nie mogłam poradzić na to, że moje zwykłe życie zaczęło nagle przypominać scenariusz filmu z romantycznym dreszczykiem i nie potrafiłam się w tym odnaleźć.
Nie zauważyłam go od razu. Spodziewałam się tego samego Wojtka, którego widziałam pół godziny wcześniej w urzędzie, a naprzeciw mi wyszedł przystojny brunet z rozwichrzonymi włosami, w dżinsach i niebieskiej koszuli oraz, obowiązkowo, w przyciemnianych okularach. Uśmiechnął się do mnie zabójczo.
– Cześć, Marlenko. – Czemu ty to robisz? – pomyślałam. – Przecież utrudniasz życie i sobie, i mnie. – Przywitałam się jednak normalnie:
– Cześć.
– Mogę cię zaprosić na kawę?
– A może ja zaproszę ciebie? W końcu jesteśmy na moim terenie – zażartowałam sobie.
– Nie ma mowy – zaprotestował.
– Wojtek, jestem umówiona w Lulu Cafe z koleżanką za pół godziny. Chodźmy tam po prostu.
– Okej. – Wojtek chciał podać mi ramię, ale pokręciłam głową. Zrozumiał.
Kawiarnia miała przytulny wystrój. Zamówiliśmy kawę i po ciastku, ustalając, że każdy płaci za siebie, to było najuczciwsze podejście, skoro żadne z nas nie dało się drugiemu zaprosić. Usiedliśmy przy stoliku, gdzie zaraz kelnerka przyniosła nasze zamówienie. przyglądała się przy tym Wojtkowi dziwnie, ale nic nie powiedziała.
– Czemu chciałeś się ze mną spotkać prywatnie? – spytałam, nie owijając z bawełnę.
– Myślę, że to wiesz. Mnie samego to zaskakuje, ale nie mogę przestać o tobie myśleć, Marlenko. Może ciężko ci w to uwierzyć, ale nikt dotąd mnie nie odrzucił. Stałaś się moją obsesją.
– Bo ci powiedziałam, że nic z tego nie będzie? – zdziwiłam się. – Przecież wiedziałeś od początku, że mam rodzinę i nie interesują mnie żadne zmiany.
– Sam nie wiem, co sobie myślałem... Musisz przyznać, że jest coś między nami.
– Wojtek... między nami jest jedno wielkie GDYBY. Gdybyśmy byli młodsi, gdyby żadne z nas nie było w związku, gdybym nie kochała męża, gdybym nie miała dzieci, gdybyśmy mieszkali bliżej, gdyby nie łączyła nas praca i jeszcze wiele takich powodów. Ty jesteś wolny, a ja nie, zrozum to wreszcie.
– Niby rozumiem, ale nic nie umiem poradzić na moje uczucia – przyznał uczciwie.
– Ja też cię rozumiem, ale nie mogę nic poradzić na to, jak jest. Próbuję ratować moje małżeństwo, bo mi na nim zależy. Gdybym znowu uległa tobie, nie byłoby co zbierać.
– Powiedz mi prawdę. Czy mąż cię wtedy zdradził, jak byłaś w Warszawie?
– Niestety tak. Może dlatego nie mam aż takich wyrzutów sumienia z tego powodu, że poszłam z tobą do łóżka. Ale ja kocham tego drania i nie umiem nic na to poradzić. Proszę cię, daj mi spokój – spojrzałam na niego błagalnie.
– Spróbuję. Tyle ci mogę obiecać. Ale ty też mi coś obiecaj...
– Słucham.
– Jeśli ci się nie uda z mężem, dasz mi szansę? – Mimowolnie się zaśmiałam. Nie spodziewałam się po nim aż takiej desperacji.
– Wojtek, a co jeśli będziesz chciał być kiedyś prezydentem? – spytałam. – Będziesz potrzebował normalnej żony, dzieci... Wiesz, jak jest w tym zawodzie. Patrzą ci nie tylko na ręce. Po co ci dwukrotna rozwódka z dziećmi? Nie ma dla mnie miejsca w twoim życiu. A dla moich dzieci tym bardziej. – Tym razem to Wojtek parsknął śmiechem.
– Ty też dołączyłaś do spisku?
– Jakiego spisku?
– Tych, którzy chcą mnie wystawić w wyborach prezydenckich. Ja się nie nadaję i, spokojnie, nie mam takiego zamiaru. Lubię kierować partią polityczną, obmyślać strategię, realizować ją, lubię wygrywać, ale nie zamierzam się nigdzie wystawiać. Poza tym – tu spojrzał mi w oczy – mam czterdzieści pięć lat, chyba dla mnie za późno na „normalną" żonę i dzieci. A ty nie jesteś nienormalna. Jesteś wyjątkowa, Marlenko.
– Ty też jesteś wyjątkowy. Bardzo cię lubię i naprawdę moglibyśmy być przyjaciółmi, gdybyś zrozumiał, że nikim więcej być nie możesz.
– Chcę być twoim przyjacielem, niezależnie od tego, co będzie.
– Na to mogę przystać.
– To zgoda? – spytał, wyciągając w moją stronę rękę. – Nie będziesz mnie unikała?
– Zgoda – odpowiedziałam, przyjmując uścisk jego dłoni. – Ale ty się zachowuj, przynajmniej publicznie. – Uśmiechnął się promiennie.
– Rozumiem, że mam się zbierać? – spytał, widząc, że spoglądam na ekran komórki.
– Niedługo przyjdzie moja znajoma.
– W porządku – odpowiedział spokojnie, kończąc swoje ciastko i dopijając kawę. – Dziękuję ci za spotkanie. Wstał i po chwili już pochylał się nade mną, całując mnie w policzek zanim zdążyłam zaprotestować. – Do zobaczenia w niedzielę, Marlenko.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro