Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I.3.

Kilka minut później do gabinetu marszałka weszła Dorota z tacą, a za nią trzech dyrektorów, którzy przyszli jako pierwsi na spotkanie. Wśród nich – Och, cóż za niemiły zbieg okoliczności – Sławomir Dybczyński. Nielubiany dyrektor zastał mnie w fotelu, naprzeciw szefa. Dorota podała nam kawę, a ja z przyjemnością zanurzyłam usta w mlecznej piance, a potem perfidnie je oblizałam, przymykając oczy. Szef akurat na mnie nie patrzył, ale ten wstręciuch owszem.

– Dzień dobry, panie marszałku – przywitał się grubas służalczo. Szef wstał i kulturalnie podał mu rękę. – Czegoś się jednak nauczył przez te cztery lata pracy ze mną... – zauważyłam mimowolnie. Wiedza, którą nabyłam przez lata i trzy stopnie studiów z marketingu politycznego, czasem wylewała mi się uszami. To była „wiedza zupełnie nikomu niepotrzebna", jak mówił czasem złośliwie mój mąż. A jednak, w tej pracy była niezastąpiona. Miałam sukcesy, bo zwracałam uwagę na szczegóły, takie jak ubiór i drobne gesty polityka.

– Dzień dobry, panie dyrektorze – odpowiedział marszałek – proszę siadać. Napije się pan kawy?

– Nie, dziękuję, pani Dorotka już mi zrobiła jedną rano – odpowiedział Dybczyński, piorunując mnie wzrokiem. – Nie mogę przesadzać z kofeiną, jestem potem nieznośny. Jeszcze nasza piękna Marlenka mnie wygoni – zażartował rubasznie i puścił do mnie oko. – Co za palant! – Nie można bardziej obrazić kobiety, która pracę zawdzięcza wyłącznie własnej wiedzy, wykształceniu, kompetencjom i ciężkiej pracy, niż tekstem insynuującym, że cokolwiek może zawdzięczać urodzie, czyli kwestii tak ulotnej, jak subiektywnej, podlegającej gustom i degradującej się z czasem.

– Nie mam w zwyczaju wyganiać gości pana marszałka – odparłam, zachowując profesjonalny dystans i mrożąc gada spojrzeniem.

– Ależ pani jest piękna i to wcale nie ujma dla pani kompetencji – zauważył marszałek, bezbłędnie odczytując powód mojej nagłej irytacji. – Kurczę, to jest jednak zwierzę polityczne...

– Panowie, wróćmy do meritum – nalegałam. Do mojej prośby przyłączył się też dyrektor Departamentu Współpracy z Zagranicą i Dyrektorka Departamentu Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego (EFRR), odpowiedzialni za dzisiejszą konferencję.

– Oczywiście, oczywiście – marszałek podszedł do pozostałych i się przywitał z każdym z nich. Wskazał nam miejsca przy małym stole konferencyjnym. Ja oczywiście zajęłam to po jego prawej stronie, co nie umknęło uwadze Dybczyńskiego. Miałam jednak w nosie jego uwagę. Moim zdaniem nie był nawet tam potrzebny. – Zaprosiłem dziś państwa do siebie, żeby ustalić strategię na dzisiejszą konferencję. Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? – spytał, patrząc na dyrektorów.

– Wszystkie ważne informacje przekazałam już wcześniej pani Zawiślak – dyrektor Gutowska wskazała na mnie.

– Ja również – dodał dyrektor Siemaszko.

– A to znaczy, że już je mam – stwierdził marszałek, spoglądając na kartkę, na której w punktach miał wypisane najważniejsze kwestie. – Mam rozumieć, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik i nie będę musiał się za nic wstydzić przed zagranicznymi partnerami? – spytał, patrząc na swoich dyrektorów.

– Nasi pracownicy już od dziesiątej będą rejestrować osoby, które przyjadą – powiedziała Gutowska.

– Będę w pobliżu, gdyby trzeba było przywitać ważniejszych gości i zaraz dam znać pani Marlenie, gdyby pojawił się któryś z partnerów – dodał Siemaszko.

– Ja też będę tam od dziesiątej – wtrąciłam. – Będę miała oko na gości i zawiadomię szefa, kiedy będzie trzeba. Proszę zająć się raczej samą konferencją od strony merytorycznej i organizacyjnej – spojrzałam szczególnie uważnie na Dybczyńskiego, który w ogóle nie był zainteresowany tym spotkaniem. Zreflektował się i utkwił wzrok w marszałku.

– Skoro wszyscy wiedzą, co mają robić, dziękuję państwu za spotkanie i do zobaczenia na miejscu – podsumował szef.

Wszyscy wyszliśmy z jego gabinetu. Ja poszłam jeszcze do swojego biura, żeby zabrać kopię konspektu szefa i zapasową listę zaproszonych VIP-ów, a potem wybrałam się na miejsce docelowe. Kawa z mlekiem bulgotała mi w brzuchu. – Trzeba było najpierw coś zjeść – pomyślałam.

Na sali konferencyjnej było jeszcze pusto, ale katering porozstawiał już stoły. Podeszłam do nich i w kilku miejscach zabrałam z brzegu mini-kanapeczki. Tak, żeby nie zburzyć kompozycji. Posilona w ten sposób, usiadłam sobie przy wejściu i obserwowałam przychodzących na konferencję gości.

Powoli się zagęszczało. Przy wejściu zauważyłam delegację niemiecką z premierem Saksonii na czele. Szybko zadzwoniłam do szefa;

– Panie Marszałku, Saksonia jest. Proszę już przyjść – poinformowałam go i poszłam w kierunku ważnych gości.

Guten Morgen, ich heisse Marlena Zawiślak und ich bin Assistentin des Marschalls Krawczewski [niem. Dzień dobry, nazywam się Marlena Zawiślak i jestem asystentką Marszałka Krawczewskiego] – przywitałam ich po niemiecku. – Zaprowadzę państwa do rejestracji i będę towarzyszyć aż do przybycia szefa – dodałam.

Guten Morgen, Frau Zawislak – odpowiedział mi z uśmiechem Dieter Klötsche, premier Landu Saksonia.

Guten Morgen – rękę podał mi jego młody asystent. Przystojny blondyn, na oko młodszy ode mnie. – Pamiętam panią, Marleno – dodał po chwili. – Była pani u nas z panem Marszałkiem na jubileuszu szefa.

– To prawda – przyznałam. – Skubany, ma niezłą pamięć. To było ze trzy lata temu... Poza tym ja go nie pamiętam. Może był wtedy na stażu – pomyślałam, nie mogąc powstrzymać złośliwości. – Jak to jest, że ja musiałam pracować tyle lat na tę pozycję, a jakiś facet dostaje taką samą pracę zaraz po studiach? – Cały czas jednak prezentowałam gościom firmowy uśmiech Marleny, więc nie mogli domyślić się tego, co się działo w mojej głowie.

Zaprowadziłam ich do wolnego stolika, gdzie goście złożyli podpisy na liście obecności. – Unijny obowiązek dokumentacji... – przemknęło mi przez myśl. – To już zboczenie zawodowe, Marleno – zganiłam się sama. Jak organizuje się jakiekolwiek wydarzenie współfinansowane przez Unię Europejską, beneficjent środków (czyli organizator) musi zadbać o to, żeby każdy uczestnik podpisał się na imiennej liście. Potem to trzeba rozliczyć... A, co was będę nudzić szczegółami pracy urzędnika?

Zanim delegacja z Saksonii się podpisała, obok nas stał już marszałek w towarzystwie tłumaczki.

– Szanowni państwo, Ryszard Krawczewski, Marszałek Województwa Dolnośląskiego – przedstawiłam Niemcom szefa, choć w zasadzie go znali, ale protokół dyplomatyczny tego wymagał. – Proszę pozwolić, że zostawię państwa w tym najlepszym towarzystwie – dodałam i ulotniłam się w poszukiwaniu tłumacza języka czeskiego, bo w drzwiach pojawiła się delegacja zza południowej granicy.

Jerzy Górniak, dla Czechów Jiří Horňák, mieszkający w Kotlinie Kłodzkiej syn Polki i Czecha, współpracował z nami od lat. Warto było mieć sprawdzonego tłumacza, zwłaszcza do języka tak pełnego pułapek, jak czeski, a pan Jurek był od urodzenia dwujęzyczny.

– Marlenka! – ucieszył się na mój widok.

– To ja powinnam się cieszyć, że widzę ciebie – uśmiechnęłam się do znajomego tłumacza. – Chodź, Czesi już przyjechali.

Przywitaliśmy razem czeską delegację i zaprowadziłam ich do marszałka, który próbował dyskutować z Niemcami za pomocą tłumaczki. Cieszyłam się, że nie mnie przypadła ta zaszczytna rola, bo tłumaczenie marszałka w rozmowach nieformalnych bywało... dość kłopotliwe. Trudno było przełożyć na język zrozumiały dla zagraniczniaków jego rubaszne żarty.

Wtedy przypomniałam sobie, że zapomniałam służbowego telefonu z biura. – No, rzeczywiście, dzwoniłam do szefa z prywatnego! – To był mój organizer i musiałam go mieć. Przeprosiłam więc gości, którzy już wygodnie rozsiedli się w pierwszym rzędzie, i pobiegłam do swojego biura tak szybko, jak pozwalały na to moje szpilki.

Kiedy byłam już w środku, pod drzwiami gabinetu marszałka, usłyszałam jakieś głosy. Pomyślałam, że to Dorian robi te swoje głupie aktualizacje i bajeruje Dorotkę, więc weszłam swobodnie. To, co zobaczyłam, przekroczyło jednak moje zdolności adaptacyjne.



Macie jakieś pomysły? Co zobaczyła Marlena?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro