I.3.
Kilka minut później do gabinetu marszałka weszła Dorota z tacą, a za nią trzech dyrektorów, którzy przyszli jako pierwsi na spotkanie. Wśród nich – Och, cóż za niemiły zbieg okoliczności – Sławomir Dybczyński. Nielubiany dyrektor zastał mnie w fotelu, naprzeciw szefa. Dorota podała nam kawę, a ja z przyjemnością zanurzyłam usta w mlecznej piance, a potem perfidnie je oblizałam, przymykając oczy. Szef akurat na mnie nie patrzył, ale ten wstręciuch owszem.
– Dzień dobry, panie marszałku – przywitał się grubas służalczo. Szef wstał i kulturalnie podał mu rękę. – Czegoś się jednak nauczył przez te cztery lata pracy ze mną... – zauważyłam mimowolnie. Wiedza, którą nabyłam przez lata i trzy stopnie studiów z marketingu politycznego, czasem wylewała mi się uszami. To była „wiedza zupełnie nikomu niepotrzebna", jak mówił czasem złośliwie mój mąż. A jednak, w tej pracy była niezastąpiona. Miałam sukcesy, bo zwracałam uwagę na szczegóły, takie jak ubiór i drobne gesty polityka.
– Dzień dobry, panie dyrektorze – odpowiedział marszałek – proszę siadać. Napije się pan kawy?
– Nie, dziękuję, pani Dorotka już mi zrobiła jedną rano – odpowiedział Dybczyński, piorunując mnie wzrokiem. – Nie mogę przesadzać z kofeiną, jestem potem nieznośny. Jeszcze nasza piękna Marlenka mnie wygoni – zażartował rubasznie i puścił do mnie oko. – Co za palant! – Nie można bardziej obrazić kobiety, która pracę zawdzięcza wyłącznie własnej wiedzy, wykształceniu, kompetencjom i ciężkiej pracy, niż tekstem insynuującym, że cokolwiek może zawdzięczać urodzie, czyli kwestii tak ulotnej, jak subiektywnej, podlegającej gustom i degradującej się z czasem.
– Nie mam w zwyczaju wyganiać gości pana marszałka – odparłam, zachowując profesjonalny dystans i mrożąc gada spojrzeniem.
– Ależ pani jest piękna i to wcale nie ujma dla pani kompetencji – zauważył marszałek, bezbłędnie odczytując powód mojej nagłej irytacji. – Kurczę, to jest jednak zwierzę polityczne...
– Panowie, wróćmy do meritum – nalegałam. Do mojej prośby przyłączył się też dyrektor Departamentu Współpracy z Zagranicą i Dyrektorka Departamentu Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego (EFRR), odpowiedzialni za dzisiejszą konferencję.
– Oczywiście, oczywiście – marszałek podszedł do pozostałych i się przywitał z każdym z nich. Wskazał nam miejsca przy małym stole konferencyjnym. Ja oczywiście zajęłam to po jego prawej stronie, co nie umknęło uwadze Dybczyńskiego. Miałam jednak w nosie jego uwagę. Moim zdaniem nie był nawet tam potrzebny. – Zaprosiłem dziś państwa do siebie, żeby ustalić strategię na dzisiejszą konferencję. Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? – spytał, patrząc na dyrektorów.
– Wszystkie ważne informacje przekazałam już wcześniej pani Zawiślak – dyrektor Gutowska wskazała na mnie.
– Ja również – dodał dyrektor Siemaszko.
– A to znaczy, że już je mam – stwierdził marszałek, spoglądając na kartkę, na której w punktach miał wypisane najważniejsze kwestie. – Mam rozumieć, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik i nie będę musiał się za nic wstydzić przed zagranicznymi partnerami? – spytał, patrząc na swoich dyrektorów.
– Nasi pracownicy już od dziesiątej będą rejestrować osoby, które przyjadą – powiedziała Gutowska.
– Będę w pobliżu, gdyby trzeba było przywitać ważniejszych gości i zaraz dam znać pani Marlenie, gdyby pojawił się któryś z partnerów – dodał Siemaszko.
– Ja też będę tam od dziesiątej – wtrąciłam. – Będę miała oko na gości i zawiadomię szefa, kiedy będzie trzeba. Proszę zająć się raczej samą konferencją od strony merytorycznej i organizacyjnej – spojrzałam szczególnie uważnie na Dybczyńskiego, który w ogóle nie był zainteresowany tym spotkaniem. Zreflektował się i utkwił wzrok w marszałku.
– Skoro wszyscy wiedzą, co mają robić, dziękuję państwu za spotkanie i do zobaczenia na miejscu – podsumował szef.
Wszyscy wyszliśmy z jego gabinetu. Ja poszłam jeszcze do swojego biura, żeby zabrać kopię konspektu szefa i zapasową listę zaproszonych VIP-ów, a potem wybrałam się na miejsce docelowe. Kawa z mlekiem bulgotała mi w brzuchu. – Trzeba było najpierw coś zjeść – pomyślałam.
Na sali konferencyjnej było jeszcze pusto, ale katering porozstawiał już stoły. Podeszłam do nich i w kilku miejscach zabrałam z brzegu mini-kanapeczki. Tak, żeby nie zburzyć kompozycji. Posilona w ten sposób, usiadłam sobie przy wejściu i obserwowałam przychodzących na konferencję gości.
Powoli się zagęszczało. Przy wejściu zauważyłam delegację niemiecką z premierem Saksonii na czele. Szybko zadzwoniłam do szefa;
– Panie Marszałku, Saksonia jest. Proszę już przyjść – poinformowałam go i poszłam w kierunku ważnych gości.
– Guten Morgen, ich heisse Marlena Zawiślak und ich bin Assistentin des Marschalls Krawczewski [niem. Dzień dobry, nazywam się Marlena Zawiślak i jestem asystentką Marszałka Krawczewskiego] – przywitałam ich po niemiecku. – Zaprowadzę państwa do rejestracji i będę towarzyszyć aż do przybycia szefa – dodałam.
– Guten Morgen, Frau Zawislak – odpowiedział mi z uśmiechem Dieter Klötsche, premier Landu Saksonia.
– Guten Morgen – rękę podał mi jego młody asystent. Przystojny blondyn, na oko młodszy ode mnie. – Pamiętam panią, Marleno – dodał po chwili. – Była pani u nas z panem Marszałkiem na jubileuszu szefa.
– To prawda – przyznałam. – Skubany, ma niezłą pamięć. To było ze trzy lata temu... Poza tym ja go nie pamiętam. Może był wtedy na stażu – pomyślałam, nie mogąc powstrzymać złośliwości. – Jak to jest, że ja musiałam pracować tyle lat na tę pozycję, a jakiś facet dostaje taką samą pracę zaraz po studiach? – Cały czas jednak prezentowałam gościom firmowy uśmiech Marleny, więc nie mogli domyślić się tego, co się działo w mojej głowie.
Zaprowadziłam ich do wolnego stolika, gdzie goście złożyli podpisy na liście obecności. – Unijny obowiązek dokumentacji... – przemknęło mi przez myśl. – To już zboczenie zawodowe, Marleno – zganiłam się sama. Jak organizuje się jakiekolwiek wydarzenie współfinansowane przez Unię Europejską, beneficjent środków (czyli organizator) musi zadbać o to, żeby każdy uczestnik podpisał się na imiennej liście. Potem to trzeba rozliczyć... A, co was będę nudzić szczegółami pracy urzędnika?
Zanim delegacja z Saksonii się podpisała, obok nas stał już marszałek w towarzystwie tłumaczki.
– Szanowni państwo, Ryszard Krawczewski, Marszałek Województwa Dolnośląskiego – przedstawiłam Niemcom szefa, choć w zasadzie go znali, ale protokół dyplomatyczny tego wymagał. – Proszę pozwolić, że zostawię państwa w tym najlepszym towarzystwie – dodałam i ulotniłam się w poszukiwaniu tłumacza języka czeskiego, bo w drzwiach pojawiła się delegacja zza południowej granicy.
Jerzy Górniak, dla Czechów Jiří Horňák, mieszkający w Kotlinie Kłodzkiej syn Polki i Czecha, współpracował z nami od lat. Warto było mieć sprawdzonego tłumacza, zwłaszcza do języka tak pełnego pułapek, jak czeski, a pan Jurek był od urodzenia dwujęzyczny.
– Marlenka! – ucieszył się na mój widok.
– To ja powinnam się cieszyć, że widzę ciebie – uśmiechnęłam się do znajomego tłumacza. – Chodź, Czesi już przyjechali.
Przywitaliśmy razem czeską delegację i zaprowadziłam ich do marszałka, który próbował dyskutować z Niemcami za pomocą tłumaczki. Cieszyłam się, że nie mnie przypadła ta zaszczytna rola, bo tłumaczenie marszałka w rozmowach nieformalnych bywało... dość kłopotliwe. Trudno było przełożyć na język zrozumiały dla zagraniczniaków jego rubaszne żarty.
Wtedy przypomniałam sobie, że zapomniałam służbowego telefonu z biura. – No, rzeczywiście, dzwoniłam do szefa z prywatnego! – To był mój organizer i musiałam go mieć. Przeprosiłam więc gości, którzy już wygodnie rozsiedli się w pierwszym rzędzie, i pobiegłam do swojego biura tak szybko, jak pozwalały na to moje szpilki.
Kiedy byłam już w środku, pod drzwiami gabinetu marszałka, usłyszałam jakieś głosy. Pomyślałam, że to Dorian robi te swoje głupie aktualizacje i bajeruje Dorotkę, więc weszłam swobodnie. To, co zobaczyłam, przekroczyło jednak moje zdolności adaptacyjne.
Macie jakieś pomysły? Co zobaczyła Marlena?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro