Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I.2.

Słyszałam tylko stukanie moich szpilek o granitową posadzkę w wielkim holu. – Kiedyś noga mi się omsknie i wyrżnę się na samym środku tego lodowiska, Bóg mi świadkiem – pomyślałam, pilnując, żeby moje buty dotykały podłogi całą powierzchnią podeszwy. Na szpilkę nie można było liczyć w kwestii przyczepności do wyślizganego przez lata granitu.

– Dzień dobry, pani Marleno – przywitał się ze mną portier.

– Dzień dobry – odpowiedziałam z uśmiechem. – Panie Grzesiu, był już ktoś z Biura Marszałka? – spytałam.

– Jeśli nie liczyć sekretarki, to jest pani pierwsza – odpowiedział. – A więc Dorotka przyszła punktualnie do pracy? – zauważyłam złośliwie.

Ja zaczynałam pracę o ósmej, szef o dziewiątej. Sekretarka miała być codziennie o siódmej trzydzieści, żeby przygotować dla mnie pocztę szefa. Musiałam ją przejrzeć i oznaczyć pod względem ważności i pilności, jeśli były jakieś sprawy terminowe. W praktyce wychodziło to różnie. Czasem to ja przychodziłam do pracy przed Dorotą i parę razy już ją za to objechałam. Ja z kolei nie lubiłam, jak przede mną przychodził ktokolwiek inny. Wolałam móc spokojnie i w ciszy zaplanować pracę na cały dzień. Od kiedy w biurze pojawiał się szef, zaczynała się ostra jazda. Ta poranna godzina pracy z dokumentami w ciszy i spokoju była mi potrzebna, jak rybie woda, a żaglom wiatr.

Jak zwykle, o ósmej trzydzieści pojawiali się w pracy dyrektorzy departamentów, którzy wiedzieli, że o dziewiątej trzydzieści mają odprawę u naszego szefa. Oni też zapoznawali się z pocztą, przygotowaną przez ich pracowników. Przyszedł więc i Sławomir Dybczyński, dyrektor Departamentu Marszałka, drań, który myślał, że jest moim szefem i może sobie mną porządzić, choć doskonale wiedział, że jestem asystentką Marszałka i za swoją pracę odpowiadam tylko przed nim. Nie umiał sobie jednak darować tych głupich podchodów. I tym razem tak było.

– Och, szefa jeszcze nie ma, pani Marleno? – spytał, wpadając do mojego biura i nachylając mi się nad biurkiem swoim tłustym cielskiem. Nie wiedziałam, jak czterdziestoletni facet mógł się już tak spaść... Poza tym, on doskonale wiedział, że Marszałek przychodzi zawsze do pracy o dziewiątej. – Zrobi mi pani kawę, co? Poczekamy na niego razem – zaproponował. – Niedoczekanie twoje, dziadu – pomyślałam, ale zrobiłam najsłodszą minę, na jaką mnie było stać i odpowiedziałam:

– Pracuję, nie mam teraz czasu na kawę, panie dyrektorze, bo mam sporo poczty dla szefa. Proszę poprosić sekretarkę, na pewno z rozkoszą zrobi panu... kawę – celowo zawiesiłam na chwilę głos. Wszyscy wiedzieli, że Dorotka była zainteresowana wyłącznie mężczyznami na stanowiskach. Im wyższe, tym lepsze. Nieważne było, jaki delikwent miał charakter czy osobowość, a wygląd Dybczyńskiego jej zupełnie nie odrzucał. – No cóż – pomyślałam, spoglądając na szeroki tyłek dyrektora w drogim garniturze, kiedy wychodził z mojego biura jak niepyszny – O gustach się nie dyskutuje. Swoją drogą, ciekawe kto jeszcze mnie dziś wkurzy z rana?

Jakbym wywołała wilka z lasu. Chwilę później na mojego biura wparował nasz informatyk, Dorian (mama go trochę skrzywdziła tym imieniem, co nie?).

– Cześć, Marlenka. Muszę ci zaktualizować Windowsa – rzucił, podchodząc od razu do mojego służbowego komputera.

– No, chyba na łeb upadłeś? Dlaczego akurat mi i akurat dzisiaj?

– Nie tylko tobie, tylko całemu Biuru Marszałka. I nie upadłem na łeb, tylko taki mam harmonogram aktualizacji – wyjaśnił Dorian bezbłędnie. Lubiłam tego chłopaka, ale... tego dnia nie byłam w nastroju do negocjacji.

– Posłuchaj, Dorian... – Spojrzałam mu w oczy, piorunując go wzrokiem. – Mam pilną robotę, a o jedenastej zaczyna się konferencja transgraniczna. Będę tam ja, będzie też Marszałek i całe jego biuro. No, może oprócz Dorotki. Będziesz miał mnóstwo czasu, żeby robić te swoje nikomu nie potrzebne aktualizacje, a teraz spadaj stąd, zanim się wkurzę.

– Jezu, Marlena, co cię dziś ugryzło? – spytał, zaskoczony moją gwałtowną reakcją.

– Raczej, co mnie nie ugryzło – odburknęłam.

– W domku nie halo, mąż się nie spisuje? – próbował zgadywać Dorian. – Wiesz, że jakby co, to ja bardzo chętnie...

– Dość! – urwałam te insynuacje, zanim sprawy zaszłyby za daleko. – Jesteśmy w pracy, a ja mam robotę. Wynocha stąd i przyjdź łaskawie, jak mnie już nie będzie, okej?

– Dobra, dobra. Ależ ty dziś jesteś drażliwa. – Kolega uniósł obie ręce w geście poddania się i wyszedł, mamrocząc coś pod nosem. Nie wsłuchiwałam się, ale i tak doleciało do mnie jedno słowo: „niewydymana". – Cholera, to aż tak widać?

O dziewiątej byłam już wyrobiona z bieżącymi sprawami. I dobrze, bo do biura właśnie dumnym krokiem wszedł Ryszard Krawczewski, znany jako Marszałek Sejmiku Dolnośląskiego VI Kadencji, mój szef.

– Dzień dobry. Pani Marleno, do mnie – zarządził. – Pani Doroto, proszę zwołać dyrektorów na dziewiątą trzydzieści. – To był rytuał. Marszałek nie zaczynał dnia inaczej niż w ten sposób.

Weszłam za nim do jego biura i przedstawiłam mu pocztę oraz plan dnia.

– Pani wie, że w tym roku znowu są wybory, pani Marleno? – spytał. Tak, jakbym mogła o tym zapomnieć.

– Wiem, oczywiście, że wiem, panie Marszałku – odpowiedziałam. – Między innymi dlatego zorganizowaliśmy tę konferencję. Musimy pokazać obywatelom, że pan o nich dba, walcząc o jak najwięcej środków dla Województwa z Unii Europejskiej i podejmując współpracę z partnerami z Czech i Niemiec dla nowych inwestycji.

– Jak pani to mówi, to jest wszystko takie proste... – westchnął Krawczewski. – To pani powinna stać przy mównicy. Wszyscy by słuchali i nikt by nie ziewał – stwierdził, sam w końcu ziewając. To był chyba jedyny znany mi polityk, którego nudziły jego własne słowa.

– Szefie, wszystko będzie dobrze. Dziewczyny z Departamentu EFRR naprawdę przyłożyły się do tej roboty. Wystarczy, że się pan pojawi. Prelegenci sami pociągną resztę.

– Dziękuję, pani Marleno. Co ja bym bez pani zrobił? – Nic, nie wygrałbyś wyborów, ty głąbie – pomyślałam, ale nie mogłam tego powiedzieć na głos.

– Proszę pamiętać o podziękowaniach dla partnerów z Czech i Niemiec – przypomniałam. – Zresztą, ma pan wszystko napisane w punktach na kartce – dodałam wyjaśniająco, podając mu konspekt przemowy powitalnej.

– Napije się pani ze mną kawy? – spytał wtedy mój szef zaskakująco.

– Oczywiście, panie Marszałku. – Pomyślałam, że nic nie sprawi mi takiej satysfakcji, jak napicie się kawy z szefem na oczach dyrektora Dybczyńskiego.

– Pani Dorotko, proszę kawę dla mnie, tę, co zwykle, i dla pani Marleny... – tu zawiesił głos przy telefonie – Co pani pije?

– Latte macchiato, szefie – powiedziałam.

– ­I pyszne macchiato. A jak przyjdą dyrektorzy, niech wchodzą od razu do mnie – dodał.



Z okazji pierwszego dnia lipca i tego, że napisałam dziś cały Rozdział I (6 części) oraz zaczęłam następny :-))), macie następną część do czytania :-*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro