III.4.
Wyszłam z gabinetu marszałka i poszłam prosto do sekretariatu, gdzie Dorota znowu przeglądała Facebooka i Instagrama, jakby nie mogła się zdecydować.
– Dorota, koniec laby. Przygotuję dwie delegacje, a ty je dasz dyrektorowi administracyjnemu do podpisu i wpakujesz marszałkowi do teczki. Musisz też znaleźć dwa bilety powrotne z Warszawy do Wrocławia na niedzielę po południu.
– Po południu, czyli kiedy?
– Począwszy od piętnastej.
– A dla kogo?
– Dla szefa. I dla mnie, niestety.
– Jak to „niestety"? Lecisz z szefem do Warszawy i narzekasz? Jak ja bym chciała pojechać na taki konwent... – rozmarzyła się – i poznać tych przystojnych polityków, zwłaszcza tego, co miał być premierem, ale mu nie wyszło. No i tego tam... Wojciecha Natali – westchnęła, a ja prychnęłam śmiechem. Dorota urodziła się głupia i głupia umrze, ale to nie była moja sprawa.
– Ten, co mu nie wyszło, jest z konkurencji – odpowiedziałam ze śmiechem. – Nie gadaj o nim przy szefie. Znajdź te bilety, okej?
– Okej, już szukam.
Poszłam do swojego biura, wydrukowałam dwie delegacje, dla siebie i szefa, i zaniosłam je Dorocie na biurko. Była już piętnasta. Już dawno nie wychodziłam w piątek z pracy o tak wczesnej porze.
– Ja już idę – poinformowałam koleżankę. – W razie czego jestem pod telefonem, bo dziś wychodzę wcześniej. Muszę się ogarnąć przez jutrzejszym wyjazdem.
– Zazdroszczę ci...
– Nie zazdrość. Mąż mi łeb urwie, że następny weekend spędzam w pracy zamiast z nim i z dziećmi – odparłam i pomachałam Dorocie.
Przy wyjściu przypomniałam sobie, że nie zabrałam identyfikatora, więc wróciłam do biura. Doroty nie było, pewnie poszła załatwić te delegacje, a drzwi gabinetu marszałka były otwarte. Rozmawiał przez telefon. Wzięłam swój identyfikator i wychodząc, usłyszałam tylko jedno zdanie: „Fajnie, że ty też będziesz w Warszawie, tak, na pewno się spotkamy, tylko nie daj się zbałamucić temu swojemu premierowi, Marysiu". – Jaka Marysia, do cholery? – zastanowiłam się. Żona Krawczewskiego miała na imię Maria, ale przecież nie mógł z nią umawiać się w Warszawie. – No i jeszcze premier? Przecież Krawczewska nie bywa w takim towarzystwie. – Nic już z tego nie rozumiałam. Zignorowałam jednak ten sygnał, bo naprawdę miałam już szczerze dość pracy na ten tydzień, a z całego weekendu z rodziną został mi tylko ten piątek wieczorem...
W domu byłam wyjątkowo szybko, bo o szesnastej. Zdziwiłam się, że nie było jeszcze Huberta i dzieci, ale pomyślałam, że może poszli na zakupy czy coś. Przebrałam się w domowe ciuchy i wzięłam za pakowanie. – Warszawa na dwa dni... – Trzeba było spakować coś oficjalnego na sam konwent, przynajmniej garsonkę i sukienkę, coś wygodnego, piżamę i buty na zmianę. Wszystko wcisnęłam do walizki samolotowej typu podręcznego, bo nie sądziłam, żeby bilety zarezerwowane przez Wojtka obejmowały duży bagaż. Marszałek miał trudniej, bo musiał do takiej samej walizki upchnąć zapasowy garnitur, koszule i dwie zmiany bielizny, ale cóż... tak to jest, kiedy coś wypada na ostatnią chwilę.
Kiedy skończyłam pakowanie, do domu wpadł Hubert. Sam. Był uśmiechnięty, ale ten uśmiech szybko mu zszedł z twarzy, kiedy zobaczył mnie z walizką.
– Hej, kochanie – przywitałam się, ale po mojej minie pewnie zauważył, że coś jest na rzeczy.
– Hej. Co to za walizka? – spytał prosto z mostu.
– Przykro mi. Dziś się dowiedziałam, że muszę jutro z samego rana lecieć z marszałkiem do Warszawy na konwent. Wrócę w niedzielę późnym popołudniem – wyrecytowałam z marszu, nie chcąc odwlekać tego, co nieuniknione. – Jak masz mnie zabić, zrób to szybko i tak, żeby nie bolało – dodałam, pół żartem, pół serio. Hubert nie docenił jednak mojego poczucia humoru, bo zaraz wrzasnął:
– To ja się urywam z pracy, wiozę dzieci do rodziców na cały weekend po to, żebyś ty mi znowu spierdoliła do pracy??? I to do niedzieli włącznie? Będę musiał pojechać na niedzielny obiad i po dzieciaki sam??? Ja pierdolę! – Twarz mojego męża wyrażała niekontrolowaną wściekłość. Poczułam się urażona, bo przecież to nie była moja wina...
– Skarbie, zrozum, to wyszło na ostatnią chwilę...
– I nie mogłaś do mnie zadzwonić, zanim zrobiłem z siebie kretyna przed rodzicami? – spytał z wyrzutem.
– Dowiedziałam się godzinę temu, naprawdę. – Trochę naciągnęłam prawdę, ale nie miałam ochoty opowiadać mu o całym dzisiejszym zamieszaniu. Hubert kipiał wściekłością i nie zamierzał się uspokoić.
– Mam w dupie twoją pracę! – wydarł się znowu. – Chcę mieć moją żonę z powrotem. Minął ponad miesiąc, od kiedy my ostatnio... spojrzał na mnie z pretensją. Uważasz mnie za upośledzonego? Myślisz, że nie wiem, co politycy robią na takich konwentach ze swoimi asystentkami? No, Marlena, przyznaj się! – Nie, tego już, kurwa, za wiele – pomyślałam.
– Sugerujesz, że mam tę pracę, bo sypiam z szefem? – oburzyłam się. – A nie dlatego, że zrobiłam doktorat z marketingu politycznego i haruję jak wół od kilku lat? Co z ciebie za mąż, że tego nie doceniasz? W życiu byśmy się nie utrzymali z twojej emerytury i tego, co dorobisz w warsztacie. Mamy kredyt na dom pod Wrocławiem, do cholery! I to ja na niego zarabiam! – wydarłam się teraz ja.
– Ty wiesz najlepiej, co zrobić, żebym się poczuł, jak pizda – warknął na mnie, po czym obrócił się na pięcie i poszedł do kuchni. Pobiegłam za nim.
– Hubi, to nie tak... Nie wyrzucam ci wcale, że zarabiasz mniej ode mnie...
– Mów tak, kurwa, dalej – spojrzał na mnie z żądzą mordu w oczach. – Dobij mnie jeszcze, kobieto. Tak jakbym bez tego nie czuł się ciągle niewystarczająco dobry dla ciebie... – Jego mina wskazywałam teraz raczej na przybicie niż wściekłość. Coś mnie złapało za serce.
– Kochanie, jesteś wystarczająco dobry – spojrzałam na niego z miłością. – Jesteś idealny dla mnie. Przykro mi, że tak wyszło, ale naprawdę nie miałam na to żadnego wpływu. Próbowałam się wykręcić, ale to konwent krajowy i marszałek nie chciał o tym słyszeć. Przykro mi, naprawdę... – jęknęłam, czując, że w oczach zbierają mi się łzy.
– Mam w dupie twoje „przykro mi" – odburknął. – Znowu mnie wystawiłaś.
– Przecież nie chciałam... – płakałam już normalnie, bo nie umiałam powstrzymać żalu.
– Wiesz co? Miałem iść dziś na wieczór kawalerski Freda, bo mnie zaprosił, ale odmówiłem mu, twierdząc, że będę miał w końcu wymarzony weekend z żoną. I wiesz, co teraz zrobię? – spojrzał na mnie, ale nie tak, jakby oczekiwał jakiejś odpowiedzi. – Wiesz. Zaraz do niego zadzwonię i powiem, że chętnie pójdę. A co mi tam! Żona mnie zostawia na cały weekend, żeby się gzić z szefem, to i ja pójdę się zabawić – stwierdził, po czym poszedł do sypialni z telefonem. Stałam w kuchni, jak ten kołek i nie mogłam zrozumieć, co się działo z moim mężem, z naszym małżeństwem... – To nie mój Hubert...
– Skarbie, przecież jestem dziś wieczorem. Nie zostawiaj mnie samej w domu... – poprosiłam.
– Ja też bym wolał, żebyś mnie nie zostawiała i jakoś o to nie proszę, bo wiem, ze nic z tego – odparł. Było po nim widać, że ciągle był wkurzony, ale powoli wściekłość ustępowała żądzy rewanżu. Chciał się na mnie odegrać i wybrał pewny sposób. – Wychodzę o osiemnastej. Masz niecałą godzinę, żeby zrobić obiad, to może zjem z tobą – dodał, a ja poczułam, jak sztylet złożony z jego słów przebija moje serce. – Skoro chcesz to tak rozegrać, to w porządku – pomyślałam.
– Nie mam potrzeby przebywania z tobą w jednym pomieszczeniu – odpowiedziałam, próbując zapanować nad łzami. – Jak chcesz jeść w kuchni, ja wyjdę do restauracji.
– Ja... – Hubert wyglądał, jakby się zawahał, ale tylko przez chwilę. – Nie, to ja wyjdę wcześniej – zadecydował zaraz. – Skoro i tak spędzasz cały weekend poza domem, posiedź sobie w nim sama, tak jak ja będę – dodał i poszedł do łazienki. Po chwili usłyszałam szum wody pod prysznicem. Przez moment zapragnęłam znaleźć się tam razem z nim, ale urażona duma zwyciężyła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro