II.7.
Kwiecień 2018.
We wtorek, 3 kwietnia, przyszłam do pracy wypoczęta i w całkiem dobrym humorze. Już dawno nie spędziłam tyle fajnego czasu z rodziną, nie martwiąc się niczym innym. Z pracy też wyszłam o szesnastej, co jeszcze miesiąc wcześniej byłoby nie do uwierzenia. Prawie zaczęłam się przyzwyczajać do luksusu wracania z pracy do domu o normalnych godzinach, choć z tyłu głowy ciągle miałam obawę, że to tylko tymczasowe. I, niestety, miałam rację...
Pół roku przed spodziewanymi wyborami samorządowymi, cały świat regionalnej i lokalnej administracji ogarnęło przedwyborcze szaleństwo. Politycy wszystkich szczebli zaczęli nagle interesować się swoimi, zapomnianymi przez ostatnie cztery lata, wyborcami. Trzeba było się im przypomnieć, pochwalić, dać coś, naobiecywać, pozwolić się zapamiętać, żeby znowu zostać wybranym.
Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego politycy uważają wyborców za idiotów, a ludzie, swoimi wyborami, tylko masowo potwierdzają tę tezę... Zastanawiałam się, dopóki sama nie zaczęłam pracować w tym środowisku. Od kilku lat (a dokładnie od ostatnich wyborów, które marszałek Krawczewski wygrał, również dzięki moim radom), byłam już pewna, dlaczego tak jest. Na studiach i w czasie pracy badawczej do doktoratu poznałam teorię i spróbowałam ją zweryfikować na podstawie doświadczeń innych. Od kiedy jednak pracowałam dla Krawczewskiego, przekonałam się, że to jest świat, który nie rządzi się żadnymi prawidłami poza jednym. – Zwycięzca bierze wszystko. – Dlatego ci ludzie tak zażarcie o nie walczyli. To było ich być albo nie być, bo wielu z nich poza polityką nie miało niczego. Ani wykształcenia, ani pracy, ani normalnego życia.
Od 4 kwietnia do Biura Marszałka zaczęły napływać zaproszenia z kraju i zagranicy. Konferencje, konwenty, imprezy, festyny. Wszystko tylko po to, żeby chwalić się dokonaniami i obiecać ich więcej na nadchodzącą kadencję. Oczywiście, jak do tej pory zaproszenia takie były odrzucane lub szef wysyłał na nie swoich pracowników, tak teraz zachciało mu się osobiście być na każdym. – A więc uważał, kiedy mu o tym mówiłam przed ostatnimi wyborami. – Bo tak właśnie zwykle bywa, że wyborcy najlepiej zapamiętują osobisty kontakt z politykiem. Ludzie chcą się poczuć wyjątkowi, wybrani. Chcą słuchać o tym, jak wspaniale sobie radzą, jak piękne mają miasta, jak można ich stawiać za wzór dla innych. – Powtórzenie tego samego kłamstwa wiele razy powoduje, że masy zaczynają w nie wierzyć. Powtarzanie go w każdym miasteczku powiatowym sprawia, że polityk wygrywa wybory.
Jeśli myślałam, że wcześniej pracowałam dużo, to teraz dopiero się zaczęło. Niestety, w związku z większą liczbą nowych spraw w Departamencie Marszałka, tymczasowo wzrosła rola dyrektora departamentu, niejakiego Sławomira Dybczyńskiego, którego odpychająca fizjonomia i jeszcze bardziej odpychający sposób bycia zawsze źle na mnie działały. Dybczyński był w biurze szefa codziennie i zostawał u niego po naradzie, co powodowało, że musiałam z nim spędzać coraz więcej czasu, a ponieważ drań unikał Doroty po naszym ostatnim starciu, cała jego uwaga skupiała się na mnie.
– Pani Marlenko, mogę prosić o kawę? – spytał i tego dnia, po raz kolejny testując granice mojej cierpliwości.
– Panie dyrektorze, ma pan swoją sekretarkę – przypomniałam mu. – Pani Malinowska ma w zakresie obowiązków obsługę sekretariatu departamentu i robienie panu kawy. Ja nie.
– Piękna Marleno, skąd ten wisielczy humor? – Dybczyński nie odpuszczał. – Czyżby mąż pani wczoraj nie zadowolił? Jak można nie troszczyć się o tak absorbującą kobietę? – Ja pierdolę, powstrzymajcie mnie, bo mu przywalę – pomyślałam i wycedziłam przez zaciśnięte zęby:
– Moje prywatne sprawy proszę zostawić w spokoju. Jesteśmy w pracy, przypominam, i żaden niewyżyty frustrat nie będzie robił aluzji do mojego męża. – Bo nie możesz się z nim równać.
– Takie mocne słowa? – dyrektor udał zdziwienie.
– To nie są mocne słowa – odparłam, siląc się na spokój. – Mocne byłyby słowa Huberta, jeśli usłyszałby, co pan wygaduje na jego temat.
– Chętnie poznałbym pani męża w takim razie. Lubię konkretnych ludzi – odpowiedział Dybczyński zaskakująco.
– Myślę, że mój mąż nie podzieliłby pańskiego entuzjazmu – warknęłam, tracąc nad sobą panowanie. Wstałam od biurka i chciałam wyjść stamtąd choć na chwilę, żeby pozbyć się natręta, ale on zastąpił mi drogę i nie zdążyłam wyhamować, lądując na jego opasłym brzuchu. Odbiłam się od niego i upadłam na podłogę. Żeby wstać w ołówkowej spódnicy i szpilkach, musiałam przekręcić się na brzuch i podnieść na kolanach. Zboczeniec wykorzystał tę chwilę, żeby klepnąć mnie w tyłek, opięty spódniczką, która ledwo wytrzymywała te nieplanowane akrobacje. Wstałam szybko i spoliczkowałam Dybczyńskiego szybciej niż zdążyłam pomyśleć nad konsekwencjami tego czynu, bo w tym samym momencie do mojego biura wpadł marszałek.
Krawczewski zastał mnie w ręką w górze i dyrektora departamentu, trzymającego się za policzek, który był czerwony w miejscu uderzenia. Nie muszę mówić, że zboczeniec miał wzwód. Albo go podnieciła ta wymiana zdań ze mną, albo fakt, że położył swoją łapę na moim tyłku, ale sytuacja wyglądała co najmniej dwuznacznie.
– Co tu się dzieje? – spytał marszałek Krawczewski.
– Pan dyrektor Dybczyński zachował się niestosownie – odpowiedziałam powściągliwie.
– A pani Zawiślak mnie spoliczkowała – odpowiedział szybko ten pajac.
– Co on pani zrobił? – spytał marszałek.
– Zastąpił mi drogę, a kiedy upadłam i próbowałam wstać, klepnął mnie w tyłek – odparłam, ciągle w nerwach.
– Panie Dybczyński, proszę wrócić do swojego biura i czekać na wezwanie – powiedział wtedy nasz szef.
– Ale...
– Nie ma ale. Wypad, już! – warknął Krawczewski. Grubas posłusznie opuścił mój gabinet. Dopiero kiedy zamknęły się za nim drzwi, odetchnęłam spokojniej.
– Pani Marleno, proszę mi opowiedzieć o tej sytuacji ze szczegółami – poprosił marszałek.
– Obawiam się, panie marszałku, że będę musiała zgłosić molestowanie w pracy – odpowiedziałam, próbując się uspokoić.
– Słucham??? Oszalała pani?! – wydarł się nasz szef. – Przecież mamy kampanię. Na jesień wybory! Taki skandal w urzędzie położyłby cień na moim przyszłym zwycięstwie.
– To nie pierwsze jego takie zachowanie. Nie tak dawno nagabywał Dorotę z sekretariatu.
– Pani Marleno, Dorota robiła loda połowie urzędu – prychnął marszałek. – Nie zajmujemy się nią, tylko panią. – Co on pierdoli? – słowa szefa odbijały mi się w głowie, jak piłeczka pingpongowa.
– Co?
– Nie mogę zwolnić Dybczyńskiego – wypalił wtedy szef.
– Ale dlaczego?
– Ma na mnie haka. I tak by się pani dowiedziała... – westchnął. – Byliśmy kiedyś razem na konferencji i trochę zabalowaliśmy. Widział rano, jak z mojego pokoju wychodziła pewna pani... i teraz szantażuje nas oboje.
– Jak pan mógł... – zastanowiłam się nad pytaniem, które chciałam zadać szefowi. Przecież nie obchodziło mnie jego życie prywatne. Miał żonę i dwoje dorosłych dzieci, ale to jego sprawa. – Jak pan mógł być tak nieostrożny? – spytałam w końcu profesjonalnie, bez moralizowania.
– Stało się.
– I co teraz?
– Odsunę go jakoś, żeby pani nie dokuczał. Jest pani dla mnie ważna, pani Marleno. Chcę z pani pomocą wygrać te wybory.
– Wyobrażam sobie, ale proszę postępować ostrożniej w trakcie kampanii. Jeśli nie podejdzie pan poważnie do kwestii wizerunku, będziemy mieli problemy tuż przed wyborami, bo wtedy wszyscy, którzy mają coś na pana, wyciągną to.
– Wiem, pani Marlenko, wiem... Mężczyźni to jednak są głupi – westchnął znowu. – O, tak jak Dybczyński. Gdyby nie to, z kim mnie widział, już dziś wyleciałby na zbity ryj, a tak musimy oboje go znosić.
– Aż żałuję, że nie doniosłam na niego, kiedy kazał Dorocie zrobić sobie loda przy pańskim biurku... – wyrwało mi się i zaraz spojrzałam na szefa przestraszona.
– Co takiego???
– No... siedział przy pańskim biurku, a Dorota klęczała pod nim.
– Ja pierdolę! – Krawczewski złapał się za głowę. – Przepraszam, że przeklinam w czasie kampanii, mam nadzieję, że to zostanie między nami – spojrzał na mnie pytająco.
– Zna mnie pan, szefie.
– Tak, oczywiście. Pani jest moją opoką. Ale ten facet nie ma krztyny przyzwoitości – zauważył.
– Nie ma, ale ja nie mogę obiecać, że mój mąż nie będzie od niego żądał rewanżu, kiedy się o tym dowie.
– Pani mąż...? – Krawczewski zastanowił się przez chwilę. – Ten żołnierz?
– Już emerytowany. Obecnie pracuje dorywczo jako mechanik.
– Dybczyński nie wytrzymałby z nim ani jednej rundy – zachichotał marszałek, który był zaciętym fanem boksu i sztuk walki w ogóle. – To może być jakiś sposób, żeby Sławek dał pani spokój. Proszę tylko uważać na kamery.
– Spokojnie, nie zamierzam napuszczać Huberta na nikogo, ale jeśli pan szuka czegoś na niego, możemy spróbować zastawić pułapkę na Dybczyńskiego.
– Co pani ma na myśli?
– Trzeba by go uwiecznić w sytuacji niekorzystnej wizerunkowo – odpowiedziałam oględnie.
– Pani to rzeczywiście jest rasowym piarowcem – zauważył marszałek z uznaniem w głosie. Potraktowałam to jako komplement.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro