I.4.
Przy biurku marszałka siedział dyrektor Sławomir Dybczyński. Pod biurkiem klęczała Dorota i... sami wiecie, co mu robiła. Mina zboczeńca była adekwatna do sytuacji. Miał błogi uśmiech i zamknięte oczy, które otworzył dopiero, kiedy usłyszał, że weszłam. Dorota, wyskakując spod biurka, uderzyła się w głowę o jego blat. – Ja pierdolę! Nie chciałam tego zobaczyć! Bóg mi świadkiem, że naprawdę nie chciałam...
– Co pani tu robi?! – spytał dyrektor oburzony. – Powinienem panią zwolnić za wchodzenie bez pukania do nie swojego biura! – dodał groźnie, próbując zapiąć rozporek. Specjalnie patrzyłam tylko na jego głowę i powyżej, żeby czasem mój wzrok nie ześliznął się w miejsce, którego nigdy nie chciałabym zobaczyć. Zwymiotowałabym te zjedzone minikanapki, jak nic, a byłoby szkoda, bo były niezłe. Nie wiedziałam czy mam się śmiać czy płakać, kiedy obok mnie przemknęła Dorota z opuszczoną głową, próbując być niezauważona. – Ja pierdolę, no, ja pierdolę, jestem w jakiejś tragifarsie!
– Co pan tu robi, do cholery!? – wydarłam się. – To nie jest pańskie biuro i nie pan jest tu od zwalniania. Poza tym, nie chce pan, żeby marszałek się dowiedział o tym, co tu dziś widziałam – dodałam, patrząc na niego wzrokiem bazyliszka. – Patrz mu w oczy, patrz mu w oczy – powtarzałam sobie. – Nie możesz stracić kontaktu wzrokowego, bo pomyśli, że wygrał. – W końcu to ja wygrałam. Dybczyński spuścił wzrok i się rozpłakał.
– Jestem skończony... – chlipał. – Jeśli pani na mnie doniesie, już po mnie... Nie mam rodziny, ta praca jest dla mnie wszystkim... – Jeśli myślisz, chuju jeden, że weźmiesz mnie na litość, to się mylisz. Niejednego już widziałam w życiu takiego, jak ty. Polityka to śliska sprawa i tylko żmija dobrze się po niej porusza. Skoro jesteś dyrektorem, to albo jesteś mega kompetentnym gościem, albo musiałeś mieć na kogoś haka – szybko to przemyślałam.
– Trudno powiedzieć, żeby nie wiedział pan, co robi – stwierdziłam chłodno. – Proszę stąd wyjść i nie chcę pana więcej widzieć w naszym biurze, kiedy nie ma szefa, a Dorota jest sama. Dybczyński wstał od biurka, jeszcze raz poprawił spodnie od garnituru na opasłym brzuchu i skierował się do drzwi.
– Powie pani marszałkowi? – spytał na odchodne.
– Powinnam. Ale na razie nie mam czasu tego roztrząsać. Muszę wracać do pracy. I pan też. Nie przyszedł pan na otwarcie konferencji. Jestem pewna, że marszałek to zauważył. Do widzenia – dodałam i poszłam do swojego biura, uznając sprawę za zakończoną. Zamknęłam się na chwilę w moim pomieszczeniu służbowym. Wzięłam z biurka telefon i stanęłam przy oknie, żeby zaczerpnąć trochę powietrza. Kilka głębszych wdechów i wyrównałam oddech. Mogłam wracać na konferencję.
Dorotę sobie na razie chciałam odpuścić, ale coś mnie tknęło. I dobrze, bo kiedy podeszłam do jej biurka, akurat się pakowała.
– Co ty robisz, dziewczyno? – spytałam.
– Jak to co? Dyrektor kazał mi się pakować. Zwolnił mnie – odpowiedziała, próbując nie patrzeć mi w oczy.
– Nic z tego. Ten chuj nie będzie tu rządził! – warknęłam. – Jesteś sekretarką marszałka. Wracaj do pracy i ani mi się waż go słuchać.
– Jak to? – dziewczyna spojrzała w końcu na mnie.
– Słyszałaś mnie. To on cię molestował w pracy. Nie może cię zwolnić. Pogadamy później, bo muszę już lecieć, ale pamiętaj, nadal tu pracujesz – przypomniałam jej.
– Ale ja...
– Dorota, każdy popełnia błędy. Bierz się do roboty i spróbuj je naprawić – dodałam. I zobaczyłam w jej oczach wdzięczność.
– Dziękuję, Marlena.
Wychodząc z Biura Marszałka, minęłam się w drzwiach z Dorianem. – Uff, jak dobrze, że on tu będzie – pomyślałam i pobiegłam z powrotem na konferencję.
Spóźniona, dotarłam w końcu na miejsce. Zobaczyłam, że Dybczyński siedzi w pierwszy rzędzie od strony drzwi. – A więc jednak przyszedł.
Marszałek zauważył moje spóźnienie, ale przekazał mi tylko wzrokową naganę, a potem uśmiechnął się, żeby pokazać, że wszystko poszło dobrze. Musiało, jeśli tylko trzymał się mojego konspektu i robił króciutkie przerwy w mówieniu, żeby złapać oddech i żeby tłumacze symultaniczni nadążyli z tłumaczeniem. Więc pewnie otwarcie się udało.
Na naszej konferencji było całe mnóstwo dziennikarzy, przyjechali też samorządowcy z całego Dolnego Śląska. Byli tam również znajomi z powiatu, w którym pracowałam wcześniej. Nowy starosta, kierowniczka wydziału rozwoju i koleżanka z promocji. Podeszłam do nich w przerwie, żeby się przywitać. Oczywiście, najpierw sprawdzając, czy szef nie potrzebuje pomocy.
– Nasza piękna Marlena, jak miło – przywitał się starosta Wiącek. Pamiętałam, jak kilka lat temu ten facet był jeszcze kierownikiem w urzędzie miasta i radnym powiatowym. Zawsze sympatyczny i lubił spoufalać się ze wszystkimi. Z tą moją urodą trochę wszyscy przesadzali, ale akurat Piotr Wiącek zawsze miał do mnie jakąś słabość.
– Witam, panie starosto – odpowiedziałam uprzejmie, bez spoufalania się.
– Cześć, Marlenko – pani Wiesia przytuliła mnie na przywitanie. Kiedyś pracowałam w jej wydziale. Była dla nas, młodszych pracowników, jak taka etatowa mama.
– Cześć, młoda – Gabrysia akurat była w moim wieku i znałyśmy się od dawna.
– Cześć, Gabrycha. Jak się wam podoba nasza konferencja? – spytałam kurtuazyjnie.
– Klasa. Widać, że się marszałek nam wyrobił – zauważył starosta.
– Ciężko nad tym pracujemy – odpowiedziałam z uśmiechem. – Wybaczcie, obowiązki wzywają. Może uda nam się spotkać jeszcze przy obiedzie.
– A będzie coś dobrego czy lepiej jechać do MacDonalds'a? – zażartował sobie starosta.
– Będzie, będzie. W końcu Unia płaci – odpowiedziałam też żartem i poszłam w stronę mojego szefa.
Konferencja trwała do późnych godzin popołudniowych. Byłam niewyobrażalnie zmęczona. Tym bardziej, że jednak tłumaczenie mnie nie ominęło. Po prostu tłumaczka niemieckiego nie wyrabiała. Asystent premiera Saksonii próbował mnie poderwać, co byłoby nawet zabawne, gdyby nie fakt, że zauważył to i jego, i mój szef. Żart marszałka okazał się w tym momencie nieprzetłumaczalny. Błagałam tylko w myślach siłę wyższą, żeby ten dzień się już skończył.
W końcu, po wielu godzinach, moje modły zostały wysłuchane. Delegacje zagraniczne pożegnały się, zapakowały do samochodów i odjechały do domów, a pozostali goście się rozeszli. Wychodziłam z pracy przed osiemnastą, tuż po tym, jak do domu został odwieziony marszałek (wypił trochę wina do obiadu i nie mógł jechać sam). Nie zazdrościłam koleżankom i kolegom z wydziałów organizujących konferencję. Oni musieli jeszcze zostać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro