Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXIV

Marzec przyszedł ciepły i pogodny. Anduina, zasilana strumieniami z topniejącego w górach śniegu, rozlewała się szeroko, tworząc w niektórych miesjscach prawdziwe jeziora. Słońce ogrzewało ludzi tłumnie zmierzających do stolicy na obchody rocznicy. Podobnie jak rok temu, wszędzie było gwarno, a główną ulicą ciężko było przejść bez potrącenia kogoś. Znów widziałam barwy proporców z całego ŚródziemiaJasną stroną tej sytuacji była sprawnie funkcjonująca poczta. Do Minas Tirith przybywało po kilku posłańców dziennie i tyle samo opuszczało stolicę. Z listu Eowiny wiedziałam, że w Rohanie obchody zostaną połączone z jej ślubem, który zbiegnie się z rocznicą pochowania Theodena.

Odliczamy dni do Twojego przyjazdu. To znaczy ja odliczam za nas dwoje, bo mój brat w życiu się do tego nie przyzna. Jakby to, że wysyłam jego listy jako moje nie było wystarczającym powodem, żeby cokolwiek mi wspomnieć...

W którymś liście przyznałam, że tak na prawdę nie wiem, co robimy. Ta odpowiedź nie zadowoliła jednak Eowiny i nadal drążyła temat przy każdej okazji.

Jedyną pewną rzeczą było to, że nie mogłam się już obejść bez tych listów.

— Zakochałaś się — oświadczyła Mairen kilka dni przed rocznicą.

Stałyśmy na murach i wyglądałyśmy Amrothosa, chociaż dojrzenie go w tłumie graniczyło z cudem. Rok temu stałam tu sama, otoczona wojenną wrzawą, jękami rannych i wrzaskiem Nazguli. Patrzyłam na wschodzące słońce i las włóczni wyrastający na wzgórzu. W pamięci nadal miałam czysty dźwięk rogów. Pomyślałam, że może już wtedy go widziałam, nawet o tym nie wiedząc. Eomer i Eowina gdzieś tam byli, pędzili w stronę miasta, a ja stałam, patrzyłam i nie wiedziałam, że... 

— Chyba tak — odparłam zaskoczona. — Co mam zrobić? — zapytałam, przestraszona moim odkryciem.

— Zaczekaj. — Mairen ścisnęła moje palce. — Już niedługo się zobaczycie. A wtedy wszystko stanie się jasne, tego jestem pewna.

Ona sama z niecierpliwością czekała na Amrothosa. Mój brat wiedział, że ojciec przyszedł do Mairen i zgodził się na ślub. Myślałyśmy, że natychmiast przyjedzie, on jednak wolał poczekać, aż ojciec wróci do Dol Amroth. Nie pomogło nazwanie go głupcem. Uparł się i został w Rohanie do końca lutego, tym bardziej, że wszystko układało się lepiej, niż przypuszczał. Podobno miał świetne wieści do przekazania.

Nie próżnował przez ostatnie miesiące. Zjeździł Rohan wzdłuż i wszerz, poznając hodowców. Podobno początkowo podchodzili do niego nieufnie, ale Amrothos szybko zawiązywał przyjaźnie i z wszystkimi umiał znaleźć wspólny język. Był częstym gościem w Edoras, a nawet umiał już trochę mówić po rohirricku. Ja na nowo zaczęłam się go uczyć, nie chcąc, żeby ktoś mnie znowu zaskoczył. Wspomnienie krótkiej rozmowy z Maud stanowiło niezłą motywację.

— Myślisz, że dzisiaj przyjedzie? — Mairen zmieniła temat.

— Powinien, jeśli chce porozmawiać z królem. Pisał, o co chodzi?

— Wiem tyle, co ty — wzruszyła ramionami. — Nie mam pojęcia, co planuje, ale z jakiegoś powodu jestem spokojna. Mam dobre przeczucia.

Powoli ruszyłyśmy w stronę Domów Uzdrowień. Ogrody zaczynały budzić się do życia. Pierwsze kwiaty rozkwitły na rabatach, a na drzewach i krzewach pojawiły się pąki. Mora ziemia pachniała wiosną, mimo że wiejący od gór wiatr nadal był zimny. Miałam nadzieję, że pogoda się nie pogorszy. Gdyby w górach spadł śnieg, musiałabym bardzo nadłożyć drogi.

— Mairen! Mairen! Wrócił! — Lilly biegła w naszą stronę w samej sukience.

Urosła przez zimę i wypadły jej dwa zęby. Była bardzo energiczną i zdolną dziewczynką. Miała świetną pamięć: potrafiła wyrecytować wiele wierszy, a „Lament Luthien" był jej ulubioną balladą, którą śpiewała niemal codziennie. Po błąkającej się po ulicach sierocie nie został nawet ślad.

Amrothos stał w drzwiach. Gdyby Lilly nie powiedziała, że przyjechał, pewnie wzięłabym go za kolejnego pacjenta. Zapuścił brodę, a podróżny strój miał ubrudzony błotem. Zgarbione ramiona i poszarzała twarz świadczyły o zmęczeniu podróżą. Mimo to, gdy tylko Mairen znalazła się w zasięgu jego ramion, podniósł ją i mocno przytulił.

— Nareszcie! — wykrzyknęli oboje.

Długo trzymał ją w ramionach, zostawiając ślady błota na jasnym materiale. Mairen miała zamknięte oczy, a łzy płynęły jej po policzkach wartkim strumieniem.

— Też tu jestem — powiedziałam, gdy minęła dłuższa chwila, a Amrothos nadal nawet na mnie nie spojrzał.
— Wybacz, siostrzyczko — roześmiał się i zamknął mnie w mocnym uścisku. — Gratuluję zdania egzaminu!

— Dziękuję. Jak dobrze, że wróciłeś!

— Na jakiś czas.

— Planujesz kolejny wyjazd? — zapytałam, prowadząc go do pustej o tej porze kuchni.

— Wszystko zależy od króla... Ale tak. Tym razem na stałe. To znaczy, jeśli Mairen się zgodzi — powiedział, bawiąc się pierścionkiem na jej palcu. — Przyszedł tu? — zapytał z niedowierzaniem.

— Przyszedł — odparłam. — Powinniście w końcu porozmawiać. Przyjechał wczoraj. Idź do niego...

— Mam do niego iść? — W jego głosie momentalnie pojawiła się wroga nuta. — Ja?!

— Bądź mądrzejszy. Ojciec chce dobrze. Daj mu szansę na przeproszenie cię.

— Już widzę, jak mnie przeprasza!

— Nie było cię przez kilka miesięcy, pamiętaj o tym!

— Wątpię, żeby cokolwiek się zmieniło!

Miałam ochotę porwać ciężką deskę do krojenia i go uderzyć. Jego upór sprawiał, że ze złości trzęsły mi się ręce.

— Przyszedł tu, stał w tym samym miejscu, w którym ty stoisz teraz i zgodził się na wasz ślub! Ale proszę bardzo, bądź dalej upartym osłem i rób, co chcesz! — Jeszcze bardziej podniosłam głos. — Wyjeżdżam w przyszłym tygodniu i nie obchodzi mnie, jak to załatwisz!

Nie tak powinno wyglądać nasze powitanie po kilku miesiącach. Z wściekłości zatrzasnęłam za sobą drzwi i ruszyłam do wyjścia. Zaraz jednak przypomniałam sobie, że miałam jeszcze zmienić okład jednej z pacjentek. Z ponurą miną wróciłam do kuchni po wodę. Amrothos zatrzymał mnie w progu.

— Porozmawiam z nim.

— Jak już mówiłam, nie obchodzi mnie to — skłamałam i wyszłam.

Do końca dnia unikałam Amrothosa, co nie było takie trudne. Po południu poszedł do króla, a ja odwiedziłam krawcową, żeby odebrać suknię. Mogła to robić Ingrid, ale chciałam jak najbardziej odciągnąć moment powrotu do domu. Nie wiedziałam, czego bardziej się bałam: krzyków dobiegających z salonu, czy głuchej ciszy świadczącej o tym, że do żadnej rozmowy nie doszło.

Z niepokojem otworzyłam drzwi, bezwiednie wstrzymując oddech. W domu było cicho. Z odległej kuchni dochodził stłumiony brzęk naczyń. Ostrożnie zajrzałam do salonu. Ojciec i Amrothos siedzieli spokojnie w fotelach przy kominku, a między nimi na stoliku stała karafka z alkoholem. Wyglądali na rozluźnionych, byli pogrążeni w uprzejmej rozmowie.

— Późno dziś wróciłaś. — Ojciec zauważył mnie w drzwiach.

— Miałyśmy dużo pracy – odparłam niepewnie, intensywnie wpatrując się w twarz brata. — Wszystko w porządku?

— Nie pamiętam, kiedy było tak dobrze — powiedział ojciec, a Amrothos uniósł kąciki ust w delikatnym uśmiechu i mrugnął do mnie porozumiewawczo. 

Już po wszystkim, zdawały się mówić jego oczy. Odetchnęłam z ulgą, nagle czując jak uchodzi ze mnie napięcie.

 — Dajcie mi chwilę, niedługo do was zejdę.

* * *

Wyjechaliśmy dwa dni po uroczystej rocznicy, w towarzystwie wielu podróżnych wracających do domów. Najpierw udaliśmy się do Dol Amroth, a już dzień później razem z Amrothosem i Mairen jechaliśmy w stronę Pinnath Gelin. Ojciec dał mi czteroosobową eskortę, do której dołączyła Ingrid, a także Bergil. Beregond zgodził się na podróż syna bo wielu prośbach chłopca i mojej obietnicy, że odeślę go do kraju razem z powracającymi do domu strażnikami.

Cieszyłam się tą podróżą i towarzystwem Amrothosa. Dopisywała nam piękna pogoda, a mój brat po rozmowie z królem i ojcem tryskał świetnym nastrojem.

  — Pomyślcie tylko! Fornost! Wszędzie puszcze i ruiny dawnych osad!

— Duchy dawnych książąt  — dodałam.

— I dzikie zwierzęta  — powiedziała Mairen, przewracając oczami.

Pomysł Amrothosa był niecodzienny, zupełnie jak on sam. Eriador od wieków był niemal opuszczony i nawiedzany przez mroczne siły. Ale dawno temu wybudowano tam wspaniałe miasta i solidne drogi. Teraz, jeśli wierzyć powtarzanym przez ludzi wieściom, Moria ponownie miała być zamieszkana. Za krasnoludami zawsze szło bogactwo, odrodzone Dale było tego najlepszym przykładem. Olbrzymie puste obszary można po wykarczowaniu lasu wykorzystać jako pastwiska. Nadal nie potrafiłam wyobrazić sobie Amrothosa jako hodowcy, ale on zdawał się traktować ten pomysł poważnie. Jak mówił, konie stanowiły jedynie niewielki element jego planu, który zakłdał przede wszystkim ponowne zaludnienie Eriadoru. Król dał mu pozwolenie na osiedlenie się w okolicach dawnego Fornostu.

Osobą, która najspokojniej zareagowała na tę wiadomość, była Mairen. Podczas, gdy ojciec zadał tysiące pytań o ludzi i pieniądze, a ja nie potrafiłam objąć umysłem ogromu czekającej go pracy, ona stwierdziła, że jako uzdrowicielka może pracować wszędzie.

Moim pierwszym odruchem było zapytanie, czy zwariował. Nie zadałam jednak tego pytania, wiedząc, że uraziłabym go moim brakiem wiary. Byłam zbyt przejęta jego pojednaniem z ojcem, żeby zacząć martwić się na poważnie. Zresztą, miałam go jeszcze zobaczyć na ślubie Faramira i Eowiny.

Rozstaliśmy się na skrzyżowaniu dróg. Ja pojechałam na północ, oni na zachód, z nadzieją, że dotrą do celu późnym wieczorem. 

— Pogoda się pogorszy — stwierdził jeden ze strażników, rzucając posępne spojrzenie na górskie szczyty.

Niechętnie, ale musiałam przyznać mu rację. W ciągu kolejnych dwóch dni znacznie się ochłodziło, a wieczorami padał marznący deszcz. Gdy wjechaliśmy do wąwozu, zrobiło się jeszcze zimniej. Przenocowaliśmy w nowo postawionej gospodzie, znajdującej się dokładnie na granicy Gondoru i Rohanu. Gości było niewielu, zatrzymali się tam głównie posłańcy. Rano świat był biały, jednak śnieg stopniał już przed południem. Gońcy wyruszyli o świcie, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu, nim kapryśna pogoda uniemożliwi dalszą podróż. Droga w obu kierunkach była pusta.

Przełęcz przekroczyliśmy w ponurych nastrojach. Wyjątek stanowił Bergil. Jeden ze strażników powiedział mu poprzedniego dnia, że przeprawimy się przez góry zaledwie kilkanaście mil od sławnego kamienia Erech. Chłopiec cały czas rozglądał się dookoła, a nadziei, że zobaczy ducha.

— Pilnuj drogi — powiedziałam w końcu. Zapadał zmrok, a droga była wyboista i usiana kamieniami. — Erech dawno został za nami.

Narastał we mnie niepokój. U wylotu wąwozu miała na nas czekać dodatkowa eskorta. Ujechaliśmy już jednak spory kawałek i nikogo nie było. Mogliśmy wprawdzie zatrzymać się na noc w tym miejscu, traktowałam to jednak jako ostateczność. Nie miałam najmniejszej ochoty spędzić chłodnej nocy w górach i w pobliżu drogi. W ciemnościach każdy dźwięk wydawał się podejrzany. Trzask gałązki, potrącony kamień. Odległy stukot kopyt. Niby nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że znajdowaliśmy się na uczęszczanym szlaku. A mimo to...

Zdecydowaliśmy, że wykorzystamy mdłe wieczorne światło i wjedziemy do rzadkiego lasku, znajdującego się pod nami. Liczyliśmy na to, że drzewa osłonią nas przed wzmagającym się wiatrem i lepkim śniegiem. 

Z początku nie zwracałam uwagi na dochodzące z zarośli szelesty. Nadal czułam się nieswojo, ale powtarzałam sobie, że mogą to być inni podróżni. O tym, jak bardzo się myliłam, przekonałam się, gdy tylko wjechaliśmy głębiej między drzewa. Zrobiło się już całkiem ciemno i właśnie mieliśmy się zatrzymać. Mężczyźni rozglądali się za dogodnym miejscem do rozbicia obozu. Nagle szelestów jakby przybyło, a w lesie rozległy się kroki. Serce podeszło mi do gardła, zaczęłam gorączkowo szukać pochwy ze sztyletem.

— Złaź z konia — odezwał się głos między drzewami.

 Nie ruszyłam się z miejsca, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w ciemność. 

— Powiedziałem, złaź!

 Poczułam szarpnięcie i spadłam z końskiego grzbietu. Kolejne szarpnięcie i stałam twarzą w twarz z brodatym mężczyzną. Nie miałam pojęcia, kiedy zdążył do mnie podejść. Popatrzył gdzieś za mnie i skinął głową. Usłyszałam szelest i na drogę wyszło jeszcze dziesięć osób. Wszyscy obdarci i zarośnięci, wpatrywali się w nas chmurnym wzrokiem. Konie zarżały przestraszone. Bergil dobył krótkiego miecza, zapewne po to, żeby dodać sobie odwagi.

— Wasza czwórka — mężczyzna odezwał się znowu. — Złazić na ziemię i rzucić broń, albo... — Wymownym gestem przyłożył mi nóż do gardła.

— Czego chcecie? — wydusiłam przez ściśnięte ze strachu gardło.

— Cisza! — Znów szarpnął moim ramieniem, aż zdrętwiała mi ręka. — Ty tam! Zejdziesz sama, czy trzeba ci pomóc?

Jakby na potwierdzenie tych słów, Ingrid krzyknęła rozpaczliwie, gdy któryś z napastników złapał ją za ramię i pociągnął w stronę mężczyzn. Nasi strażnicy próbowali reagować, ale wcześniej, na dany przeze mnie sygnał, złożyli broń. Teraz mieli zginąć, bo byłam na tyle głupia, że liczyłam na ugodowe wyjście z sytuacji. Jeden z mężczyzn odgarnął Ingird włosy z twarzy i przebiegł palcami po szyi, z której zsunął się szal.

— Nie róbcie im krzywdy! — krzyknęłam, próbując się uwolnić.

 Uderzyłam napastnika łokciem w twarz. Znów spróbowałam sięgnąć do sztyletu, gdy poczułam, że policzek mnie piecze, a po brodzie ścieka krew z rozciętej wargi. Od siły uderzenia zakręciło mi się w głowie i niemal upadłam, ale doskoczył do mnie drugi mężczyzna i złapał mnie za płaszcz, przy okazji zamykając w garści moje włosy. 

— Nic im nie będzie, jeśli przestaniesz się szarpać i grzecznie pójdziesz ze mną.

  W jednym momencie znieruchomiałam, chociaż najchętniej rozpłatałabym im wszystkim gardła. Trzymali mnie mocno, nie miałam jak sięgnąć do sztyletu. Mogłam tylko patrzeć bezradnie, jak jeden z nich wyciąga z sakwy sznur

 — Bardzo dobrze. Teraz cię puszczę, ale nawet nie drgniesz, zrozumiano? — Pokiwałam głową, widząc, że jeden z mężczyzn przykłada nóż do gardła Bergila. Puścili mnie, ale już po chwili  ktoś wykręcił mi ręce do tyłu i mocno związał. — Idziemy — popchnął mnie w kierunku drzew.

— Pani! — krzyknął Bergil.

Kolejne szarpnięcie i znów stałam twarzą do moich ludzi. Szorstka ręka uniosła mój podbródek tak, żeby oświetlała mnie pochodnia.

— Żebyśmy się zrozumieli — zaczął brodaty mężczyzna. — Nie wygląda to najlepiej, ale jeśli nie będziecie próbować niczego głupiego, nic gorszego jej nie spotka. Jeżeli kto kolwiek z was, a zwłascza ten smarkaty, spróbuje iść za mną lub zaatakować moich ludzi to... A właściwie... Pokażmy im, co się stanie z ich panią.

Miałam wrażenie, że serce  roztrzaska mi się od uderzania o żebra. Było mi zimno ze strachu, ale w ustach czułam tylko suchość. Poczułam, że szarpią się z moimi rękawami, a po chwili rozległ się trzask materiału. Zrozumiałam,  o co chodzi dopiero, gdy coś smagnęło delikatną skórę po wewnętrznej stronie, tuż nad więzami. Nie zdążyłam się powstrzymać i krzyknęłam głośno.

— Rozumiemy się?

Wszyscy ponuro skinęli głowami.

— Nic mi nie będzie, Bergilu. Opiekuj się Ingrid. I nie rób nic głupiego. Obiecaj mi!
— Obiecuję... 

Widziałam, jak walczył ze łzami. To miała być przygoda, pierwszy wyjazd poza granice kraju. Mieliśmy bezpiecznie dotrzeć do Edoras.

— Mogę wam zapłacić — podjęłam ostatnią próbę ratowania naszej sytuacji.

— Kto inny obiecał nam zapłatę — warknął i popychał mnie dalej przed sobą, trzymając za łokieć.  

— Ale... — wbrew zdrowemu rozsądkowi postanowiłam drążyć temat.

 Na nic jednak to się zdało, bo mój porywacz po prostu wepchnął mi knebel w usta. Ostry materiał na nowo otworzył rankę na rozciętej wardze. Żołądek zacisnął mi się w twardy supeł, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Gdyby porwano mnie dla okupu bicie na pokaz nie byłoby potrzebne. Wystarczyłoby zamknąć mnie gdzieś na jakiś czas i czekać na pieniądze. Gdzieś daleko zarżał koń, a potem następny. Zatrzymaliśmy się nagle. Było ciemno, zmrok nadal szybko zapadał. Ze strachem rozglądałam się dookoła. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Skały i niskie drzewa były do siebie bardzo podobne.

— Masz siedzieć cicho — ostrzegł, po czym zarzucił mi czarny materiał na głowę. Ponownie zesztywniałam, ale nie wydałam z siebie najcichszego dźwięku.

Teraz szło mi się znacznie gorzej. Potykałam się o korzenie i kamienie, a związane ręce nie pozwalały utrzymać równowagi. Teren piął się lekko w górę. Kilka razy potknęłam się i upadłam, mimo że mój „przewodnik" trzymał moje ramię z siłą imadła. Robiliśmy tyle hałasu, co spory oddział piechoty. 

Straciłam zupełnie poczucie miejsca i czasu, gdy się zatrzymaliśmy. Materiał zsunął się z mojej głowy i w panice rozejrzałam się dookoła. Staliśmy na szczycie niewielkiego wzgórza. W dole migały pochodnie w miejscu, gdzie zostawiłam swoich towarzyszy. Las dookoła szeleścił cicho na wietrze. Byłam niemal pewna, że sobie to wmówiłam, ale między podmuchami wiatru słyszałam ciężkie kroki.

Kawałek dalej zobaczyłam kształt człowieka i konia i ostatecznie straciłam nadzieję. To pewnie jego kroki słyszałam chwilę wcześniej. 

— Księżniczka — rzucił porywacz i wyjął mi knebel z ust. 

— Czego chcesz? – mój głos zabrzmiał pewnie, co było całkowitym przeciwieństwem tego, jak się czułam. 

Ponownie usłyszałam kroki w lesie. Tym razem nie było to przywidzenie. Postanowiłam grać na czas, chociaż myśl, że ktoś przychodzi mi z pomocą akurat teraz była zbyt piękna, żeby mogła być prawdziwa. Musiałam szybko coś wymyślić.

— Lothiriel... — szepnęła postać  po nieznośnie długiej chwili i podeszła bliżej. Cofnęłam się, ale za sobą miałam drugiego mężczyznę. — Miałeś obchodzić się z nią jak z damą.

— Wypełniłem swoją część umowy — powiedział, ignorując wyrzuty tamtego, a potem, ku mojemu zdziwieniu, uwolnił mi ręce.

Tajemnicza postać odrzuciła kaptur, a ja poczułam, że zbiera mi się na wymioty. Przede mną stał Ulrad. Ten sam, który obrażał mnie jesienią i którego bała się jego własna córka. Był chorobliwie chudy. Zapadnięte policzki i posiwiałe oczy tworzyły w nikłym świetle upiorny obraz. Nie umiał skupić wzroku, jego oczy stale się poruszały. Raz po raz ogarniał mnie rozgorączkowanym spojrzeniem.

Zaczekałam, aż krew ponownie zacznie krążyć w zdrętwiałych palcach i wyszarpnęłam sztylet z ukrytej pochwy.  Zamachnęłam się, byłam jednak zbyt powolna. Sekundę później klęczałam za ziemi, próbując złapać oddech po uderzeniu w brzuch.

— Oto miejsce kobiety... — Ulrad złapał mnie za włosy i zmusił, żebym wstała. — Finduilas... Minęło tyle lat, a ty nadal jesteś młoda, taka piękna...

— Postradałeś zmysły...

— Wybrałaś Denethora, ale to nic, moja ukochana... Wybaczam ci.

Puścił włosy i objął moją twarz dłońmi. Zatrzęsłam się z obrzydzenia i cofnęłam, ale wtedy jego palce wbiły mi się w policzki.

— Udamy się do Anfalas... Już nie odejdziesz... Nie znikniesz... — szeptał gorączkowo, a jego oczy zdawała się zasnuwać mgła. Po chwili jednak oprzytomniał i spojrzał za mnie. — Skuj ją.

— Nie! — krzyknęłam, gdy poczułam szarpnięcie. Znów wykręcono mi ręce, usłyszałam brzęczenie łańcucha.

Szaleniec! Zostałam porwana przez szaleńca!

Chwilę później Ulrad nagle upadł. Na wzgórzu zrobiło się tłoczno. Mężczyzna który mnie tu przyprowadził, nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Trzymsł mnie za ramię, zupełnie, jakbym miała dokąd uciec. Zdezorientowana patrzyłam na rozgrywającą się na moich oczach scenę.

Kawałek dalej Ulrad bił się z jakimś Rohirrimem. Mimo podeszłego wieku  i widocznych skutków choroby nadal był silny i sprawny. Usłyszałam, jak nóż przecina materiał i skórę. Potem nastąpiła seria przekleństw. Głos należał chyba do Gamlinga, a postura mężczyzny potwierdzała to przypuszczenie. Czyli moja eskorta przybyła, spóźniona najwyżej o godzinę.

Teraz to Ulrad był górą. Uniesionym mieczem celował w ciało tamtego. Po chwili poczułam, że jestem wolna, ale walka stała się nierówna. Mój porywacz dołączył bowiem do walczących. Gamlingowi udało się wstać i odpierał teraz ataki. Celnym ciosem pięści powalił jednego z napastników na ziemię. Wątpiłam, czy go zabił, ale chociaż przez chwilę nie musieliśmy się nim martwić.

Niżej również walczono. Słychać było rżenie koni i szczęk stali. Nad ogólny hałas wybił się chwilę pojedynczy krzyk bólu.

Gamling ponownie krzyknął. Wzgórze pełne było dołków i nierówności. Łatwo było potknąć się i złamać nogę. W przypadku Gamlinga oznaczałoby to natychmiastową śmieć. Ulrad znów stał nad nim z mieczem.

Z przerażeniem rozejrzałam się za czymkolwiek, co mogłoby mi pomóc. Eru czuwał nade mną tamtego dnia, bo już po chwili zobaczyłam mój sztylet, błyszczący słabo w świetle księżyca. To cud, że chmury przetarły się na chwilę akurat w tamtym momencie. Porwałam ostrze  i rzuciłam się na pomoc. Ulrad odepchnął mnie mocno i upadłam, obijając sobie biodra o wystające z ziemi kamienia. Leżałam teraz obok mocującego się z napastnikiem Gamlinga. Następne, co pamiętam, to nieprzyjemny zgrzyt ostrza na kości i ciepła krew ochlapująca mi ręce, a później stłumiony jęk Ulrada. Upadł na mnie ciężko i wstchnął.

 — Finduilas...

A potem cisza.

— Pani?

Nie wiedziałam, kiedy Gamling wstał. Przyklęknął obok mnie i zdjął moje palce z rękojeści sztyletu. Ulrad nie oddychał, ani się nie ruszał. Był martwy. Po lewej stronie, idealnie między żebrami, tkwił mój sztylet.

— Zabiłam go — powiedziałam to z takim zdziwieniem, z jakim dziecko oznajmia, że nauczyło się czegoś nowego. 

— Uratowałaś mi życie, pani.

— Zabiłam go — powtórzyłam głucho.

Nawet teraz jestem w stanie przypomnieć sobie dźwięk noża przeszywającego ciało tamtego człowieka. Pamiętam, że padał lepki, kwietniowy śnieg zmieszany z deszczem. Warga pulsowała, nadgarstki piekły. Na palcach i pod paznokciami zaschła mi krew, a jej zapach wywoływał mdłości. Mogłam opatrywać rannych i zamykać oczy zmarłym. Nie mogłam jednak znieść widoku i zapachu krwi, którą sama przelałam.

Nie pamiętam za to, jak znalazłam się u stóp wzgórza. Przez chwilę stałam bez ruchu i obserwowałam otoczenie. Każdy szelest, czy trzask dobiegający z zagajnika sprawiał, że miałam ochotę uciec. Dokąd, nie miałam pojęcia.

A potem Bergil krzyknął z bólu i na chwilę wróciła mi zdolność działania. Ruszyłam w jego stronę, wyrzucając sobie, że nie zareagowałam wcześniej. W niespokojnym świetle pochodni dostrzegłam jego wykrzywioną bólem twarz. Udało mu się usiąść i trzymał się za lewą nogę, trzęsącymi się rękami próbował zdjąć wysoki but.

— Co się stało?! — Zaczęłam delikatnie dotykać jego nogi, szukając rany lub jakiegokolwiek źródła bólu.

— Koń... Chyba złamał mi nogę... — Znowu jęknął z bólu, zaciskał palce na wystających korzeniach. Bardzo starał się nie płakać.

— Już dobrze... — Pogłaskałam go po mokrych od potu włosach. — Leż spokojnie. Potrzebuję więcej światła! — krzyknęłam do pozostałych.

Wszystko dookoła było mokre, więc upłynął dobry kwadrans, nim udało im się rozpalić ognisko. Przed oczami tańczyły mi czarne punkciki, a twarz Bergila zdawała się przybliżać i oddalać. W końcu udało mi się wyczuć pod palcami złamanie. Nie wiem, jak mi się to udało, bo wcześniej tylko pomagałam jednemu z uzdrowicieli przy składaniu złamań. Mimo to, pół godziny później Bergil zapadł w niespokojny sen, zmęczony bólem i strachem, ale za to z unieruchomioną nogą.

Oparłam się ciężko o pobliskie drzewo, patrząc, jak ludzie Gamlinga znoszą ciała w jedno miejsce. Zacisnęłam pięści, bo w myślach ponownie usłyszałam dźwięk noża przeszywającego ciało. Zamknęłam oczy, nie chcąc się rozpłakać

Nikt nigdy mnie nie uderzył, nie podniósł na mnie ręki nawet podczas najgorszych awantur. Oni mnie porwali i bili. Teoretycznie powinnam być sparaliżowana strachem. A mimo to go zabiłam. I nie żałowałam, to było najgorsze. Zabiłam człowieka, a jedyne, o czy mogłam myśleć to brak jakichkolwiek emocji. Łzy płynęły mi po policzkach. Z początku starałam się je ocierać, ale szybko zorientowałam się, że tylko rozmazuję na twarzy krew, która wcześniej pokrywała moje palce. To było dziwne. Nie czułam absolutnie nic poza obrzydzeniem do samej siebie. Nie żałowałam, że go zabiłam. Przerażał mnie sam fakt, że jestem zdolna do odebrania życia. Dopiero po jakimś czasie w pełni przypomniałam sobie koszmarną drogą przez las, zimne palce Ulrada na mojej twarzy... Myśl o tym, co mogło się ze mną stać podcięła mi nogi. Osunęłam się na kolana i wbiłam palce w mokrą ziemię, aż zabolało.

 Uniosłam głowę i otworzyłam oczy akurat w momencie, gdy podnieśli jego ciało. Twarz zastygła mu w zdumieniu. W chybotliwym świetle ogniska widziałam krew na jego ubraniu. Jego szeroko otwarte oczy zdawały się we mnie wpatrywać.

— Pani...

Krzyknęłam cicho, gdy ktoś dotknął mojego ramienia.

— Musimy ruszać. Chłopaka powinien obejrzeć medyk.

Skinęłam apatycznie głową i podeszłam do konia. Ingrid siedziała już w siodle, płacząc i mówiąc coś to siebie. Byłam jednak zbyt otępiała, żeby zastanawiać się nad sensem słów. Brudna i zmęczona, chciałam już tylko zasnąć i obudzić się w Edoras lub Dol Amroth. Gdziekolwiek, byle nie tu.



Zapomniałam ostatnio podziękować za 1000 wyświetleń, odczytów, czy jak tam się to nazywa. Prawie trzysta wyświetleń po czasie, ale co tam :P Dziękuję teraz <3

Lex z przyszłości: teraz, w chwili korekty jest ich ponad 11 000! Szaleństwo. 

Ten rozdział  oryginalnie kończył się w innym miejscu, ale zrobił się strasznie długi, wobec czego część akcji przeskakuje do kolejnego.

A to jest obrazek autorstwa FlowerLandcaster123, inspirowany jedną ze scen z mojej pracy. Jeszcze raz dziękuję, że pozwoliła mi go tu udostępnić <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro