Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXI


Jeszcze nigdy odpisanie na list nie przychodziło mi z takim trudem. Może dlatego, że dwie linijki tekstu ciężko nazwać listem? Potarłam zmęczone oczy. Odpisywałam do późna, na biurku leżały dwie gotowe do wysłania koperty. List do Amrothosa miał kilka stron, a mimo miałam wrażenie, że zapomniałam o czymś wpomnieć.

Musiałam  jednak przyznać sama przed sobą, że to nie Amrothos był problemem. Zmięłam kolejną kartkę, uznając, że proste „Tak" jest zbyt jednoznaczne i zuchwałe. Z kolei „Być może" było zbyt oziębłe. Żadna wersja nie była dość dobra. Nie miałam pojęcia, na ile mogę sobie pozwolić w tego typu korespondencji. Przez chwilę rozważałam nawet pozostawienie pytania bez odpowiedzi, jednak niemal natychmiast zbeształam się za to w duchu. Oczy same mi się zamykały, gdy zdecydowałam się na ostateczną wersję „listu".

Nie przekonamy się, dopóki nie zapytasz.

Wsunęłam złożoną kartkę między strony listu do Eowiny i podeszłam do łóżka. Nie chciałam się rozmyślić i przez kolejny kwadrans zastanawiać, co odpisać.

Rano szybko zapieczętowałam listy i oddałam je służącej do wysłania, zła na samą siebie, że napisanie kilku słów tak mnie wyprowadziło z równowagi.

Jesień ponownie dała o sobie znać: było zimno, a woda kapała z szyldów i parapetów na głowy przechodniów. Mijani ludzie wydawali mi się ponurzy i zmęczeni, mimo że było jeszcze wcześnie. Szli przygarbieni, wciskając głowy między ramiona. Białe miasto przybrało odcień szarości.

Owinęłam się ciasno płaszczem i wyszłam na ulicę. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy listy zostaną wysłane. Może mogłabym jeszcze je odzyskać i... I co? Co byś zrobiła? Chcesz pogapić się na nie jeszcze trochę?

W Domach Uzdrowień było ciepło i sucho, ale i tam panował ponury nastrój. Z gabinetu Opiekuna dochodziły podniesione głosy. Sprzeczał się z jakimś mężczyzną. Ich głosy odbijały się echem w cichym i pustym korytarzu.

— Gdybyś zarządził to wcześniej...

— Jeszcze nie wszystko stracone...

Nie słuchałam dalej. Takie spory były tu na porządku dziennym. Rodziny pacjentów zazwyczaj wiedziały lepiej, czego potrzeba ich bliskim i za wszelką ceną starały się o tym przekonać Opiekuna. Ten z kolei był człowiekiem spokojnym, ale nawet jego cierpliwość się kończyła.

Odwiesiłam przemoczony płaszcz i weszłam do kuchni. Tu też było cicho, mimo że znajdowały się w niej trzy osoby. Innes zawzięcie coś kroiła i ledwo się odezwała, gdy się przywitałam. Ioreth siedziała przy stole pogrążona w niewesołych myślach, co wywnioskowałam z wyrazu jej twarzy. Mairen uśmiechnęła się blado i zawiązała sznurek wokół pęczka ziół przygotowanych do ususzenia.

— Coś się stało? — zapytałam, nieco zaniepokojona nastrojami panującymi w pomieszczeniu.

— Jeszcze nic... — mruknęła Innes.

— To znaczy?

— Beth przeszła wczoraj amputację nogi — wyjaśniła Mairen . — Coś poszło nie tak i dalej gorączkuje. Nie ma z nią kontaktu. Jej mąż przyszedł dziś jeszcze przed świtem i nadal nie opuścił gabinetu Opiekuna.

— Słyszałam ich.

Ioreth gniewnie potrząsnęła głową. Policzki miała zaróżowione od emocji.

— Podczas oblężenia odcinał kilka nóg w ciągu dnia! A teraz co? Ziółka i okłady, też coś!

— Uspokój się, nic to nie da. — Innes mogłaby wyglądać na znudzoną, gdyby nie jej blada z niewyspania twarz i worki pod oczami. Widocznie siedziała przy Beth całą noc. –—Teraz trzeba czekać. Polepszy się jej, albo nie. Nic z tym już nie zrobimy.

W kuchni ponownie zapadła cisza. Każda z nas zajęła się swoją pracą. Zajrzałam do chorych, dolewając im wody, poprawiając posłania i zmieniając opatrunki. Zawahałam się przy drzwiach do pokoju Beth i po cichu weszłam do środka. Spała, co jakiś czas podrygując niespokojnie, Czoło miała mokre od poty, którym przesiąknięta była również jej poduszka. Delikatnie otarłam jej czoło i spojrzałam na to miejsce pod kołdrą, gdzie jeszcze poprzedniego dnia była noga. Teraz kończyła się poniżej uda. Ostrożnie uniosłam okrycie, żeby obejrzeć opatrunek. Był suchy i czysty. Widocznie ktoś niedawno go zmienił.

Nagle poczułam, że ktoś mi się przygląda. W drzwiach stał mąż Beth. Przypływ paniki niemal ściął mnie z nóg. Nie chciałam mu znowu mówić, że wszystko będzie dobrze, ani odbierać resztek nadziei.

— I... I jak? — zapytał zachrypniętym głosem, wchodząc do pokoju.

— Bez zmian — odparłam i uciekłam na korytarz. Niemal biegłam do kuchni, w obawie, że zawoła za mną, żeby o coś zapytać.

Czułam się jak tchórz. Już zapomniałam, jak to jest uczestniczyć w czyjejś śmierci.

Beth zmarła w południe. Nie odzyskała przytomności, ale twarz miała spokojną. W ostatnich chwilach życia najwyraźniej przestała odczuwać ból. Jej mąż wpadł w rozpacz i musiałam mu podać zioła na uspokojenie. Nie chciał widzieć Opiekuna, ale zażądał natychmiastowego wydania ciała. Trząsł się cały i był potwornie blady, ale nie płakał. Widziałam, jak bardzo chce, żeby popłynęły łzy, ale nic takiego nie nastąpiło. Ciszę przerywał tylko suchy szloch. Dwie godziny później przyszedł jego syn, wysoki czternastolatek. On też nie płakał. Z kamienną twarzą objął ojca ramieniem i wyprowadził na ulicę.

Opiekun przemierzał niespokojnie korytarze. Ioreth śledziła go ze swojego miejsca przy oknie z irytacją wypisaną na twarzy. Raz nawet wstała i podeszła do drzwi, ale Innes położyła jej dłoń na ramieniu, zatrzymując ją.

- Zostaw go. Już wie, że się pomylił. Nie róbmy niepotrzebnego zamieszania.

Ioreth skinęła sztywno głową i zrezygnowała. Chwilę później wszystkie zapomniałyśmy na jakiś czas o Beth. Przyszło kilka osób z ostrym zatruciem, później pojawili się mężczyźni z noszami. Leżał na nich potężnych rozmiarów mężczyzna, którego noga była wygięta pod dziwnym kątem. Wczesnym wieczorem Innes wezwano do porodu jednej z mieszczanek. Tym razem nie poszłam z nią, chociaż chciałam. Nie zgodziła się, mówiąc że poprzednio rodziła przyjezdna, która nigdy nie widziała księżniczki Lothiriel. Ta kobieta mogła mnie znać z widzenia.

— A skandal nam niepotrzebny — skwitowała Innes. — Z nami też nie powinnaś się nudzić.

Miała rację, ponieważ zatrucie okazało się jeszcze poważniejsze, niż się wydawało.  Naszymi pacjentami byli goście jednej z gospód, a nawet sam gospodarz. Zwijając się z bólu na wąskim łóżku stwierdził, że przynajmniej nikt nie posądzi go o trucicielstwo. Nawet Opiekun wyszedł ze swojego gabinetu i teraz uwijał się przy chorych na równi z nami. Do wczesnego popołudnia zajęta była większość miejsc, a nam zaczynało brakować czystej pościeli.

Biegłam właśnie do kuchni po wrzątek, gdy go zobaczyłam.

Ojciec spokojnym krokiem przemierzał korytarz, rozglądając się na boki. Zapewne porównywał obecny wygląd Domów Uzdrowień z tym, co widział podczas wojny. Dostrzegł mnie, gdy wychodziłam z kuchni z parującym garnkiem. Uśmiechnął się i podszedł do mnie, ale już po chwili zmarszczył nos i spojrzał w dół. Czyli nie przestałam śmierdzieć wymiocinami. Po prostu przyzwyczaiłam się do ich zapachu.

Otworzyłam usta, żeby się przywitać, ale przerwał mi zniecierpliwiony głos Mairen:

— Lothiriel, dzisiaj! Potrzebuję wrzątku, nie pomyj... Och! — urwała na widok mojego ojca.

Drgnęła, jakby chciała dygnąć, ale się powstrzymała. Wytrzymała jego spojrzenie, a jej usta wygięły się w pełnym wyższości uśmiechu. Wyglądała jeszcze gorzej niż ja: włosy miała potargane, twarz zaczerwienioną od wysiłku, a pod okiem wykwitł jej wielki siniec po tym, jak jeden z mężczyzn przypadkiem uderzył ją złożonymi noszami. Mimo to całą sobą rzucała ojcu wyzwanie. Cała postawa Mairen miała jasny przekaz - to dla niej Amrothos postawił życie naszej rodziny na głowie. Dla niej tułał się po pustkowiach. Chwilę później, nie odzywając się ani słowem, zabrała mi garnek i pobiegła w stronę sali chorych.

— To była Mairen, narzeczona Amrothosa — wyjaśniłam, widząc jego zdumienie.

— Ona? — W jego oczach zobaczyłam błysk gniewu sprzed kilku tygodni, ale szybko się opanował.

 — Tak, ona! Wybacz, muszę już iść. Porozmawiamy w domu.

Powiedziałam to wszystko na jednym oddechu i, nie czekając na odpowiedź, pospieszyłam za Mairen. Mogłam się tylko domyślać, jaki zamęt panował teraz w myślach ojca. Podejrzewałam, że Mairen była dla niego kimś nierzeczywistym, nie wierzył w jej istnienie. A jednak właśnie ją zobaczył i nie zrobił na niej prawie żadnego wrażenia.

Sytuację udało się opanować dopiero późnym wieczorem. Wracałam do domu wykończona, a mojego nastroju nie poprawiał wcale nadal padający deszcz, o czekającym na mnie ojcu nie wspominając. Gdy dotarłam na miejsce, byłam już w bojowym nastroju.

Siedział w saloniku z kieliszkiem wina i wpatrywał się w tańczące w kominku płomienie. Wstał, kiedy weszłam i sięgnął po drugi kieliszek.

— Macie tam urwanie głowy — powiedział, uśmiechając się lekko. Ani słowa o Mairen.

— Nie narzekamy na brak zajęcia, to prawda.

Żadne z nas nie pociągnęło dalej rozmowy.

— Muszę się odświeżyć... — Mój głos zabrzmiał nienaturalnie głośno w otaczającej nas ciszy. — Zejdę do ciebie później.

Jakiś czas później siedziałam po szyję w ciepłej wodzie i zastanawiałam się, czy czeka nas kolejna awantura. Byłabym wdzięczna za chwilę normalnej rozmowy i koniec niedomówień, które były plagą w naszej rodzinie. Może ludzie mają rację. Może to jest nasza klątwa?

Gdy zeszłam do saloniku, okazało się, że ojciec nawet nie ruszył się z miejsca. Służąca przyniosła nam kolację, którą zdecydowaliśmy się zjeść przy kominku. Jadalnia była za duża dla dwóch osób.

— Co słychać w Dol Amroth? — zapytałam, a ojciec uśmiechnął się pod nosem.

— Nie uwierzysz mi. Avraniel przestała bać się służby. Tylko, że teraz rozstawia wszystkich po kątach.

— Coś takiego! — parsknęłam śmiechem. — A Erchirion? Wrócił?

— Nie, postanowił zostać w Dale. Miał w planach odwiedzenie Ereboru i Mrocznej Puszczy. Trochę tam pusto bez was — dodał po chwili. — Masz jakieś wieści od Amrothosa?

— Jest w Rohanie, niedawno był w Edoras. On...

— Co on tam robi? — przerwał mi. — Myślałem, że zastanę go tutaj!

Wyglądał na zawiedzionego. Nie mogłam tylko zrozumieć, dlaczego. Zazwyczaj się unikali.

— Pracuje — odparłam i upiłam łyk wina.

— Amrothos?

— Nie, wujek Denethor! — krzyknęłam, wyrzucając ręce do góry. — Tato, proszę cię, przestań. Najpierw mówisz, że chcesz żyć z nami w zgodzie a potem kpisz!

— Zapominasz się, moja droga!

— Doprawdy? Co powiesz Amrothosowi, gdy go zobaczysz? — Trochę zaskoczyło mnie to, jak szybko byłam gotowa wszcząć kłótnię.

— Powiem mu, że przepraszam — odparł ze spokojem. — I że jestem dumny. Obiecałem ci, że wszystko naprawię, pamiętasz?

Najpierw byłam zaskoczona. Potem zrobiło mi się głupio. Przewidywałam najgorsze, zakładając, że nic się nie zmieni. Spodziewałam się, że tamto burzowe popołudnie pójdzie w niepamięć. Siedziałam przez chwilę z otwartymi ustami, po czym spuściłam głowę, zawstydzona.

— Przepraszam, nie chciałam...

— Chciałaś. — Wziął mnie za ręce i uśmiechnął się smutno. — I wcale cię za to nie winię. Dałem ci powody. Koniec z tym, obiecuję.

Chciałam uśmiechnąć się i coś odpowiedzieć, ale tylko ziewnęłam. Emocje opadały, zmęczenie dawało o sobie znać. Ojciec wstał ze swojego miejsca i pocałował mnie w czoło.

— Połóż się, Lothiriel. — Pogłaskał mnie po policzku. — Odpocznij. Chciałbym, żebyś jutro towarzyszyła mi podczas kolacji w pałacu.

— Muszę? — jęknęłam.

— Musisz. O ile nie utraciłaś jeszcze resztek ogłady. — Uniósł brwi, udając powagę. Gdy byłam mała i czegoś chciałam, często patrzył na mnie w ten sposób. Jakby sprawdzał, czy zasłużyłam.

Roześmiałam się i wstałam. Jeszcze chwila, a zasnęłabym tam, gdzie siedziałam.

— Postaram się zachowywać jak trzeba. — Ponownie ziewnęłam i skierowałam się do drzwi. — Dobranoc.

Następnego dnia nadal padało, ale przestało mi to przeszkadzać. W Domach Uzdrowień ponownie natknęłam się na męża i syna Beth. Tym razem mężczyzna był spokojny i opanowany, gdy rozmawiał z Opiekunem. Przed bramą stał wóz, na którym ułożono ciało. Mairen przygotowała piękną wiązankę z rosnących w ogrodzie jesiennych kwiatów i położyła ją obok zmarłej. Chwilę później wóz odjechał i wszyscy wróciliśmy do swoich zajęć.

Chorzy, którzy poprzedniego dnia trafili do nas z zatruciem, czuli się już lepiej, dwoje z nich zjadło nawet odrobinę kaszy. W Domach Uzdrowień znowu było cicho, ale nie był to ten przytłaczający rodzaj ciszy. To był po prostu spokojny, pochmurny dzień.

W południe siedziałyśmy z Mairen przy kuchennym stole, mieszając maści. Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym, aż w końcu ciekawość zwyciężyła i Mairen zapytała:

— Rozmawialiście wczoraj o nas, prawda?

— Właściwie to tylko o Amrothosie. A i to mało, szybko poszłam spać.

— I ani słowem nie wspomniał o mnie? — W jej głosie pobrzmiewało autentyczne zdziwienie. — Po tym, jak powiedziałaś mu, że jestem narzeczoną Amrothosa?

— Jak tak o tym mówisz, to sama widzę, że to dziwne... — stwierdziłam, nasłuchując kroków w korytarzu. Nie był to ciężki chód Ioreth, ani posuwisty krok Opiekuna. Osoba idąca w kierunku kuchni nie biegła, co wykluczało obecność Lilly.

— Ciekawe, co miałby do powiedzenia na mój temat — powiedziała Mairen zaczepnym tonem akurat w momencie, gdy ojciec stanął w drzwiach.

Przez chwilę oboje mierzyli się wzrokiem, jakby oceniali możliwości przeciwnika. Wysoki, szczupły mężczyzna o siwiejących czarnych włosach, ubrany w granaty i szarości. A po drugiej stronie pomieszczenia niska blondynka z podbitym okiem i rękami ubrudzonymi zasychającymi składnikami maści. Czułam się zbędna, a jednocześnie obawiałam się opuścić pomieszczenie. Nie wiedziałam, czego się po tej dwójce spodziewać.

— Jako, że pani nie znam, nie mogę mieć zbyt wiele do powiedzenia na pani temat.

Ojciec wszedł do środka i usiadł przy stole. W innej sytuacji pewnie roześmiałabym się na ten widok. Książę Dol Amroth w otoczeniu ziół i garnków. On, który pałacową kuchnię odwiedzał tylko przy okazji wielkich świąt.

— Imrahil, książę Dol Amroth — przedstawił się.

— Mairen z Pinnath Gelin — odpowiedziała, nadal mieszając maść. Szturchnęłam ją łokciem. Drgnęła i umyła ręce, a potem splotła je przed sobą na stole.

— Amrothos wspomniał, że chcecie się pobrać.

Wspomniał to za mało powiedziane...

— Taki mamy zamiar. — Mairen uniosła dumnie głowę.

To ona była u siebie i dawała mu to odczuć. Wtargnął do jej świata, nie wiedział jak się zachować. Mairen bezlitośnie to wykorzystywała. Wstała od stołu i zamieszała syrop, a następnie sięgnęła po sproszkowany dziurawiec. Stałam tam jak zaczarowana i byłam niemal pewna, że śnię.

— W takim razie... — westchnął ciężko. — Macie moje błogosławieństwo.

Miska wypadła mi z rąk, a woda zalała stół. Rzuciłam na niego ścierkę, ale woda i tak spłynęła na posadzkę.

— Naprawdę? — zapytałam, podczas gdy pęczek mięty nasiąkał wodą.

— Nie chcę się wtrącać w wasze sprawy, ale... Czy wszystko odbyło się jak trzeba? Czy pani ojciec wyraził zgodę na ślub?

— My... Nie pytaliśmy. Mieliśmy... Mieliśmy problem z kim innym — dokończyła, patrząc mojemu ojcu w oczy. Wstrzymałam oddech i zastygłam w bezruchu.

Nie odpowiedział. Wstał i wyciągnął rękę w jej stronę. Mairen podeszła do niego ze zdziwieniem wypisanym na twarzy. Ujął jej dłoń i położył coś na niej, a następnie zacisnął ją w pięść.

— Gdy Amrothos wróci i porozmawiacie z pani ojcem, z radością powitam panią oficjalnie w rodzinie. Przynajmniej tyle mogę zrobić dla syna — powiedział i ruszył do wyjścia. Przystanął w drzwiach i zwrócił się do mnie. — Pamiętaj o kolacji.

Przez chwilę stałyśmy jak skamieniałe, słuchając jego oddalających się kroków. Przywitał się z kimś w korytarzu, a potem zapadła cisza przerywana kapaniem wody ze stołu na kamienną posadzkę. Mairen powoli rozprostowała palce. Na jej dłoni spoczywał srebrny pierścionek z pojedynczym szafirem.

— Czy twój ojciec właśnie... Nie mogę tego przyjąć! — Wyciągnęła dłoń w moją stronę.

— Musisz. To prezent zaręczynowy, Mairen. Amrothos prawdopodobnie chciał najpierw na niego zarobić, ale... — urwałam, przyglądając się pierścionkowi. Srebro tworzyło delikatny splot podtrzymujący niewielki kamień. — To jest część spadku Amrothosa. Część po mamie. — Wzięłam pierścionek i wsunęłam go na palec Mairen. — Ten był jednym z jej ulubionych. Chciałaby, żebyś go nosiła.

Zdałam sobie sprawę, że płaczę. Mocno przytuliłam Mairen i stałyśmy tak przez chwilę, a potem szepnęła:

— Wychodzę za mąż... To się dzieje! — Złapała mnie za ręce i razem zawirowałyśmy między stołem, a piecem, omal nie strącając przy tym naczyń. Wpadłyśmy za to w Innes, która właśnie weszła z naręczem czystej pościeli.

— Zwariowałyście?! Co to za bałagan?

Nadal się śmiałyśmy, gdy sprzątałyśmy stół. Niemal wszystkie składniki nadawały się już tylko do wyrzucenia. Innes mruczała pod nosem, narzekając na coś, nie mogłyśmy zrozumieć na co. Ale sądząc po spojrzeniach, jakie nam posyłała, wnioskowałyśmy, że prawdopodobnie na nas.

Tego dnia wyszłam wcześniej, chcąc przygotować się do kolacji. Już zapomniałam, kiedy ostatnio miałam na sobie wyjściową suknię i biżuterię. Na co dzień nosiłam tylko bransoletki od mamy i Rinah.

Ojciec przyszedł do mojego pokoju, gdy służąca kończyła układać mi włosy. Spojrzałam na jego odbicie w lustrze. Był w doskonałym nastroju, uśmiech nie schodził mu z twarzy.

— Dziękuję, to wszystko — powiedziałam do służącej, a gdy wyszła, zwróciłam się do ojca. — Do czego doszło dziś rano?

— Lubię ją — zignorował moje pytanie i przeszedł przez pokój, żeby zapiąć mi naszyjnik. — Nie boi się, nie ucieka wzrokiem. Wie, czego chce. Odnosiłem wprawdzie wrażenie, że była skłonna położyć mnie trupem, ale nie ma co ukrywać, zasłużyłem na to.

— To, co zrobiłeś, było piękne. Mama by się cieszyła.

— O, tego jestem pewien! — zaśmiał się i pokręcił głową, jakby odpędzał niechciane, natrętne myśli. — Może to dziwne, ale...

— Mów dalej — zachęciłam go, zapinając broszę przy płaszczu.

— Śniła mi się każdej nocy, odkąd Amrothos wyjechał. Była smutna, odrobinę rozgniewana. Nie mogłem spać i wyglądałem już tak źle, że Avraniel chciała posłać po medyka. Którejś nocy podjąłem decyzję, że zakończę to szaleństwo niezwłocznie i po prostu  porozmawiam z Amrothosem i Mairen. Od pięciu nocy jej nie widuję... To pewnie po prostu wyrzuty sumienia.

— Pewnie tak... Albo nie. Nasza rodzina nie jest do końca normalna... — Ta myśl pojawiła się nagle i była tak niedorzeczna, że zaczęłam zastanawiać się nad jej sensem na głos. - Te prorocze sny Faramira... Śmierć cioci Finduilas... Boromir...

— Nie mówmy o tym — przerwał mi i otworzył drzwi. — To ma być wesoły wieczór. Spędźmy go wśród żywych.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro