Rozdział XVIII
— Mało ci, że jest winny śmierci waszej matki?! Chcesz pozwolić mu ożenić się z chłopską córką?!
— Och, przestań w końcu! Jak długo jeszcze będziesz sobie to wmawiał?
— Nie tym tonem! — Ojciec wyprostował się gwałtownie i wycelował we mnie palec.
— Zmienię ton, gdy uznam, że mnie zrozumiałeś! — odparowałam, obserwując jak czerwienieje na twarzy. — Jeśli chcesz kogoś winić, wiń mnie. Ja pociągnęłam za ster. To ja spowodowałam wypadek!
— To nie była twoja wina.
Miło, ze w końcu ktoś mi to mówi...
— Masz rację, ani moja, ani Amrothosa.
— Nie rozumiesz. On jest winny.
— Właśnie! Nie rozumiem! Wytłumacz mi, dlaczego uważasz, że Amrothos zawinił. Co zrobił?
— Lothiriel, daj spokój... — Amrothos położył mi dłoń na ramieniu.
— Nie! To trzeba wyjaśnić raz na zawsze. Za długo to ciągniemy. Co zrobił, tato? — zwróciłam się do ojca.
— Zapytaj lepiej, czego nie zrobił. Wy tonęłyście. Biegłem do was, krzycząc do Amrothosa, żeby wam pomógł. A on stał. Stał i patrzył. Wskoczył do wody, gdy razem ze stajennym wyciągnęliśmy was na powierzchnię. Był tchórzem, Lothiriel!
Amrothos pobladł na twarzy i zacisnął usta, aż pobielały mu wargi. Na to nie mógł nic odpowiedzieć. Nie miał możliwości obrony.
— Nie ma dnia, w którym nie myślałby o tym, ojcze.
— Ale...
— Dziękuję, że próbowałaś, siostrzyczko. Rozumiem, że nie wypłacisz mi części po mamie?
— Jak śmiesz w ogóle o to prosić?! Doprowadziłeś do śmierci matki i chcesz jej pieniędzy?!
— Należy mu się!
— Zamilcz, Lothiriel. Niech w końcu do ciebie dotrze, gdzie jest twoje miejsce.
Widziałam, że pożałował swoich słów już w momencie, gdy je wypowiedział. Ale było za późno. W pokoju zapadła cisza, przerywana dźwiękiem deszczu uderzającego o szyby i szalejącej burzy.
— Moje miejsce jest u boku mojego brata — odpowiedziałam spokojnym, opanowanym głosem, mimo że zbierało mi się na płacz. — Nie ustąpię, ojcze. Musisz sobie w końcu uświadomić, że obwinianie innych nie przywróci mamie życia.
— Myślisz, że tego nie wiem?! — Gwałtowność tych słów sprawiła, że aż podskoczyłam. — Wiesz, co przynosiło mi ulgę podczas wojny?
Zaskoczona nagłą zmianą tematu, pokręciłam głową. Co miała wojna do tamtego wypadku?
— To, że każdą śmierć można było pomścić. Niewinni wieśniacy, towarzysze broni... Boromir. Wyprawy na sługi Mordoru przynosiły ulgę. Miałem wrażenie, że zrobiłem, co mogłem. Nie uratowałem tamtych ludzi, ale w zamian za ich życia zabrałem kolejne. To pomagało zmierzyć się z bezsilnością! Walczyłem z nią latami. Nie masz pojęcia, jakie to trudne... — Potoczył błędnym spojrzeniem po pokoju. Za oknem pojaśniało i jego twarz na ułamek sekundy przybrała odcień trupiej bladości.
— Nie mam? — zapytałam z goryczą. — Nie mów mi o bezsilności, ojcze. Nie, kiedy wiesz, że podczas gdy ty, jak to ująłeś, brałeś odwet za śmierć niewinnych, ja czekałam tu, sama. I nie wiedziałam, czy kolejny posłaniec nie przyniesie mi wieści o twojej śmierci. I NIC nie mogłam zrobić. Nic!
W tamtej chwili uświadomiłam sobie, że to nie samo obwinianie przynosi ulgę. Ból drugiej osoby daje to uczucie. Świadomość zrzucenia poczucia winy z siebie i obserwowanie, jak ktoś inny zapada się w sobie. Musiało to być uzależniające. Ale jaka strona zła nie jest?
Ojciec oddychał ciężko, jakby przebiegł wiele mil i dopiero się zatrzymał. Dopiero po chwili zrozumiałam, że płacze.
— Ale nie wiesz jak to jest stracić najdroższą osobę i nie dość, że nie mogło zrobić się nic, żeby ją uratować, to nawet nie można nikogo obwinić o jej śmierć! To zabija, Lothiriel! Powoli i wydawałoby się, że bezboleśnie. Zastanawiasz się, dlaczego to spotkało właśnie twoją rodzinę i czy można było temu zapobiec. Uświadamiasz sobie, że nic nie można było zrobić i nagle jedyne, czego chcesz, to obdarować tym smutkiem i goryczą cały świat — wychrypiał.
To było straszne, widzieć go w takim stanie. Ojciec prawie nigdy nie okazywał smutku ani gniewu, Co najwyżej niezadowolenie. Zazwyczaj był oazą spokoju. Tylko Amrothos i ja potrafiliśmy wyprowadzić go z równowagi. Wiedzieliśmy, jak wygląda gdy jest zły. Tamtego dnia po raz pierwszt zobaczyłam, że płacze.
— Ale zamiast na świat, padło na mnie — powiedział ironicznie Amrothos i przez chwilę przypominał mi dawnego siebie. Takiego, jakim był jeszcze rok temu. Cyniczny, nieprzejmujący się niczym i nikim. — Oddaj mi klucz, Lothiriel. Wychodzę.
— Jeszcze nie skończyliśmy! — zaprotestowałam.
— Ja skończyłem. Usłyszałem aż za wiele — spojrzał na mnie twardo. — Oddaj. Mi. Klucz.
Z rezygnacją patrzyłam, jak wychodzi. Ojciec dalej stał przy kominku, teraz oparty o gzyms obiema rękami. Wydawało się, że skurczył się w sobie i osłabł. Czego się spodziewałam? Że rzucą się sobie w ramiona i w jeden wieczór wybaczą dziesięć lat?
— Tęsknię za nią, Lothiriel — powiedział zduszonym głosem. — A ta tęsknota uczyniła ze mnie potwora.
— Nie jesteś potworem — zaprotestowałam słabo. — Cierpisz.
— Jestem. Uświadomiłaś mi to dzisiaj. Odepchnąłem od siebie syna. Nazwałem go mordercą! Cierpienie tego nie usprawiedliwia! Eru wie, czy kiedykolwiek mi wybaczy...
Nie czułam się dobrze podczas tej zamiany ról. To on powinien być silny i znać wszystkie odpowiedzi. Mimo rozmowy z Rinah nadal łaknęłam pocieszenia. Wiedziałam jednak, że tu go nie otrzymam. Nie w Dol Amroth. Nie od własnej rodziny. Mimo upływu czasu byliśmy grupą ludzi zbyt długo wystawianych na próbę przez los i nasz własny upór.
Chciałam raz na zawsze wyjaśnić kwestię śmierci mamy i pogodzić rodzinę, a osiągnęłam tyle, że ojciec się załamał, a Amrothos zamknął w sobie. Zrobiłam im to samo, co ojciec Amrothosowi. Czułam się źle i pociągnęłam ich na dno ze sobą.
Ojciec miał rację: to przynosi ulgę. U mnie jednak nie trwała ona długo. Było mi źle z tym, do czego doprowadziłam, ogarnęło mnie zmęczenie. Miałam tylko nadzieję, że skoro wszystko sobie wyjaśniliśmy, to sytuacja się poprawi.
— Chciałbym zostać sam. — Jego głos, na nowo rzeczowy i opanowany, wyrwał mnie z zamyślenia.
— Dobrze. — Pokiwałam głową. — Raczej nie pojawię się na kolacji. Nie czekajcie na mnie. Do jutra — pożegnałam się, mimo że do zmroku pozostało jeszcze kilka godzin.
— Lothiriel... Proszę, nie martw się. Porozmawiam z Amrothosem. Obaj musimy ochłonąć. Jutro wszystko załatwię.
Skinęłam głową, ale się nie odwróciłam.
— I... Przepraszam, córeczko. Naprawię to.
— Mam nadzieję, tato — odparłam i wyszłam na korytarz.
Usiłowałam zrozumieć, co wydarzyło się tego dnia i jakoś to sobie poukładać. Jedna myśl goniła drugą, skacząc od bezimiennego mężczyzny na plaży do rozmowy z ojcem i Amrothosem. Od Ulrada do mamy.
Gdy dotarłam do swoich komnat, niemal natychmiast wyszłam na balkon. Nadal padało, ale deszcz był spokojny, wiatr nie uderzał nim o ściany, jak jeszcze pół godziny wcześniej. Uniosłam twarz ku niebu i pozwoliłam wodzie swobodnie spływać mi po twarzy i szyi. Stoczyłam bitwę, której w prawdzie nie wygrałam, ale też nie przegrałam. W oddali, na horyzoncie błyskawice nadal rozświetlały kłęby chmur, a na ich tle falowało wzburzone morze. Burza cichła, przyroda uspokajała się, wyrównywała rytm serca, zmuszając i moje do zwolnienia.
Następy dzień wstał pochmurny i chłodny. Wiatr przeganiał po niebie chmury, a morze nadal było wzburzone. Dopiero w świetle poranka można było ocenić szkody, jakie wyrządziła burza. Kilka drzew w ogrodzie miało połamane gałęzie, dwa zostały powalone. Złamany konar wybił okno w jednej z komnat. Plaża była zasłana śmieciami najróżniejszego pochodzenia: sieci i stare naczynia, deski i fragmenty łodzi, a nawet, jeśli wierzyć Ingrid, fragmenty rynsztunku orków z Mordoru.
Wiele łodzi zostało uszkodzonych, a fale były podobno tak wysokie, że wdarły się do portu, który był uznawany za najbezpieczniejszy w kraju. Na ulicach leżały połamane konary oraz mnóstwo drobnych patyczków i liści.
Droga za miastem była nieprzejezdna, więc wszyscy siedzieli w domach lub gospodach, chroniąc się przed chłodem i wilgocią. Rinah była zmuszona przedłużyć swój pobyt, za co byłam wdzięczna losowi. Ze względu na pogodę wszyscy nasi goście zostali w pałacu. Nie wiedziałam, ilu z nich słyszało o awanturze, ale sądząc po ukradkowych spojrzeniach, ci którzy nie słyszeli jej odgłosów, zostali świetnie poinformowani.
Przemierzając korytarz zdecydowałam się upodobnić do chmury gradowej, w nadziei, że nikt nie odważy się odezwać. Myliłam się. Gdy tylko pojawiłam się na głównych schodach, powitały mnie spojrzenia zgromadzonych na dole. Minęłam ich szybko, od czasu do czasu odpowiadając na powitania i ignorując próby nawiązania rozmów, po czym poszłam w stronę stajni.
Amrothos zniknął. Podejrzewałam, że wyjechał jeszcze wieczorem, nie zważając na pogodę. Tyle, jeśli chodzi o porozumienie w rodzinie.
— Wyjechał, pani — powiedział stajenny, nim zdążyłam zadać pytanie. — Dzisiaj przed świtem. W boksie jego konia znalazłem list adresowany do pani.
— Dziękuję. — Uśmiechnęłam się, mimo że najchętniej zaczęłabym krzyczeć.
Pomstując w myślach, przeszłam przez dziedziniec i, używając wejścia dla służby, przekradłam się na swoje piętro. W komnacie zastałam Ingrid, która przyniosła uprane poprzedniego dnia rzeczy.
— Gdy skończysz zejdź do kuchni i poproś o śniadanie dla mnie. Zjem tutaj.
— Książę nie będzie miał nic przeciwko? — zdziwiła się dziewczyna. Rzeczywiście. Zawsze jadałam z ojcem, niezależnie od sytuacji.
— Nie sądzę — odparłam i usiadłam przy toaletce. Ingrid po chwili wyszła, a ja złamałam pieczęć i zaczęłam czytać.
Lothi,
Wybacz, że nie pożegnałem się osobiście, ale chcę to zrobić, zanim opuści mnie odwaga. Wyjeżdżam. Na razie do Minas Tirith, muszę zorientować się w sytuacji. Nie wiem jeszcze, jak tego dokonam, ale zdobędę pieniądze i uniezależnię się od ojca. Nie będę prosił na kolanach o coś, co i tak jest moje. Może Elphir okaże kiedyś więcej rozsądku.
Tak, czy inaczej, dziękuję że próbowałaś, Siostrzyczko. Miło, że jest jeszcze ktoś, kto stoi po mojej stronie.
Do zobaczenia, Kwiatuszku.
Amrothos
— Idiota! — krzyknęłam, po czym jeszcze raz przeczytałam kilka skreślonych na prędce zdań. — Co on wyprawia...
Zerwałam się z miejsca i pobiegłam do gabinetu ojca. W korytarzu natknęłam się na Ulrada, który uśmiechnął się na mój widok i zgiął w dwornym ukłonie.
— Pięknie wyglądasz, pani.
— Och, niech pan sobie daruje to przedstawienie! — warknęłam i bez pukania weszłam do gabinetu. Ojciec siedział za biurkiem i przeglądał jakieś dokumenty.
— Wyjechał! — Rzuciłam list na blat i opadłam ciężko na krzesło. Ojciec spojrzał na tekst i w zamyśleniu wygładził papier.
— W takim razie zaczekam z rozmową, aż wróci — odparł spokojnie.
— Nie zanosi się, żeby miał wracać — zauważyłam.
— Nie martwiłbym się o nadmiar zapału, jeśli chodzi o twojego brata. Przykro mi, ale to prawda. Miesiąc, może dwa i wróci. Musi się uspokoić. Dajmy mu czas.
— Może do niego napiszesz?
— Nawet jeśli przeczyta, nic to nie da. Zaufaj mi, Lothiriel. W niektórych sytuacjach najlepiej jest ochłonąć i przemyśleć wszystko na spokojnie. Nie naprawisz ostatnich dziesięciu lat w dwa dni.
To była prawda. Chciałam, żeby sytuacja momentalnie się poprawiła. Nie obchodziło mnie, jak czują się z tym główni zainteresowani. Rinah otworzyła mi oczy, więc chciałam zrobić to samo dla nich. W końcu poczułam jednak zmęczenie. Chociaż przychodziło mi to z trudem, powzięłam mocne postanowienie, że chociaż na jakiś czas nie będę przejmować się cudzymi problemami.
Na cały dzień zamknęłam się u siebie i zabrałam za pisanie listów. Zaczęłam od Amrothosa i Mairen. Miałam nadzieję, że list dotrze do miasta, zanim mojego brata poniesie dalej. Byłam ciekawa, czy powiadomi Mairen o swoich planach. Skreśliłam też kilka słów do Ioreth i Lilly, zapewniając że przyjadę do Minas Tirith za kilka tygodni.
Następnie napisałam do Faramira. Nie byłam w prawdzie pewna, czy wrócił już do kraju, ale i tak miało minąć kilka dni, nim droga będzie przejezdna i będzie można wysłać listy. Bardzo chciałam z nim porozmawiać w cztery oczy, ale było to niemożliwe. Wprawdzie miałam być niedługo w stolicy, ale podejrzewałam, że Faramir zajmie się podnoszeniem Ithilien z ruiny. List musiał wystarczyć.
Na koniec zostawiłam sobie list do Eowiny. Długo zastanawiałam się, od czego zacząć i jednocześnie odpychałam od siebie natrętną myśl, czy wypada mi napisać również do jej brata. Uznałam, że nie i że to on powinien napisać pierwszy.
Pisanie listów jakoś mi do Eomera nie pasowało. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że zatrzymuje się, odcina od wszytkiego i po prostu pisze. Rozmowy w ogrodzie, najczęściej w ciemności, chwile wspólnego milczenia. To było coś, co nas do siebie zbliżyło. To i dotyk. Zazwyczaj przypadkowy, ale żadne z nas od niego nie uciekało.
Z zaskoczeniem zdałam sobie sprawę, że przerwałam pisanie listu w połowie zdania i wspominam nasze pożegnanie, wpatrując się w okno. Pamiętałam kształt jego dłoni i to, jakie były ciepłe i szorstkie. Uświadomiłam sobie, że jego oczy są zielone i że jest to całkiem inny odcień zieleni, niż u Amrothosa. Przypomniałam sobie, jak na mnie patrzył, zanim pocałował mnie po raz pierwszy. Na samo wspomnienie poczułam, jak mrowią mnie usta.
Potrząsnęłam głową, żeby pozbierać myśli i wróciłam do pisania. Byłam już jednak rozkojarzona i po popełnieniu trzeciego błędu musiałam zacząć od nowa. Godzinę później zapieczętowałam wszystkie listy i oddałam jednemu ze służących do wysłania.
Letni, ciepły wieczór dopiero się zaczynał, więc postanowiłam odwiedzić Rinah. Wychodząc, natknęłam się na mężczyznę z plaży. Mruknął coś pod nosem i poszedł w swoją stronę. Gdy szłam w stronę gospody, ponownie zaczęłam się zastanawiać czy przyjęłabym oświadczyny, gdyby na miejscu któregokolwiek z tamtych dwóch był Eomer. Myśl ta pojawiła się tak nagle, że niemal przystanęłam na środku ulicy. Nie wiedzieć czemu, na samą myśl, że to on mógłby czekać w gabinecie, albo przyjść za mną na plażę, mimowolnie się uśmiechnęłam.
Natychmiast zbeształam się w duchu za niedorzeczne myśli i pchnęłam drzwi gospody. Jednak mimo moich wysiłków, natrętna myśl, która sprawiała, że król Rohanu stawał przede mną jak żywy, raz po raz wracała i zanosiło się, że zostanie ze mną na dłużej.
Tyle pomysłów, a czasu jak na lekarstwo, mimo że mam wakacje!
I jak tu żyć? :D
Jeśli wśród czytelników są fani The 100, to zapraszam na mój profil. Znajdziecie tam fanfiction na podstawie tego serialu ;) *koniec reklamy, możecie wrócić do Śródziemia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro