Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XV


— Będziesz się śmiała — zaczął.

— Nie wiem, czy zauważyłeś, ale nie jest mi do śmiechu.

Amrothos podniósł wygładzony przez fale patyk i cisnął go do wody. Drewno bieliło się przez chwilę w świetle księżyca i odpłynęło.

— Powiem ci, ale mam warunek.

— Mam się bać?

— Zależy od tego, czy masz coś na sumieniu.

— Nie rozumiem...

— Szczerość za szczerość.

— Zgoda... — odparłam zdumiona. — Mówże w końcu!

Westchnął, po czym zaczął mówić. Z początku niepewnie, potem już pewny głosem. Trochę jakby odczuwał ulgę, że może się komuś zwierzyć.

— Zaczęło się wtedy, podczas oblężenia. Eryn został ranny, bo mnie zasłonił. Na początku jakoś specjalnie się tym nie przejąłem. Ale potem zdjąłem mu hełm i zobaczyłem, że to niemal dzieciak. Zaczął jęczeć coś o siostrze, że urwie mu głowę. Wtedy wydawało się, że nie ma co urywać, tyle tam było krwi- zaśmiał się krótko. — Resztę znasz. Byłaś tam, gdy go przyprowadziłem. Poszedłem tam następnego dnia. Wtedy pierwszy raz rozmawialiśmy. Podziękowała mi za uratowanie brata. Poczułem się głupio, to Eryn uratował mnie. Przychodziłem też przez kilka kolejnych dni, zazwyczaj wieczorami. Odkryłem, że dobrze się z nią rozmawia. Nie oceniała, chociaż oczywiście słyszała o... No wiesz...

— O twojej reputacji?

— Właśnie — mruknął. — Tak czy inaczej... Najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałem, był jej uśmiech, gdy wróciliśmy do Minas Tirith po upadku Mordoru. Uścisnęła mnie tak mocno, że niemal straciłem oddech. Wtedy gdy zniknąłem po koronacji, byłem w mieście. Jakoś bardziej odpowiadało mi towarzystwo zwykłych ludzi. Tańczyliśmy i rozmawialiśmy jak najlepsi przyjaciele. A później zaczęło na dobre. Nie mogłem usiedzieć z daleka od Domów Uzdrowień. Dlatego tak chętnie pojechałem z tobą do stolicy w czerwcu.

— To wtedy zauważyłam, że oboje dziwnie się zachowujecie. Ale przez myśl by mi nie przeszło, że... Wy...

— Wszystko przebiegało jak trzeba — powiedział nagle, jakby bał się, że pomyślę sobie nie wiadomo co. — Nigdy bym...

— Nie posądzam cię o to — przerwałam mu, zanim zrobiło się niezręcznie.

— Kilka dni przed przyjazdem Eomera poprosiłem ją o rękę. Odmówiła. W noc poprzedzającą naszą podróż do Rohanu zrobiłem to ponownie. Znowu odmówiła. Powiedziała, że nie ma posagu, który by mnie zadowolił, a bez niego nie wyjdzie za mąż. Jest bardzo dumna, wiesz? Niby taka beztroska, zawsze uśmiechnięta, ale wspomnij przy niej o pieniądzach to zaraz pochmurnieje. Powiedziałem jej, że ją kocham. Kazała mi się wynosić. — Uśmiechnął się delikatnie. — Wtedy w Edoras trochę wypiłem... I postanowiłem spróbować jeszcze raz. Poczuła alkohol i uderzyła mnie tak, że w jednej chwili otrzeźwiałem. Ale zgodziła się ze mną porozmawiać. To słyszałaś. Wtedy już  wiedziałem, co mówię. Przyznała, że mnie kocha. Ale wiedziała też, jak układają się sprawy między mną a ojcem. Powiedziałem jej, Lothiriel. O wszystkim — urwał i zaczął kreślić palcem wzory w piasku.

— I jak ja mam wam pomóc?

Nadal byłam oszołomiona jego słowami, chociaż domyślałam się przebiegu ich historii. Zupełnie jednak nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak przekonuję ojca do czegokolwiek. W ostatnich tygodniach stąpałam po cienkim lodzie, próbując wykraść dla siebie odrobinę wolności. 

— Nie wiem — przyznał. — Nie wiem co mam zrobić. Ale zawsze trzymaliśmy się razem, więc uznałem, że powinnaś wiedzieć...

— Mam ci przypomnieć, w jaki sposób się dowiedziałam?

— Powiedziałbym ci. Pewnie poczekałbym do tego wieczoru.

— Porozmawiaj z ojcem. Poproś o błogosławieństwo.

— Nie zgodzi się.

— Chociaż spróbuj. Jeśli nie da ci twojej części majątku, zostaje jeszcze część po mamie.

— Którą wypłaca również on.

— Ale część po mamie musi wypłacić, taka była jej wola.

— Pozostaje jeszcze ojciec Mairen.

— Śmiem twierdzić, że z nim pójdzie łatwiej, niż z naszym.

Miałam nadzieję, że się nie mylę. Jednak który ojciec byłby przeciwny wejściu córki do książęcej rodziny? Wielu nie odstraszyłaby nawet najgorsza reputacja potencjalnego zięcia.

— Nie masz nic przeciwko? — zapytał nagle, patrząc na mnie uważnie.

— Dlaczego miałabym mieć?

— To twoja przyjaciółka,  ludzie powiedzą, że ją uwiodłem.

— Od kiedy to obchodzi cię, co mówią inni?

— O mnie mogą mówić. To o Mairen mi chodzi.

Mówił poważnie, a mnie wzruszenie ścisnęło gardło.

— Jeśli chodzi o mnie... Z całego serca chcę, żeby się wam udało. Zasługujesz na szczęście.

— Wcale nie...

— A co do ludzi... Nie unikniesz plotek. Chcesz wprowadzić dziewczynę z ludu do jednego z najstarszych rodów w Gondorze. Ale pamiętaj, że masz mnie po swojej stronie. I Faramira.

— Powiedziałaś mu?!

— Nie, ale powiem. Ojciec go lubi, większa szansa, że posłucha Faramira, niż mnie.

Na chwilę zapadła cisza. Siedzieliśmy obok siebie, zasłuchani w delikatny szum fal. Faramir faktycznie mógł pomóc. Zawsze byli z ojcem blisko, bo w przeciwieństwie do Denethora brat matki rozumiał jego miłość do wiedzy, chęć zdobycia się na coś wnioślejszego niż wojna.

— Twoja kolej — powiedział Amrothos, wyrywając mnie z zamyślenia. — Wysłuchałaś mojej spowiedzi, czas na ciebie.

— Nie mam nic do ukrycia.

— Musisz poćwiczyć kłamanie, Lothiriel. Z kim byłaś, kiedy usłyszałaś naszą rozmowę w Edoras?

— Skąd pomysł, że z kimś byłam?

— Gdybyś była sama, podeszłabyś od razu. Nie czekałabyś do rana.

— Byłam z Eomerem — westchnęłam.

Zaśmiał się cicho, odrzucając głowę do tyłu.

— No, ta wiadomość przynajmniej ucieszy ojca! Kiedy ślub?

— Jaki ślub? Upadłeś na głowę?

— Założyłem, że skoro jesteście na etapie pocałunków w ciemności — tu uniósł ręce w dramatycznym geście, niczym wieszcz przemawiający do słuchaczy — to...

— Nie padły między nami żadne obietnice! I skąd przyszły ci na myśl pocałunki?!

— Raczej nie kontemplowaliście nocnego nieba — rzucił, a ja poczułam, że policzki płoną mi ze wstydu. — Swoją drogą, nie poznaję cię...

— No, dalej! Czekam na kazanie — powiedziałam, czując narastającą złość. — Powiedz, jaka to jestem nieodpowiedzialna!

— Jestem ostatnią osobą, która miałaby prawo do prawienia ci kazań. Po prostu uważaj, siostrzyczko. 

Wziął mnie za rękę i ścisnął pokrzepiająco.

— Wracajmy. Ciężkie dni przed nami — powiedział cicho i westchnął.

— Jak co roku...

* * *

Dwudziesty ósmy lipca pierwszego roku Czwartej Ery był pięknym, ciepłym dniem. Gdyby nie uroczystości, spędziłabym cały w siodle. Nie było mi to jednak dane. Obudziłam się przed świtem, gwałtownie łapiąc powietrze. Jak w zegarku, mój umysł przypomniał mi, jaki jest dzień, jeszcze zanim otworzyłam oczy.

Wstałam, usiłując zignorować zakrwawiony piasek i echo krzyków. Obrazy tamtego strasznego dnia raz za razem stawały mi przed oczami. Podchodząc do oka spojrzałam w lustro. Wyglądałam jak upiór. Miałam cienie pod oczami i byłam blada jak trup. Czarne brwi ostro rysowały się na niemal białej twarzy, nadając mi wygląd czarownicy. Czyli spałam gorzej, niż myślałam.

Na balkonie stały dzbany z kwiatami. Białe i niebieskie pączki pokryte rosą. Przygotowałam je poprzedniego dnia, gdy wraz z Avraniel doszłyśmy do porozumienia w sprawie przyjęcia. Usiadłam obok i zaczęłam splatać wianek.

Uroczystości rozpoczynały się w południe. Przemówienie księcia, odczytanie listy osób, które zginęły na morzu i przemarsz do portu. Tam, na wąskim cyplu ostro wrzynającym się w morze, zebrani wrzucali do wody wianki. Na kilka godzin zatoka zamieniała się w morze kwiatów.

— Zostawiłaś trochę? — Amrothos bezszelestnie wszedł do mojej komnaty i usiadł obok mnie na balkonie. To była nasza tradycja. Nieważne, jak się nam układało w ciągu ostatnich dziesięciu lat, tego dnia przychodził do mnie i razem patrzyliśmy na wschodzące słońce.

— Jak zawsze. — Odłożyłam duży wianek i zabrałam się za plecenie następnego, mniejszego.

Zabrał mi kwiaty i sam zaczął przygotowywać wianek. Pracował szybko, z uwagą. Plecenie wianków z pewnością nie należało do męskich zajęć, ale akurat tego dnia Amrothos nie mógłby mniej się tym przejmować. Siedzieliśmy tak, każde pogrążone we własnych myślach, a słońce powoli wspinało się po niebie

Pałac budził się ze snu. Na korytarzach słychać było kroki, dziedziniec się zaludnił. Z otwartego okna kuchni dochodził dźwięk rozmów i przestawianych naczyń. Ale wszystko było jakby stłumione. Ludzie chodzili na palcach i rozmawiali ciszej niż zwykle. Najsmutniejszy dzień w Dol Amroth położył się cieniem na wszystkich codziennych czynnościach.

Nienawidziłam tego dnia z całego serca. Nienawidziłam współczujących spojrzeń, ludzi mówiących, że to straszne stracić matkę w tak młodym wieku. Nienawidziłam, gdy mówili o wypadku i o tym co biedne dziecko miało przeżyć. Prawda była taka, że jedyne obecne na tamtej łodzi dziecko nie przeżyło. Ale o tym nikt nie wiedział. Nienawidziłam też szeptów o klątwach i urokach, które podobno rzucono na naszą rodzinę. Tak, chyba śmiało można powiedzieć, że pod koniec lipca nienawidziłam ludzi.

Podczas przemówienia Elphira wpatrywałam się uparcie w ratusz. Starałam się nie zwracać uwagi na strumyczki potu spływające mi po plecach pod czarnym materiałem sukni.

Udawałam, że nie widzę, jak ludzie komentują między sobą nieobecność mojego ojca. To pierwszy raz, gdy go z nami nie było. Odkąd pamiętam, zawsze staliśmy wszyscy razem. Najpierw w szóstkę, potem w piątkę, jeszcze później było nas siedmioro. Czasem przyjeżdżała też ciotka Ivriniel, czasem Faramir i Boromir.

Jako dziecko czekałam na ten dzień z niecierpliwością. Stroiłam się wtedy, a mama w największej tajemnicy skrapiała mi nadgarstki perfumami. Potem rzucałam wianek dla brata mamy. I tyle. Żadnego bólu i łez bo wuja nawet nie znałam. Potem w pałacu byli goście, więc miałam się z kim bawić. Nie rozumiałam, dlaczego ludzie płakali. Przecież pełna kwiatów zatoka wyglądała tak pięknie...

Rok po śmierci mamy zrozumiałam ludzki żal. Każdy wianek to jedna osoba. Tyle ich odeszło w ostatnich kilkudziesięciu latach.

Poczułam, że Amrothos dotyka mojego łokcia. Czas przejść ulicami do portu. Elphir i Avraniel na czele, za nimi Amrothos, Erchirion i ja.

Wiatr szarpał moją suknią i chustą, usiłował wyrwać wianek z ręki.

Gdy byłam mała, mama pomagała rzucić mi wianek, bojąc się, że wpadnę do wody. Prowadziła moją rączkę i razem wypuszczałyśmy kwiaty.

Rzuciłam. Trochę ze mocno, jakbym rzucała dyskiem. Wianek z cichym pluskiem upadł na fale i zaczął dryfować po falach zatoki. Dołączyły do niego kolejne. Chór zaczął śpiewać pieśń, ale nawet nie zwracałam uwagi na słowa.

Gdzieś w tłumie dziecko zapłakało i nagle umilkło. Zapewne odzyskało upuszczoną zabawkę, albo ktoś je przytulił. Ale ja oczyma wyobraźni zobaczyłam zakrwawiony piasek.

Lalaith.

Zapach soli i wodorostów sprawił, że zakręciło mi się w głowie. Było duszno, czarny gorset dusił mnie niemiłosiernie.

— Lothiriel, źle się czujesz? — Erchirion złapał mnie za ramię. — Jesteś blada.

— Kręci mi się w głowie.

— Chodź. — Objął mnie ramieniem.

— Widziałam... Widziałam...

— Nie myśl o tym. — Jego oschły ton pomógł mi się opanować. Na krótko

Gdy wyciągnięto mnie z wody, byłam przerażona. Kaszlałam i plułam, a płuca paliły mnie od słonej wody. Amrothos leżał kilka metrów ode mnie. Blady i wystraszony, wpatrywał się w coś za moimi plecami.

Nie powinnam była tego widzieć, ale Amrothos za późno przyczołgał się do mnie i nie zdążył zasłonić mi oczu

Mama była bledsza niż Amrothos. Czarne włosy były mokre i ubrudzone piaskiem. Oczy i usta miała szeroko otwarte, palce wbiła w piasek i próbowała krzyczeć przez obolałe gardło. A piasek między jej nogami barwił się na czerwono.

Ludzie krzyczeli, ktoś płakał.

 Szybciej!  Ojciec krzyczał najgłośniej.

 A potem cisza. Rinah z zakrwawionymi rękami. Coś, co trzymała w dłoniach było maleńkie, mokre i intensywnie czerwone.

 Mamo!

Pamiętam, że głowa mamy opadła na piasek, a palce przestały podrygiwać, drążąc w nim tunele. Krew, wszędzie krew. Na piasku, na ciele mamy, na rękach ojca.

 Nie patrz... Nie patrz.  Amrtothos przyciskał do siebie moją głowę, ale i tak patrzyłam. Nie mogłam oderwać wzroku od martwych oczu mojej matki.

 To twoja wina!  ojciec wrzeszczał na Amrothosa, ale to ja uświadomiłam sobie, że jestem winna.

 Chciałam się odezwać, ale brat mnie ubiegł. Wyprostował się na tyle, na ile to było możliwe bo dalej mnie obejmował.

— Wiem.

Wtedy ostatni raz widziałam, jak płacze.

— To moja wina!

— Nie jaśnie panienki, tylko tego upału, każdemu się zdarza.

Leżałam na jednej z ławek. Nie odpłynęłam całkiem, jakoś musiałam tam dojść, mimo że tego nie pamiętałam. Dookoła nas zebrał się już spory tłum. Widząc że wróciłam do siebie, Erchirion pomógł mi usiąść.

— Dasz radę iść?

— Chyba tak. — Odetchnęłam głęboko. — Wszystko w porządku, przepraszam za zamieszanie. — Uśmiechnęłam się do zebranych. Wstałam z ławki i zaraz tego pożałowałam. Znowu zakręciło mi się w głowie.

— Usiądź! — Nieznoszący sprzeciwu głos dobiegał zza moich pleców. — I na co się gapicie? Rozejść się! Dajcie jej dojść do siebie!

— Nie wiedziałam, że przyjedziesz — powiedziałam, opierając głowę na kolanach.

Rinah położyła mi dłoń na karku i zaczęła go masować. Następnie dyskretnie poluzowała mi gorset. Odetchnęłam z ulgą. W tamtych strasznych miesiącach po śmierci mamy Rinah była jedyną osobą, która naprawdę poświęcała mi uwagę. Jej obecność kojarzyła mi się z bezpieczeństwem.

— Zdecydowałam w ostatniej chwili. Weź ją na ręce.

— Dam radę...

— Przed chwilą widziałam, jak dawałaś sobie radę.

— Poradzę sobie — powiedziałam twardo.

Wsparta na ramieniu Erchiriona, wsiadłam do powozu, jeszcze raz zapewniając wszystkich, że nic mi nie jest. Rinah w ostatniej chwili złapała mnie za ramię.

— Chodzicie tam jeszcze?

— Co roku, po zachodzie słońca.

Pokiwała głową i cofnęła się. Powóz ruszył, kierując się w stronę pałacu.

— Myślałem, że już się otrząsnęłaś — powiedział Erchirion, z pozoru obojętnie.

— Widziałeś je wtedy?

— Widziałem ciało w pałacu.

„Ciało". Czasem spokój Erchiriona mnie przerażał. Można pomyśleć, że mówi o anonimowych poległych, a nie o matce i martwym maleństwie. Bracie lub siostrze. Chociaż nie, o dziecku nawet nie wspomniał.

— To nie to samo. Tego nie da się zapomnieć. Ty wiedziałeś. Ja dowiedziałam się, że mama spodziewa się kolejnego dziecka tamtego dnia.

— Minęło dziesięć lat...

— Zamknij się — warknęłam.

Woźnica obrócił się, myśląc że mówię do niego. Biorąc przykład z brata, przybrałam obojętny wyraz twarzy i już się nie odezwałam.

W tym roku gości było niewielu. Kolacja minęła w nieco sztywnej atmosferze. Dzień Ofiar Morza jeszcze nigdy nie zbiegł się w czasie z rocznicą śmierci mojej matki. Ludzie nie wiedzieli, jak się zachować. Zazwyczaj po części oficjalnej ten dzień był czasem spotkań. Mieszkańcy Dol Amroth odwiedzali się i spędzali czas z rodzinami.

Wyjątek stanowili goście z Anfalas. Przyjechali w ostatniej chwili, tuż przed obiadem. Razem z Avraniel uznałyśmy, że już nie przbędą. Avraniel właśnie informowała służącą, że będzie mniej gości, gdy się pojawili. Zapytany o ich pochodzenie Elphir powiedział, że przyjechali do ojca w interesach. Niby nic dziwnego, ludzie często tak robili. Wiedzieli, że podczas Dnia Ofiar Morza zastaną ojca w pałacu. Cóż, nie tym razem. Ich wesoły nastrój działał mi na nerwy.

— Nie przesadzasz? — zapytał Amrothos, dolewając mi wina.

— Nie.

Oczywiście, że przesadzałam. Byłam wyprowadzona z równowagi i najchętniej wyszłabym z pomieszczenia trzaskając drzwiami. Niech dadzą mi przeżyć rocznicę śmierci matki w spokoju. Wtedy, w pierwszych miesiącach po wojnie, tłumione przez lata uczucia dochodziły do głosu i czułam, że jestem bliska szaleństwa. Nie chciałam znów rozpamiętywać tamtego strasznego dnia, ale wbrew sobie znów tam byłam. Znów miałam dziesięć lat  i byłam sprawcą tragedii.

W myślach nazwałam ją Lalaith. Odruchowo założyłam, że to była dziewczynka. To dla niej każdego roku rzucaliśmy na wodę mały wianuszek i przepraszaliśmy, że nie pozwoliliśmy jej dorosnąć

Jeśli macie tak zły nastrój jak ja i Lothiriel, to potraktujcie ten rozdział jako katharsis. Może się wam polepszy.

Na mojej uczelni od poniedziałku rozpoczyna się sesja, więc w przyszłym tygodniu nie będzie rozdziału... Chyba, że jak dzisiaj, dojdę do wniosku, iż pisanie idzie mi lepiej, niż nauka.

Trzymajcie się! <3


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro