Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XIX

Drogę uprzątnięto po dwóch dniach. Z Dol Amroth wyjechali spóźnieni z dostawami handlarze oraz goście. Gospody opustoszały tylko po to, żeby niemal natychmiast przyjąć kolejną falę przyjezdnych. Życie w Dol Amroth wróciło do normy uboższe o kilka wiekowych drzew, które trzeba było wyciąć.

Goście mieszkający w pałacu również zaczęli ruszać w drogę. Mężczyzna z plaży wymamrotał słowa pożegnania i szybko puścił moją dłoń. Erchirion popatrzył za nim z rozbawieniem, a ja uświadomiłam sobie, że nadal nie wiem, jak ma na imię.

—  Co mu zrobiłaś? Był taki pewny siebie, gdy tu przyjechał.

—  Odrzuciłam go. — Wzruszyłam ramionami.

—  Tylko tyle? On się ciebie boi!

—  Wolę, kiedy się mnie boją niż kiedy są natrętni.

—  Uważaj, Lothiriel. Jak tak dalej pójdzie, zostaniesz starą panną — zaśmiał się i poszedł do siebie.

Miałam zrobić to samo, gdy zatrzymał mnie Ulrad. Przywołałam na twarz wymuszony uśmiech i czekałam na wylewne pożegnanie.

—  Możemy porozmawiać?

—  Tak... O co chodzi? — zapytałam zdumiona. O czym on chciał jeszcze rozmawiać?

—  Nasza wczorajsza rozmowa nie przebiegła najszczęśliwiej... — zaczął, rąbiąc smutną minę. — I w pełni zdaję sobie z tego sprawę. Proszę jednak, żeby pani jeszcze raz przemyślała moją propozycję. To prawda, nie jestem najmłodszy. Ale mam do zaoferowania dużą posiadłość. To piękne miejsce. Widać i morze i wzgórza. Mój syn niedawno się ożenił i jego żona jest w twoim wieku pani, miałaby więc pani damskie towarzystwo. Poza tym...

—  Wystarczy! — Uniosłam dłoń. — Doceniam pańską propozycję. Nie zostanę pańską żoną, wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze. Jest pan w wieku mojego ojca. Ja... To po prostu nie ma sensu.

—  Zapewniam, że wiek nie gra tu roli! Mogę wypełniać moje obowiązki jako męża w każdym aspekcie...

—  Jak pan śmie?! — przerwałam mu, widząc że uśmiecha się dwuznacznie. — Kobieta mojego pokroju nie porusza w rozmowach tego typu tematów! — Tym razem nie musiałam udawać ani zakłopotania, ani gniewu. Przyszło mi to z łatwością. — Żegnam!

—  Strach cię obleciał?! Wczoraj byłaś taka pewna siebie! — Poczerwieniał na twarzy i zrobił krok w moją stronę.

Odwróciłam się szybko i odeszłam, nadal nie wierząc w to, co właśnie usłyszałam. Za kogo on mnie miał?! To był zupełnie inny człowiek. Zniknął jowialny mężczyzna w średnim wieku o dobrotliwym uśmiechu. Jego oczy miały osobliwy wyraz, nieco szaleńczy, ruchy nie były powściągliwe, jak poprzedniego dnia. Sprawiał, że w murach włanego domu czułam się nieswojo.

—  Co się stało, pani? — Jeden z dostarczających świeże ryby mężczyzn widocznie usłyszał, że krzyczę, bo przybiegł z położonego w pobliżu korytarza dla służby.

—  Nic takiego. Ten pan wychodzi. Mógłby pan wskazać mu wyjście? Wiem, że nie należy to do pana obowiązków...

—  Żaden problem. Za mną proszę. — Wskazał Ulradowi drogę do drzwi. Był rosłym mężczyzną koło trzydziestki, zaprawionym w dźwiganiu ciężarów. Podejrzewałam, że z łatwością mógłby wyrzucić Ulrada za drzwi siłą.

Odetchnęłam głęboko, przeczesując włosy ręką. Wyjechali! W końcu mogłam przestać unikać głównego korytarza. Służba i tak już szeptała po kątach. Wieści o pretendentach do mojej ręki z pewnością rozeszły się po pałacu. Widać to było nawet w zachowaniu Ingrid, kiedy przekazywałam jej listy do wysłania. Obrzuciła mnie tak badawczym spojrzeniem, że zaczęłam zastanawiać się, czy nie mam czegoś na twarzy.

Wprawdzie przeczuwałam, że ktoś w końcu się oświadczy, ale dwóch pretendentów jednego dnia? Cała sytuacja wydawała się wręcz groteskowa. Zapragnęłam jak najszybciej ukryć się w bezpiecznych korytarzach Domów Uzdrowień. 

Listy zostały w końcu wysłane i pozostało już tylko oczekiwanie na odpowiedź. Gdy pozbyłam się potencjalnych narzeczonych, moje myśli wróciły do Amrothosa. Byłam bardzo ciekawa, co planuje i drażnił mnie fakt, że nie podzielił się ze mną swoimi planami, skoro i tak zostawił list. O ile w ogóle miał jakiś konkretny plan. Moje postanowienie o niemartwieniu się problemami innych odeszło w zapomnienie. Nie potrafiłam tak po prostu zająć się własnym życiem.

Amrothos nie odpisał. Z Minas Tirith dotarły do mnie listy od Ioreth i Mairen, jednak mój brat jakby zapadł się pod ziemię. Mairen wspomniała, że się spotkali, ale Amrothos wyjechał po kilku dniach i jeszcze nie wrócił.

Postanowiłam zaczekać. Amrothos najwyraźniej potrzebował czasu na oswojenie się z sytuacją. Jednak gdy zdążyłam odpisać Mairen i otrzymać odpowiedź, a brat dalej milczał, zaczęłam się martwić. Od awantury w gabinecie minęły trzy tygodnie. Nawet ojca niepokoił brak wieści, ale nie na tyle, żeby samemu napisać. Erchirion tylko wzruszył ramionami, twierdząc, że nie ma się co dziwić. Elphir pojechał z wizytą do Lebenninu i zabrał ze sobą Avraniel i Alphrosa.

Była druga połowa sierpnia. Żniwiarze ruszyli na pola, po raz pierwszy od dawna nie bojąc się, że plony ulegną zniszczeniu. Było też więcej rąk do pracy, a zbiory zapowiadały się wyjątkowo obficie. Pogoda dopisywała, a żadna z burz, które przeszły nad Dol Amroth nie wyrządziła szkód.

Zaczynałam się już nudzić, brakowało mi zajęcia. Z rozbawieniem zauważyłam, że jeszcze kilka tygodni temu marzyłam o spokoju, a gdy w końcu wszystko wróciło do normy, tęskno mi było do wyzwań. Przebywając w domu wzięłam udział w kilku przyjęciach zorganizowanych przez Avraniel. Nie były to okazałe uczty na miarę Dnia Ofiar Morza, ale dzięki nim mogłam przynajmniej zorientować się, kto przeżył wojnę. Wyniki tych obserwacji były zatrważające. Tyle wdów, tyle matek, które przedwcześnie pochowały synów...

Przebywanie głównie w kobiecym gronie uświadomiło mi również, jak bardzo odstawałam od moich rówieśniczek. Większość była już mężatkami, a kilka zaproszonych do Dol Amroth kobiet miało już dzieci. Czułam się wśród nich jak dziecko bez rodziców, a jednocześnie ze smutkiem obserwowałam, jak wąskie są horyzonty wielu z nich. Jakże niewiele uwagi poświęcili rodzice ich edukacji!

Wytrzymałam w Dol Amroth jeszcze tydzień i gdy dostałam list z Rohanu, a Amrothos dalej milczał, zdecydowałam się pojechać do Minas Tirith.

—  Miałaś jechać dopiero we wrześniu — zauważył ojciec, gdy oznajmiłam mu przy śniadaniu, ze wyjeżdżam następnego dnia.

—  Jest już prawie wrzesień, jeden tydzień nie robi różnicy. Poza tym Erchirion jedzie do Dale, przez większość drogi jechałabym z nim.

To ostatecznie przekonało ojca i już następnego dnia byłam w drodze. Podróżowaliśmy szybko, na noc zatrzymując się w gospodach. Dwa dni po opuszczeniu Dol Amroth zobaczyłam Białe Miasto.

Teraz jechałam już w licznym towarzystwie. Do stolicy nieprzerwanym strumieniem zjeżdżali się kupcy, dyplomaci i chłopi, którzy chcieli sprzedać część płodów rolnych. Otaczały mnie wozy wypełnione workami zboża, suszonymi ziołami i owocami. Zewsząd było słychać gdakanie kur i rżenie koni. Do miasta wjechałam wczesnym wieczorem, w którym było już czuć chłód nadchodzącej jesieni.

Powoli dojechałam do ulicy, przy której stał nasz dom. Gdy weszłam do stajni, zorientowałam się, że Amrothos nadal był w Minas Tirith: w jednym z boksów stał jego koń. Zmęczenie po podróży zniknęło jak ręką odjął. Energicznym krokiem ruszyłam w stronę domu, witając się po drodze z zaskoczoną gospodynią. Rzuciłam mój bagaż na łóżko i niemal natychmiast postawiłam go na podłodze, przypominając sobie, ile kurzu unosiło się znad drogi podczas jazdy. Również moje ubranie było nim pokryte, więc musiałam poświęcić chwilę na doprowadzenie się do porządku, mimo że najchętniej pobiegłabym szukać Amrothosa.

Kiedy godzinę później wyszłam z domu, uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, gdzie szukać brata. Stałam przez chwilę przed bramą, zastanawiając się, od czego zacząć. Mógł być wszędzie. Postanowiłam zacząć od jednej z najlepszych gospód w mieście. Jeśli spotkał kogoś znajomego, to o tej porze prawdopodobnie siedzi przy piwie i słucha wieści. Odsunęłam od siebie myśl, że mógł wrócić do dawnych nawyków.

Gdy weszłam do gospody, już od progu powitał mnie hałas i mieszanina zapachów. Ludzie śpiewali, jedli i rozmawiali, chociaż przypominało to raczej przekrzykiwanie się. Wszystkie stoły były zajęte. Przechodząc między nimi słyszałam strzępki rozmów prowadzonych najczęściej we Wspólnej Mowie, chociaż z różnymi akcentami. Mijałam ludzi z Rohanu, mieszkańców Minas Tirith i okolicznych wiosek, a także kilku kupców z Dol Amroth. Przy jednym ze stołów zobaczyłam krasnoludów, którzy zawzięcie o czymś rozprawiali, rozchlapując przy tym piwo.

Miałam już zawrócić, gdy w najodleglejszym kącie sali zobaczyłam Amrothosa. Wydawał się pogrążony w myślach i najwyraźniej na kogoś czekał bo stały przed nim dwa kufle. Albo oba były dla niego...

—  Opowiedz mi coś więcej o swoich planach zarobkowych — rzuciłam, siadając przed nim.

Amrothos aż podskoczył na swoim miejscu. Zmienił się przez ten miesiąc. Był opalony, włosy miał dłuższe i widać było, że dawno się nie golił.

—  Co ty tu...

—  Martwię się, wyobraź sobie. Dlaczego nie odpisałeś?

—  Chciałem poczekać, aż będę coś wiedział. Miałem napisać dzisiaj, ale skoro tu jesteś...

—  Mairen wie, że przyjechałeś?

—  Spotkałem się z nią raz, na samym początku. Musiałem jej powiedzieć, jak mają się sprawy w domu.

—  I jak to przyjęła?— Obawiałam się reakcji Mairen od dnia tamtej rozmowy z ojcem.

—  Spokojnie. Ale widziałem, że jest jej przykro — odparł, bawiąc się kuflem. — Uważa, że dobrze robię.

—  A co robisz?

—  Lothiriel, czy to jest przesłuchanie?

—  Nie! No, może trochę. Nie dziw mi się! Wyjechałeś bez uprzedzenia, a jako wyjaśnienie zostawiłeś klika zdań, z których nic nie dało się wywnioskować! Rozumiem, że chciałeś znaleźć się jak najdalej od ojca, ale mnie mogłeś chyba powiedzieć?!

—  Nawet, gdybym miał czas na napisanie przyzwoitego listu pożegnalnego, nie byłbym w stanie tego zrobić. Nie wiedziałem, co mam ze sobą począć, nie mówiąc już o pisaniu.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, każde pogrążone w swoich myślach.

—  I co teraz? — zapytałam, nie mogąc powstrzymać ciekawości.

—  Udało mi się. — Uśmiechnął się, a tak szczerego uśmiechu nie widziałam u niego od dawna. — Znalazłem pracę.

—  Poważnie?

—  Jak najbardziej. Chyba nie wątpiłaś? — zaśmiał się krótko. — Nie odpowiadaj, sam bym w siebie wątpił. Twój brat został handlarzem — oznajmił z szerokim uśmiechem. — Podobno potrafię wcisnąć ludziom wszystko. To znaczy tym, którzy nie słyszeli o moich wyczynach. Wyobraź sobie, że istnieją jeszcze tacy.

—  Czym handlujesz? — zapytałam, gdy już byłam w stanie wydusić z siebie coś sensownego.

—  Zacząłem od wyrobów papierniczych, ale to mało opłacalne.

—  Skąd miałeś pieniądze na towary?

—  Nie kupiłem ich. Dogadałem się z właścicielem składu. On poszerza swoje wpływy, sprzedając w dwóch miejscach jednocześnie, a ja mam zajęcie. Ale jak mówiłem, to mało opłacalne. Dostałem lepszą propozycję... — urwał, najwyraźniej świetnie się bawiąc, obserwując moją minę.

—  To znaczy?

—  Jeden z hodowców z Rohanu szukał nabywców w Gondorze. Spotkałem go tutaj, narzekał że męczy go jazda w tę z i powrotem. Jest już w podeszłym wieku, niedługo przekaże interes synowi, ale chciał najpierw pomnożyć swój kapitał. Reszta to długa historia. Najważniejsze, że od przyszłego tygodnia zacznę zarabiać własne pieniądze. I jeśli dobrze pójdzie, będę mógł kupić kawałek ziemi za jakiś czas. Właśnie na niego czekałem, gdy się pojawiłaś. — Upił łyk piwa i popatrzył na mnie uważnie. — Zaskoczyłem cię, co?

—  To mało powiedziane! Tak się cieszę, że ci się udało! — Ścisnęłam jego dłoń.

Amrothos spojrzał gdzieś za mnie u uniósł rękę. Po chwili obok nas pojawił się mężczyzna w podeszłym wieku, ubrany w zielony płaszcz.

—  Wybacz mi spóźnienie, spotkałem znajomego z czasów wojny — powiedział takim tonem, jakby od wojny minęły lata, a nie kilka miesięcy. Już miał usiąść, gdy zauważył mnie i zastygł w pół kroku.

—  Och.. Racja! — Amrothosa wstał, żeby dokonać prezentacji. — Lothiriel, poznaj Wulfa, mojego przyszłego zleceniodawcę. Wulfie, moja siostra, Lothiriel.

—  To zaszczyt, pani — powiedział Wulf, kłaniając się delikatnie, po czym usiadł obok. — Nie wiedziałem, że będziemy mieli takie towarzystwo, nie dałbym się zatrzymać.

—  Ja już uciekam, odwiedzę jeszcze Mairen. Owocnych rozmów! — pożegnałam się i radością opuściłam gwarną gospodę.

Mimo zmęczenia podróżą czułam, że jestem lekka niczym piórko. Amtohos nie załamał się, wziął sprawy we własne ręce. Miał cel, do którego dążył. Rozpierała mnie duma. Mijałam różnokolorowy tłum zmierzający w różnych kierunkach. Dzień pracy właśnie się kończył, wszyscy udawali się na odpoczynek. Mury już się zaróżowiły od słońca, które wisiało nisko nad horyzontem. W powietrzu było czuć jesienny chłód, a nad Pelennor nadciągała mgła. Przyłapałam się na tym, że zastanawiam się, jak wyglądają stepy jesienią. Są kolorowe? Zasnuwa je mgła? Jak wygląda słońce tonące w trawach? Czy jest tak samo czerwone, jak tutaj, a może wygląda to całkiem inaczej? Nagle zapragnęłam znaleźć się tam i po prostu stać wśród morza traw, obserwować, jak wiatr przygina łodyżki do ziemi.

Zamyślona szłam ulicami, usiłując uwolnić się od obrazu stepu. Za bramą Domów Uzdrowień było cicho, tylko dwie osoby przechadzały się alejkami. Przeszłam pustym korytarzem i skierowałam się w stronę kuchni, z której dobiegały ciche odgłosy rozmowy i krzątaniny. Ktoś układał garnki i talerze, a druga osoba zamiatała posadzkę.

—  Lothiriel!

Poczułam szarpnięcie i spojrzałam w dół. Lilly uczepiła się mojej ręki i patrzyła na mnie z szerokim uśmiechem.

—  Witaj, Lilly!

—  Amrothos powiedział, że pewnie nie usiedzisz długo w Dol Amroth i i przyjedziesz — oznajmiła, ciągnąc mnie w stronę kuchni.

—  Tak powiedział?

—  No przecież mówię — odparła ze zniecierpliwieniem. — Mairen, Mairen! Patrz, kto przyszedł!

Mairen uniosła głowę znad wycieranego właśnie garnka i szybko mnie objęła.

—  Tak się cieszę, że tu jesteś — szepnęła. W odpowiedzi mocniej ją przytuliłam.

— Czyli dwoje najbardziej niesfornych dzieci Imrahila jest w mieście — Ioreth odłożyła miotłę i oparła się biodrem o parapet.

—  Miło cię znowu widzieć, Ioreth — odparłam z uśmiechem.

— W przyszłym tygodniu zaczynamy szkolenie. Wtedy pewnie zmienisz zdanie.

—  Nie licz na to — powiedziałam i usiadłam na ławie, biorąc Lilly na kolana. — Możesz w to uwierzyć? — zwróciłam się do Mairen. — Mój brat został handlarzem!

—  Żeby ożenić się z chłopską córką — Mairen skrzywiła się śmiesznie i odstawiła ostatnie naczynie na półkę. — Nie, nadal w to nie wierzę. Jednak z drugiej strony... Nie wiem jak ty, ale ja jestem z niego bardzo, bardzo dumna.

Łzy stanęły mi w oczach. Amrothos wzbudzał w ludziach wiele uczuć: rozbawienie, pobłażanie, gniew... Chyba nikt nigdy nie powiedział, że jest z niego dumny.

—  Ja też — odparłam przez ściśnięte gardło. — Nie masz pojęcia, jak bardzo.

Później, tego samego wieczoru, postanowiłyśmy uznać to za znak. Znak, że teraz już wszystko się ułoży.


Od następnego rozdziału obiecuję, że coś zacznie się dziać. Znowu akcja mi się rozciągnęła xD

Wiecie, uświadomiłam coś sobie. Jutro skończę dwadzieścia lat. Czyli ta opowieść ma już siedem lat. No, może sześć i pół.

Lothiriel była początkowo zaginioną siostrą Boromira i Faramira i nawet nie miała imienia.

Potem podjęłam próbę napisania tego na bloggerze. Porażka, tyle powiem.

Najwyraźniej musiałam dorosnąć do tej historii ;)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro