Rozdział XII
Plusk wody, krzyki. Słona woda w ustach i oczach. Wodorosty na bosych stopach. Ubranie ciężkie od wody. Powolne opadanie na dno. Przytłumiony krzyk Amrothosa.
— Mamo!
— Mamo... — powtarzam, a woda wlewa mi się do ust. Dusi.
Płuca mnie palą, gdy rozpaczliwie staram się nabrać powietrza. Robi się ciemno. Powierzchnia migocze w oddali. Obserwuję unoszące się ku niej pęcherzyki powietrza. Przestaję walczyć. Tu na dnie nie jest tak źle. Jest cicho i spokojnie.
Obudziłam się mokra od potu, gwałtownie łapiąc powietrze. Przez chwilę wpatrywałam się w ciemność, w każdej chwili spodziewając się, że zimna fala obmyje mi stopy. Przeczesałam włosy palcami i zahaczyłam o nie bransoletką. Migotała zimnym, srebrnym blaskiem w świetle księżyca, które wpadało przez szparę do namiotu. Na myśl o matce ponownie poczułam, że się duszę.
To była druga noc w podróży. Rano mieliśmy przekroczyć granicę Rohanu.
Spojrzałam na księżyc. Musiałam spać nie więcej niż godzinę, bo jego położenie na niebie niewiele się zmieniło. Na posłaniu obok Mairen przewróciła się na bok i dalej spała, uśmiechając się delikatnie przez sen. Zazdrościłam jej tych przyjemnych snów.
Kolejne spojrzenie na bransoletkę. Znowu zabrakło mi powietrza. W namiocie było duszno. Zarzuciłam chustę na ramiona i wyszłam na zewnątrz. Odetchnęłam rześkim, nocnym powietrzem. Pachniało świeżym sianem i letnimi kwiatami. Trzęsłam się na całym ciele i szczękałam zębami, chociaż chwilę wcześniej było mi tak gorąco, że nie mogłam oddychać. Może z powodu zimnego powietrza, a może dlatego, że sen rozgrywał się wciąż i wciąż przed moimi oczami.
Kilka kroków dalej, przy ognisku siedziało kilku mężczyzn. Rozmawiali przyciszonymi głosami, nie zwracając uwagi na otoczenie. Mimo to, zdecydowałam się pójść w przeciwnym kierunku. Nie chciałam pytań i ciekawskich spojrzeń.
Rozbiliśmy obóz w pobliżu niewielkiego zagajnika, przez który przepływał potok. Drzewa szumiały delikatnie, poruszane słabym wiatrem. Ostrożnie zsunęłam się nad sam nurt i napiłam się wody. Była cudownie chłodna, pomagała mi trzeźwo myśleć.
Pierwszą myślą było to, że przychodzenie tu w środku nocy nie było zbyt mądre. Drugą, że nic mi nie grozi, bo jestem w końcu dosłownie kilkadziesiąt kroków od obozu.
A potem przypomniałam sobie sen. Nie śniłam tego koszmaru od kilku lat. Gdy byłam młodsza, męczył mnie przynajmniej raz w tygodniu. Potem pojawiał się sporadycznie, raz, dwa razy w roku, najczęściej jednego, konkretnego dnia. W ciągu ostatnich dwóch lat mój umysł był zbyt pochłonięty wojną i przynajmniej ten jeden koszmar przestał mnie dręczyć. Aż do dzisiaj. Dzisiaj na nowo go przeżyłam. Ze wszystkimi przerażającymi szczegółami. Najgorsze było to, że wiedziałam, co będzie dalej. Wiedziałam, co stało się po tym, jak wyciągnięto mnie z wody.
Pamiętałam, co zobaczyłam.
Do licha, powinnam być szczęśliwa! Wojna się skończyła, a wraz z nią zaczęło się moje nowe życie. Życie, które miało sens. Dlaczego zawsze, gdy poczuję się choć trochę szczęśliwa, ten sen wraca?
Przypomniałam sobie, dlaczego ukryłam bransoletki. Przypominały mi o koszmarze śnionym każdej nocy. O koszmarze, który miał miejsce w jasnym świetle dnia. Zacisnęłam palce na bransoletkach. Teraz noszenie ich nie sprawiało już takiego bólu. Przeciwnie, pomagały pamiętać o wszystkich dobrych rzeczach, które miały miejsce, zanim...
W głębi duszy wiedziałam, że sen był powodowany wyrzutami sumienia, które towarzyszyły mi od dziesięciu lat. Czułam, że nie zasługuję na szczęście. Nie po tym, co zrobiłam.
— Nie możesz spać? — Cichy głos tuż nad moim uchem wyrwał mnie z zamyślenia tak gwałtownie, że krzyknęłam cicho.
Eomer chodził cicho niczym elf, ani jedna gałązka nie trzasnęła, gdy szedł w moją stronę. A może wcale nie szedł tak cicho, tylko byłam zbyt zamyślona, żeby zwracać uwagę na jakiekolwiek dźwięki?
— Coś w tym rodzaju — odparłam speszona i poprawiłam chustę na ramionach.
Nie wiem dlaczego, ale po namyśle doszłam do wniosku, że bardziej mnie przestraszył, niż zaskoczył. Jakbym podświadomie czekała, aż przyjdzie. Myśl ta była tak absurdalna, że na chwilę wyparła pamięć o śnie z mojej głowy.
— Zły sen? — zapytał i pomógł mi wyjść na brzeg.
— Bardzo zły — sprecyzowałam.
— Już się skończył — powiedział łagodnie.
— Boję się, że wróci — odparłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Ile ja mam lat, żeby tak się przejmować nocnymi koszmarami? — Umieram w nim...
Nadal byłam wytrącona z równowagi. Wspomnienia wycofały się na chwilę tylko po to, żeby powrócić ze zdwojoną siłą. W myślach widziałam każdy najdrobniejszy szczegół. Sen był tylko niewielką częścią koszmaru, który trwał miesiącami.
— Jesteś bezpieczna. — Położył mi dłonie na ramionach. Delikatnie, jakby się bał, że zrobi mi krzywdę. Poczułam, jak opuszcza mnie napięcie i oparłam dłonie na jego rękach. — Jesteś bezpieczna... — Pochylił się i pocałował mnie.
Na chwilę zupełnie znieruchomiałam. Nie miałam pojęcia, jak się zachować. Ale moje ręce ubiegły umysł i ułożyły się Eomerowi na karku. Usta poszły w ich ślady i nieco nieporadnie oddały pocałunek. Zorientowałam się, że to najlepszy sposób. Przestać myśleć. I tak się stało. Przez moment koszmar odszedł w niepamięć, pozostawiając po sobie tylko nieprzyjemne wspomnienie.
Czułam się cudownie. Zupełnie, jakbym unosiła się w powietrzu. Nie zwracałam wtedy uwagi na fakt, że ktoś może tu przyjść w każdej chwili, ani na to, że jego zarost drapie mnie w twarz. Całkowicie zatraciłam się w tym nowym doznaniu.
Przestać myśleć. Jak cudownie było skupić się tylko na naszych ustach, na mrowieniu w miejscach, w których musnął moją skórę palcami! Zimne fale zniknęły, a krzyk Amrothosa nie dźwięczał mi już w uszach.
A potem wróciła młoda dziewczyna, którą przecież wtedy byłam i uświadomiła mi, do czego właśnie doszło.
Całowałam się. Z Eomerem. Z królem Rohanu. W lesie. W nocy. Niemal pod samym nosem ojca i braci.
I czułam się cudownie.
— Lothiriel, przepraszam. Nie powinienem był...
— Wszystko w porządku — odparłam szybko. Mylnie odebrał moje milczenie. — To był czas i miejsce. — Uśmiechnęliśmy się do siebie, po czym szybkim krokiem wróciłam do namiotu.
Nie wiem, jak udało mi się zasnąć tak szybko. Ważniejsze, że spałam snem kamiennym, którego nie zakłócił żaden sen.
— Lothiriel! Lothiriel, obudź się!
Z gniewnym mruknięciem przewróciłam się na drugi bok. Czułam się, jakbym spała zaledwie kilka minut, a ciało bolało mnie po całym dniu spędzonym w siodle. Usłyszałam, jak Mairen wciąga gwałtownie powietrze.
— Co ci się stało?
— Co... — Otworzyłam w końcu oczy i uniosłam się na łokciach.
— Masz podrapaną skórę wokół ust.
— Nie żartuj! — Niemal wyrwałam jej małe lusterko z rąk. Rzeczywiście, skóra była zaczerwieniona. Świetnie.
— Co ty robiłaś, kiedy spałam?
— Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza.
— I wpadłaś na drzewo?
Nie odpowiedziałam. Wszystko, co wydarzyło się ostatniej nocy było jak sen. Zbyt straszne i piękne zarazem, by mogło być prawdziwe.
— Mairen...
— Opowiesz mi później. — machnęła ręką. — Muszę doprowadzić cię do porządku, skoro Ingrid najwyraźniej zaginęła w drodze po wodę.
Westchnęłam ciężko, pozwalając jej rozczesać moje włosy i upiąć nisko na karku. Otworzyła mały słoiczek i nałożyła cienką warstwę maści na podrażnioną skórę. Kwadrans później zaczerwienienie było niemal niewidoczne.
— Jak było? — Nie mogła powstrzymać się od pytania.
— Nigdy się tak nie czułam — Uśmiechnęłam się lekko. — To... Samo się stało.
— Tak, pierwszy pocałunek to coś wspaniałego. — Zarumieniła się i zajęła własną fryzurą.
Zastanawiałam się, kim był ten chłopak i dlaczego zdecydowali się rozstać. Próbowałam o to pytać, ale Mairen za każdym razem unikała odpowiedzi. Zmieniała temat, albo mówiła, że to dalej boli i prosiła, żebym nie pytała.
Wyszłam przed namiot i rozejrzałam się. Wszyscy przygotowywali się do drogi. Gimli sprzeczał się o coś z Pippinem, Amrothos rozmawiał z ojcem, jednocześnie składając swoje rzeczy. Patrzyłam dalej, Król i królowa. Faramir i Legolas. Jest. Eomer rozmawiał z siostrą, chyba jej coś tłumaczył. Eowina pokręciła głową z udawanym ubolewaniem i podeszła do Faramira. Eomer zauważył mnie i uśmiechnął się, wywołując palące rumieńce na mojej twarzy.
— Jeśli masz zamiar rumienić się za każdym razem, gdy na ciebie spojrzy, lepiej owiń czymś głowę. Ktoś mógł widzieć, jak wychodzisz z namiotu w nocy. — Mairen pojawiła się obok mnie. Jej nastrój pogorszył się w ciągu zaledwie dwóch chwil. — Nie dawaj im powodów do plotek.
— Brzmisz jak ciotka Ivriniel.
— Ciotka nie pomogłaby ci ukryć winy — zauważyła sucho i ponownie weszła do namiotu. Słyszałam, jak zbiera swoje rzeczy.
Westchnęłam i dołączyłam do niej. Nie pytałam, co się stało. Byłam pewna, że kiedyś sama mi powie.
Śniadanie potrwało ponad godzinę, a drugie tyle czasu upłynęło, nim wszyscy byli gotowi do drogi. Rycerze otoczyli wóz wiozący Theodena, a Merry wspiął się nań i usiadł na małej ławce z przodu pojazdu.
Pochód ruszył. Przemieszczaliśmy się powoli, podziwiając okolicę. Czasem rozmawialiśmy, często przerywały nam spontanicznie intonowane pieśni. We Wspólnej Mowie, w języku Rohirrimów, a nawet w sindarinie.
Dobrze znałam tylko Wspólną Mowę. Sindarinem posługiwałam się dość płynnie, ale często musiałam zastanowić się, jak dokładnie ma brzmieć słowo, które chcę wypowiedzieć. W języku rohirrickim znałam tylko kilka podstawowych słów i zwrotów oraz dwie lub trzy pieśni. Zasługa Rinah. Świetny akcent, ale pamięć beznadziejna. Śmiała się, gdy po raz dziesiąty mnie poprawiła. Miałam powiedzieć, że lubię jabłka, ale śliwki są ohydne. Nie pamiętam już, jak brzmiała moja wersja, ale wiem, że zamiast śliwki padło jakieś wulgarne słowo.
— Przekroczyliśmy granicę Rohanu, drogie panie. — Amrothos podjechał bliżej. — Na razie do złudzenia przypomina Gondor.
Pokręciłam głową z rozbawieniem, ale Mairen nie zaszczyciła mojego brata ani jednym spojrzeniem.
— Przestań — powiedziałam, widząc że Amrothos znowu otwiera usta.
Reszta podróży minęła spokojnie. Mój kontakt z Eomerem ograniczył się do spojrzeń i uśmiechów. Nie ryzykowaliśmy nocnych schadzek. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Byłam zamyślona, mogłam nie odzywać się przez godziny, po czasie orientując się, że gdy ostatni zwracałam uwagę na okolicę, ta wyglądała całkiem inaczej. Na szczęście podróż zakończyła się, nim ktokolwiek poza Mairen dostrzegł moje zachowanie.
Od poprzedniego wieczoru znajdowaliśmy się na stepie. Jak okiem sięgnąć, wszędzie trawa. Morze trawy. Całe mile otwartej przestrzeni, wypełnionej huczącym wiatrem, pędzącym od jednych gór do drugich. Gdzieniegdzie widać było zabudowania i stada koni. Nigdy nie widziałam aż tylu.
Wciągnęłam głęboko powietrze. Zapach świeżo skoszonej trawy i letnich ziół był oszałamiający. Wiatr uwolnił moje włosy z upięcia i unosił je, to uderzając mnie nimi w twarz, to odgarniając mi je z ramion.
Surowe piękno ojczyzny Eomera urzekło mnie. Tyle otwartej przestrzeni. Z jednej strony Góry Białe. A z drugiej... Z drugiej była wolność. Nie umiałam tego inaczej określić. Wiatr był synonimem wolności. Uświadomiłam to sobie w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałam stepy.
Piękno krajobrazu zakłócały rozrzucone dookoła świeże kopce i ruiny wiosek. Słyszałam, jak rozmawiano o masakrach, masowych mordach bez względu na płeć i wiek. Jeden z rycerzy, Gamling, wspominał koszmarną noc, gdy widział biegnących stepem płonących ludzi. Mówił, że tego krzyku nigdy nie zapomni.
Tego dnia po raz pierwszy zobaczyłam Edoras. Niewielkie, wręcz małe w porównaniu do Minas Tirith, mniejsze nawet od Dol Amroth. Dach Złotego Dworu skrzył się w słońcu, posyłając ku nam złociste refleksy. U stóp miasta zauważyłam zielone kopce. Te były stare, usypane w równych odległościach, z wejściami zamurowanymi jasnymi kamieniami, porośnięte drobnym, białym kwieciem.
Przy jednym z nich ustawił się ubrany na czarno tłum. Rycerze okrążyli kopiec i w milczeniu powitali jadący nieco wolniej wóz. Merry zeskoczył na ziemię i stanął obok. Musiał zdjąć hełm i widziałam, że oczy ma czerwone od płaczu.
Orszak zatrzymał się i wszyscy zsiedli z koni. Amrothos pomógł mi stanąć na ziemi bez zaplątania się w suknię. Tego ranka musiałam zamienić mój wygodny strój do jazdy konnej na eleganckie szaty.
Eowina narzuciła cienki, czarny materiał na złote włosy i stanęła przy bracie. Zasłoniłam własne i podeszłam do Faramira. Było cicho. Przez chwilę nic się nie działo. Dla wielu Theoden umarł dopiero teraz. Owszem, Eomer powrócił do kraju jako król, ale nikt albo prawie nikt z zebranych nie widział ciała na własne oczy. Dopiero teraz straszna prawda dotarła do ludzi. Niektórzy ocierali łzy, inni głośno szlochali.
A potem Eowina zaczęła śpiewać. Czystym, mocnym głosem, zaciskając mocno powieki i pięści. Ze zdumieniem zorientowałam się, że znam słowa. Nie była to typowa żałobna pieśń i ludzie patrzyli na siebie w zdumieniu. Eowina nie śpiewała o zasługach Theodena. Słowa pieśni były pocieszeniem dla żyjących.
Rinah nauczyła mnie słów tej pieśni po śmierci matki. Uczyła mnie ich w nocy, kiedy budziłam się z krzykiem i z trudem łapałam powietrze. Każdej nocy zmuszała mnie do zapamiętania jednego wersu i powtórzenia całości kilka razy. Potem nadeszła kolej na melodię. Ile razy nuciłam ją pod nosem w bezsenne noce! Czasem śpiewałam ją głośno, dla mew i morskich fal, spacerując po plaży. Dla mamy.
Zgromadzeni nie kryli łez. Eowina śpiewała dalej, nieco łamiącym się głosem. W pewnym momencie zamilkła, ale ktoś śpiewał dalej.
Nie szlochaj, stojąc nad moją mogiłą wytrwale,
Bo tam mnie nie ma, ja nie śpię wcale...*
Głos był mój. Musiałam bezwiednie przyłączyć się do Eowiny, na tyle cicho, że nikt nie słyszał. Zawahałam się, ale nie przerwałam, tylko wzięłam ją za rękę i dokończyłyśmy razem w momencie, gdy Theoden spoczął w kurhanie. Rohirrimowie wznieśli okrzyk, a ja zorientowałam się, że twarz mam mokrą od łez. Eowina ścisnęła moją dłoń i podeszła do brata by razem z nim poprowadzić gości do Złotego Dworu.
Szliśmy pieszo, nasze konie zostały już zabrane. Mairen zniknęła mi z oczu. Innes miała kuzynkę, która razem z mężem mieszkała w Edoras. Mairen miała się u niej zatrzymać.
Wspinaliśmy się po schodach prowadzących do dworu. Gamling rozmawiał o czymś z Amrothosem. Prawie ich nie słuchałam, byłam zbyt zajęta przyglądaniem się miastu i jego mieszkańcom. Nie mogłam się napatrzeć. Wszystko było tak inne od tego, co widziałam w Minas Tirith czy Dol Amroth. Sposób wznoszenia budynków, fantazyjne wykończenia dachów... Mimo to zorientowałam się, gdy zamilkli. Gamling patrzył na kogoś u szczytu schodów.
Podążyłam za jego wzrokiem i zamarłam. Kobieta z mojej wyobraźni, do której czułam bezpodstawną zazdrość, zyskała twarz. Piękną, jasną twarz, okoloną ogniście rudymi włosami. Wyglądała jak królowa. Czarna chusta niemal zsunęła się jej z włosów, wspaniale kontrastując z ich czerwienią. Była wysoka i potężniej zbudowana niż ja i Eowina. Stała obok starszego mężczyzny, prawdopodobnie ojca. Oboje ukłonili się przed królem i jego siostrą.
Gdyby ktoś zapytał mnie wtedy, dlaczego z miejsca postanowiłam na nią uważać, nie umiałabym odpowiedzieć. Zupełnie, jakby ktoś stał w tym samym miejscu, co Amrothos i szeptał mi do ucha ostrzeżenie.
— Maud — mruknął Gamling.
Zyskała też imię
______________
* Przekład Haliny Arendt
Drogi przybyszu, zbliżamy się do momentu, w którym fabuła Władcy Pierścieni opuszcza Gondor i Rohan. Jesteś zdany na moją wyobraźnię :D
Zdaję sobie sprawę, że kilka rzeczy może być niezrozumiałych ( a może tylko tak mi się wydaje i wszyscy przewidzieli fabułę na kilka kolejnych rozdziałów), ale w kolejnym część się wyjaśni.
No, to do następnego!
Idę nadrobić zaległości, bo pewna osoba publikuje po trzy rozdziały na dzień :P
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro