Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział II

Tamtego dnia wiele razy niemal żałowałam, że nie zostałam w Dol Amroth. Nadal podchodzili pod mury, jakby miotane w ich stronę skalne bloki nie robiły na nich wrażenia. W pewnym momencie usłyszeliśmy przeraźliwe krzyki i byliśmy pewni, że brama padła. Później ktoś przyniósł wieści. Wrzucili za mury odrąbane głowy mężczyzn, którzy pojechali odbić Osgiliath. Ktoś rozpoznał w zabitym brata i lament poniósł się ulicami, niemal zwalając mnie z nóg. Jak mieliśmy walczyć z wrogiem, który jako broni używał ciał naszych bliskich? W duchu dziękowałam Valarom, że ojciec nie ruszył z Faramirem. Nie zniosłabym, gdyby i on ucierpiał.

W ciągu dnia usiadłam raz, wypiłam trzy łyki wody i zjadłam dwa kęsy chleba. Początkowo wydawało się, że uda nam się zmieścić rannych w pokojach. Szybko jednak zrozumiałyśmy, że łóżka, a potem prowizoryczne posłania trzeba będzie przenieść na korytarze, a lżej rannych tylko opatrzyć, miejsca zostawiając dla tych, którzy nie będą w stanie utrzymać się na nogach.

Uwijałyśmy się jak w ukropie, biegając z jednego pokoju do drugiego. Podłoga w niektórych pomieszczeniach była śliska od krwi, a od jej metalicznego zapachu nie dało się uciec. Gdy zobaczyłam pierwszą ranę omal nie zemdlałam. Cały czas czułam na sobie baczne spojrzenie Innes, gotowej wyrzucić mnie z Domów Uzdrowień przy najbliższej okazji. Dlatego wzięłam się w garść i starając się nie zwracać uwagi na krew kapiącą mi na spódnicę, obwiązałam ramię żołnierza bandażem.

Widziałam niemal oderwane kończyny, wybite zęby, ziejące krwawą pustką oczodoły. I nagość. Dużo nagości. Na początku robiło mi się gorąco z zażenowania, ale jedna z dziewcząt dosadnie mi wytłumaczyła, że ostatnim, na co mają ochotę ci mężczyźni, jest składanie mi nieprzyzwoitych propozycji. Po kilku godzinach obrazy te przestały mnie szokować, a zażenowanie zostało zastąpione przez współczucie. Miałam przed sobą mężczyzn w każdym wieku. Starcy, młodzieńcy, żołnierze w sile wieku. Wszyscy bez wyjątku mieli twarze wykrzywione bólem. Niektórzy płakali i bredzili w malignie, wyciągając do uzdrowicielek słabe dłonie. Nazwano mnie już matką, siostrą, ukochaną, córką, a nawet babcią.
—  Mama? — wyszeptał młodzieniec leżący na podłodze. Rzuciłam szybkie spojrzenie Ioreth. Pokręciła ze smutkiem głową.
—  Tak, to ja — odparłam, klękając obok niego. Wzięłam go za rękę i pogładziłam po włosach.
—  Boję się.
—  Nie masz się czego bać, synku — powiedziałam, kolejny raz tego dnia. — Wszystko będzie dobrze.

Zmarł chwilę później, błogo uśmiechnięty i rozluźniony. Przymknęłam mu uchylone powieki i odetchnęłam głęboko, zastanawiając się, ile raz będę musiała jeszcze odegrać tę rolę. Okłamywałam ich, ale dzięki temu odchodzili szczęśliwi.

Szłam właśnie do ogrodu, by opłukać zakrwawione ręce w baliach z wodą, gdy zobaczyłam Amrothosa idącego główną aleją. Obok niego szedł młody chłopak, niemal całym ciężarem ciała oparty o ramię mojego brata. Głowę miał obwiązaną kawałkiem materiału o bliżej nieokreślonym kolorze. Miał jasne, posklejane krwią włosy, które opadały na bladą twarz.
—  Lothiriel, pomóż!

Podbiegłam do nich i podparłam chłopaka ramieniem. Wyglądał, jakby zaraz miał stracić przytomność. Jego oczy były otworzone szeroko jak u dziecka, które obudziło się z nocnego koszmaru.
—  Dostał w głowę — wyjaśnił mi brat, gdy weszliśmy do korytarza.
—  W trzecim po lewej jest jeszcze miejsce — rzuciła w biegu jedna z kobiet. Skinęłam głową i skręciłam do wskazanego pokoju. Ktoś musiał umrzeć, skoro posłanie się zwolniło.
— Mairen, są jeszcze bandaże?

Nie odpowiedziała, tylko podbiegła do nas, niemal odpychając mnie od chłopaka. Ujęła jego twarz w dłonie i ściągnęła mu z czoła prowizoryczny opatrunek. Następnie posadziła rannego na jedynym wolnym łóżku.
—  Eryn, mów do mnie. Nie zamykaj oczu!
—  Ja... Mai... Ja się boję... – Zaczął niebezpiecznie chwiać się na boki.

Amrothos podszedł do nich i uklęknął przed chłopakiem. Zacisnął palce na jego ramieniu i potrząsnął. Eryn otworzył oczy i popatrzył na niego nieprzytomnie.
—  Już idę, panie... Przyłożył mi i głowa mnie boli... Pięć minut... 
—  To w tej chwili nie jest ważne, Erynie. Opowiedz o domu. Skąd jesteś?
—  Z Pinnath Gelin.
—  Masz rodzeństwo?
—  Czworo. To jest moja siostra, Mairen. — Syknął, bo przyłożyłam mu do czoła nasączony alkoholem kawałek materiału. Nawet nie zauważył, że siostra wyszła z pokoju. — Bardzo o nas dba. Ale czasem jestem za głupi, żeby to docenić.
—  Nie pleć głupot. Za kilka dni dojdziesz do siebie i będzie jak dawniej. — Mairen z trudem panowała nad drżeniem głosu.

Ręce jej się trzęsły, gdy zakładała nowy opatrunek. A jednak wyczuwałam, że jej ulżyło. Eryn musiał pozostać w Domach Uzdrowień, nie było mowy, żeby wrócił do walczących. Amrothos poklepał chłopaka po ramieniu i skierował się do wyjścia.
—  Zaczekaj! — Dogoniłam go w drzwiach. Przytuliłam go mocno, mimo że jego zbroja wbijała mi się w ciało. — Uważaj na siebie.
—  Jak zawsze — Mrugnął do mnie wesoło mimo zmęczenia, które miał wypisane na twarzy i wyszedł.

Nie potrafiłabym zliczyć, ile razy w ciągu tamtego strasznego dnia i równie przerażającej nocy wydawało mi się, że widzę twarze ojca i braci. Czy to w pokojach, czy w ogrodach, dokąd wynoszono ciała zmarłych na naszych rękach. Nie pamiętam ilu żołnierzom towarzyszyłam w ich ostatnich chwilach. Ilu obiecałam, że przekażę wiadomości żonom czy siostrom. Wielu z nich trzymałam za ręce i zapewniałam, że wyzdrowieją, by sekundy później widzieć, jak z uśmiechem na ustach zasypiają, by już się nie obudzić.

Stos ciał w ogrodzie powiększał się z każdą chwilą. Ilu leżało na ulicach, wśród ognia i gruzów? Martwe oczy patrzyły, jak uwijamy się przy żyjących, sztywne ręce wyciągały się w naszą stronę i gdyby nie to, że ten widok już mi spowszedniał, za nic nie podeszłabym do rabat.

Niektóre uzdrowicielki schodziły na niższe kręgi, żeby zabrać rannych. Nie wszystkie wracały. Po pewnym czasie Ioreth zakazała tych wypraw, bojąc się, że zabraknie nam rąk do pracy. Ja sama byłam zbyt przerażona, żeby choćby o tym pomyśleć. Bałam się o ojca i braci i tylko dla nich byłabym w stanie opuścić pozornie bezpieczne Domy Uzdrowień.

I gdy już wydawało się, że nie może być gorzej wydarzyły się trzy rzeczy.

Ktoś wykrzyknął, że Denethor dokonał samospalenia. Ta wiadomość dotarła do mnie z opóźnieniem. Zajęta tamowaniem krwi płynącej z czyjegoś uda, nie od razu pojęłam jej sens. Nim zdążyłam zrozumieć, co się stało, wydarzyła się kolejna rzecz.

Któraś z uzdrowicielek z płaczem oznajmiła mi, że Faramir nie żyje. Tym razem wiadomość niemal zwaliła mnie z nóg. Złapałam się parapetu, aby nie upaść.

Wtedy przez okno doleciał nas wrzask Nazgula. Stwór kołował nad miastem, niewyraźny w szarości świtu i kłębach ciemnego dymu. Któryś z rannych krzyknął z bólu i zamilkł. Podeszłam do niego na miękkich nogach i zamknęłam mu oczy. Kolejny zmarły, który w ogrodach poczeka na godny pochówek.

Wyszłam z domu zataczając się i opierając o ściany. Szłam zawaloną gruzami ulicą, z każdym krokiem zbliżając się do murów wbrew obietnicy danej ojcu. Pod sobą miałam trawione ogniem miasto. Ludzie i orkowie walczyli na ulicach, plamiąc krwią białe kamienie.

Faramir odszedł. Zginął przez szaleństwo ojca. Śmierć, która czyhała na niego za każdym razem, gdy bronił Osgiliath, w końcu się go doczekała.

Po co to wszystko? Jaki sens ma opatrywanie ran i zamykanie oczu, skoro wszystko strawi ogień? Nie znałam życia bez zagrożenia z Mordoru i w tamtej chwili żałowałam, że nie zaznałam tej beztroski i zwykłych, codziennych zmartwień.

Uniosłam wzrok i spojrzałam na horyzont. Świt zawsze przynosił nadzieję. O świcie wszystko wydawało się łatwiejsze, bez względu na to, jak ciężka była poprzedzająca go noc. Jednak w tamtej chwili był jak kpina. Cały czas towarzyszyła mi irracjonalna myśl, że gdyby słońce wzeszło wcześniej, mój kuzyn by żył. W ciągu ostatnich godzin wydarzyło się tyle okropnych rzeczy, że nawet nieśmiały blask świtu nie miał sensu i sił by cokolwiek zmienić.

Niebo zaróżowiło się już i na jego tle dostrzegłam tysiące kształtów. Włócznie, chorągwie, hełmy. Broń połyskiwała we wschodzącym słońcu. Z obojętnością, która zaskoczyła mnie samą, pomyślałam, że oto nadchodzi nasz koniec. Sauron przysłał posiłki, mimo że miasto ledwie się broniło. Sekundę później usłyszałam melodyjny dźwięk setek rogów i rżenie koni. To nie byli orkowie, ani Haradrimowie. Nie mogli to też być korsarze.

Promienie słońca zalały broniące się miasto złotym blaskiem, na chwilę mnie oślepiając. Gdy odzyskałam wzrok, zobaczyłam że ruszyli.

Jeździec na białym wierzchowcu jechał ku Minas Tirith, za nim podążała lawina koni, włóczni i mieczy. Zafascynowana, patrzyłam na niszczycielską falę pędzącą ku murom miasta. Byli jak powódź, wydawało się, że nic ich nie zatrzyma. Armia Mordoru ginęła pod ich naporem, a słońce wchodziło, świecąc mi prosto w oczy. Przestało być kpiną, teraz rzeczywiście przynosiło nadzieję. Czułam, jak łzy spływają mi po policzkach i kapią na uniesione do ust dłonie.
—  Rohan... 

 To, co miało być okrzykiem, zamieniło się w ledwie dosłyszalny szept. Wszystko stało się nagle mało ważne. Strzały przelatujące blisko mnie, stos ciał w ogrodach, jęki rannych dobiegające z korytarzy. Co sił w nogach ruszyłam w stronę Domów Uzdrowień.
—  Ioreth! Theoden przybył nam z odsieczą! — krzyczałam już od bramy. Poślizgnęłam się na śliskiej podłodze i uderzyłam o nią kolanami, ale podniosłam się i pobiegłam dalej. — Pędzą w stronę miasta!

Ranni unosili się na posłaniach, ściskali towarzyszy. Kobiety płakały i z nową energią zabierały się do pracy. Pół godziny później ponownie usłyszałam imię kuzyna. I drugi raz tego ranka zaczęłam płakać z radości.

Faramir żył. Było z nim źle, był poważnie ranny, nieco poparzony, ale żył. Jakimś cudem udało mi się wywalczyć dla niego w miarę spokojny kąt, który można było zasłonić kotarą. Wolałam nie myśleć, że ktoś musiał umrzeć, żeby mój kuzyn mógł zaznać trochę spokoju.
—  Walcz, kuzynie. Twój ojciec się poddał, ale ty jesteś teraz Namiestnikiem! — Mówiłam, ocierając mu pot z czoła. Nie wiedziałam, jakim cudem nadal trzymałam się na nogach, ale czułam się silna jak nigdy.

Beregond chodził niespokojnie po korytarzu. Pomyślałam, że wojna go nie oszczędziła. Dziesięcioletni syn był gdzieś w mieście, biegał wśród zgliszczy pomagając rannym. Następnym razem, gdy otworzą się drzwi, to może być ktoś, kto przyniesie rannego Bergila. Wiedziałam, że Beregond zabił w świętym miejscu. Popełnił straszny czyn, ale jakoś nie mogłam uwierzyć by ktokolwiek osądził go zbyt surowo. Uratował życie bezbronnego człowieka w obliczu zagrożenia, które nadeszło z najmniej oczekiwanej strony. Od człowieka, który najpierw dał życie, a potem chciał jej zabrać. Od ojca.

Nadal nie mogłam uwierzyć, że Denethor był zdolny do takiego czynu. W ostatnich latach stał się dziwny i ponury, surowy ponad ludzką miarę, ale nigdy nie sądziłam, że szaleństwo postąpi tak daleko. Byłam ciekawa, czy ojciec wie. A jeśli wiedział, to jaka była jego pierwsza myśl. Musiałam zająć czymś umysł, gdy opatrywałam rannych i dźwigałam kolejne kotły z gorącą wodą, a to był temat rzeka. Można było o nim rozmawiać, myśleć i spekulować bez końca.
—  A i tak nie wiadomo, co siedzi w ludzkiej głowie — podsumowała jedna z uzdrowicielek, myśląc że nie słyszę. Ale słyszałam i było mi wstyd, że ten człowiek był członkiem mojej rodziny.

Dzień przeszedł w wieczór, gdy młody Bergil wpadł do korytarza z twarzą zarumienioną od wysiłku i emocji.
—  Zwycięstwo! Wygraliśmy!

Wśród rannych ponownie zapanowało ożywienie. Chłopak wielokrotnie musiał powtarzać radosną nowinę. Śmialiśmy się, płakaliśmy i ściskaliśmy, ciesząc się, że jeszcze nie musimy żegnać się z życiem. Wojna była daleka od zakończenia, ale wtedy nikt o tym nie myślał. Żyliśmy tą cudowną chwilą, mimo skrajnego zmęczenia.

Przybywało coraz więcej rannych. Układaliśmy ich w krużgankach, przenosiliśmy do okolicznych, prywatnych domów. Rohirricki mieszał się ze Wspólną Mową, krew niemal płynęła korytarzami, ale końca pracy nadal nie było widać.

Faramir nadal się nie obudził i miałam wrażenie, że z godziny na godzinę wygląda gorzej. Ioreth, Innes i Opiekun rozkładali ręce i ze smutkiem kręcili głowami. Znali mojego kuzyna od dziecka, więc tym bardziej bolała ich myśl, że nie potrafią mu pomóc.

Byłam już u kresu sił, ale gdy zobaczyłam Elphira w wejściu do korytarza. Podbiegłam do niego i rzuciłam mu się na szyję. Popatrzył na mnie, jakby mnie nie poznawał. Byłam rozczochrana i umazana krwią i błotem. On sam był blady jak trup ze zmęczenia, chociaż uśmiechał się szeroko.
—  Z ojcem wszystko w porządku? A chłopcy?
—  Wszyscy jesteśmy cali i zdrowi, Lothi. Słyszałem o Faramirze. Co z nim?
—  Żyje, ale jest bardzo słaby. Nie potrafimy mu pomóc — posmutniałam, prowadząc Elphira do łóżka kuzyna. Był jak martwy i wiedziałam, że brat pomyślał to samo.
—  Pójdę po ojca. Chwilowo przejął władzę w mieście, ale to tym powinien zająć się najpierw — powiedział, przecierając zmęczone oczy. Teraz, gdy opadły największe emocje, trzymał się na nogach ostatkami sił. — A ty musisz odpocząć — popatrzył na mnie z niepokojem.
—  Nie mogę — pokręciłam głową. — Mamy tu jeszcze dużo pracy. Nas jest mało, a rannych stale przybywa.

Jakby na potwierdzenie moich słów, w drzwiach powstało zamieszanie. Spodziewałam się żołnierzy niosących swoich towarzyszy, a zamiast tego zobaczyłam ojca niosącego ubraną w zbroję kobietę. Takiej bladości nie widziałam nawet u umierających. Kobieta wyglądałaby na martwą, gdyby nie ledwo unosząca się pierś.
—  Ojcze, tędy — krzyknęłam, prowadząc go do pokoju, w którym trzymałyśmy pościel. Po czasie oblężenia pokój był pusty. Stało w nim jedno łóżko, którego nogę trzeba było podeprzeć kawałkiem drewna, aby się nie przewróciło. Szybkim ruchem doprowadziłam je do stanu użyteczności i ojciec położył kobietę na posłaniu. — Wyjdźcie — rzuciłam, rozpinając sprzączki przy zbroi.

 Ktoś próbował to wcześniej zrobić, kilka skórzanych pasków zwisało luźno. Zapewne chcieli sprawdzić, czy kobieta nadal żyje. Pochodziła z Rohanu, tyle byłam w stanie stwierdzić na podstawie podartego zielonego płaszcza, który teraz leżał na podłodze.

Była młoda, niewiele starsza ode mnie. Złote włosy rozsypały się po poduszce, a sine usta były delikatnie otwarte. Lewą rękę miała niemal tak siną jak usta i chyba złamaną. Ubrałam ją w jedną z moich koszul, którą zabrałam na zmianę. W całym tym zamieszaniu nie miałam czasu się przebrać. Na koniec przemyłam jej czoło wodą i okryłam kocem. Nic więcej nie byłam w stanie zrobić.
—  Ty też nie mogłaś usiedzieć w domu, co? — mruknęłam, odgarniając jej włosy z czoła.

Gdy się wyprostowałam, zrobiło mi się ciemno przed oczami. Przytrzymałam się ramy łóżka i zamrugałam powiekami. Po chwili ciemne punkciki zniknęły. Nie pamiętałam mojego ostatniego posiłku, ani momentu, w którym piłam. Wiedziałam, że kilka razy szłam do kuchni właśnie w tym celu, ale zawsze coś stawało mi na drodze. Moje ciało zaczęło upominać się o należyte traktowanie, przypominając mi, że jestem panienką z dobrego domu, która nie przywykła do tak ciężkiej pracy.

Z korytarza dobiegały podniesione głosy, ktoś mówił o athelasie. Wiedziałam, że powinnam pamiętać coś o tej roślinie, ale w tamtej chwili ledwo pamiętałam własne imię. Spojrzałam jeszcze raz na ranną i otworzyłam drzwi. Wychodząc niemal zderzyłam się z wysokim mężczyzną. Musiał być jednym z żołnierzy, bo ubranie miał pokryte brudem i krwią. Miał ponurą, zmęczoną twarz i coś w jego postawie przywodziło mi na myśl Boromira, ale było to jedynie ulotne wrażenie.
—  Czy w tym pokoju leży księżniczka?
—  Tak... Chyba tak- wyminęłam go walcząc z zawrotami głowy.

Jaka znowu księżniczka? Myśli tłukły mi się w głowie, a obraz rozmazywał przed oczami. Minęło mnie jeszcze kilka osób: Mithrandir, jakiś Rohirrim i chyba Ioreth. Wszyscy biegli w stronę pokoju, w którym leżała jasnowłosa kobieta, którą nazywali księżniczką. A może tylko wydawało mi się, że biegli? Ostatnim, co zapamiętałam, była zbliżająca się biała, poplamiona krwią podłoga i głos Ioreth:
—  Ręce króla uzdrawiają!

Ostatnie dni dały o sobie znać. Straciłam przytomność.


To taki stary-nowy rozdział. Stary, bo w większości był już opublikowany, ale nie zmieścił się w poszerzonej poprzedniej części. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro