Rozdział XXII
Miło było ponownie znaleźć się w przestronnych białych korytarzach królewskiej siedziby. Szelest sukni, stukot obcasów, naczynia podskakujące na tacach w rytm kroków służących... Otaczał mnie świat, od którego odsunęłam się w ostatnich tygodniach. Mimo to wszystko działo się jakby obok mnie. Nadal żyłam wydarzeniami, które miały miejsce wcześniej tego dnia. Nie mogłam wprost uwierzyć w to, co zrobił ojciec. Cieszyłam się, to oczywiste. Zaczynałam się jednak zastanawiać, co Amrothos powie na to wszystko. Chciał się przecież odciąć od ojca i nie chciał jego łaski. To, że ojciec postąpił, jak trzeba, wcale nie oznaczało zgody między nimi. Wszyscy byliśmy uparci, ale jak się niedawno okazało, ojciec i Amrothos bili resztę rodziny na głowę.
Byłam ciekawa, czy brat wróci zimą przynajmniej do Minas Tirith, a jeśli tak to czy on i ojciec zamienią ze sobą chociaż kilka słów.
Poza tym myśl, która przyszła mi do głowy tuż przed wyjściem nie dawała mi spokoju. A jeśli miałam rację i coś w tym jest? Faramir miał prorocze sny, słyszał obcy głos przemawiający do niego z daleka. Ojciec widział matkę w snach, a widzenia ustały, gdy zdecydował się na rozmowę z Mairen. A ciocia Finduilas? Na przestrzeni kilku tygodni zmieniła się nie do poznania, zmarniała i straciła chęć do życia.
Głos ojca wyrwał mnie z zamyślenia. Z kimś się witał. Gwałtownie podniosłam głowę i zobaczyłam Faramira. Włosy miał dłuższe niż ostatnio i był opalony, a dłonie miał miejscami otarte.
— Nie wiedziałam, że przyjechałeś — powiedziałam, obejmując go mocno. Odwzajemnił uścisk, wyciskając mi powietrze z płuc.
Po wojnie Faramir wyglądał jak cień samego siebie: schudł i zbladł, a zaraz po oblężeniu wydawało się, że najsłabszy powiew wiatru byłby w stanie go powalić. Po tych kilku miesiącach znów wyglądał jak dawniej. Na powrót był silny i zdrowy, a z twarzy zniknął zbyt dobrze mi znany ponury wyraz.
— Jestem w mieście od kilku godzin. Szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem, że dzisiaj tu będę, ale król chce się dowiedzieć, jak postępują prace w Ithilien. I oto jestem — powiedział i podał mi ramię. — Chociaż Eru mi świadkiem, że najchętniej poszedłbym spać.
— Nie ty jeden — zaśmiałam się cicho.
Gdy weszliśmy do jadalni, zobaczyłam, że przyjęcie będzie większe, niż się spodziewałam. Najpierw byłam za bardzo zmęczona, a później zbyt przejęta, żeby zapytać ojca, kto jeszcze jest zaproszony. Dawniej nienawidziłam wydawanych w Minas Tirth przyjęć. Były ponure, odarte nawet z pozorów wesołości i niemal zawsze kończyły się jakąś nieprzyjemną rozmową między ojcem a Denethorem. Na całe szczęście nie odbywały się zbyt często.
Król i królowa czekali na nas w głębi pomieszczenia. Oboje skromni, a jednak dostojni, z łagodnymi uśmiechami na twarzach. Niby tak samo żywi jak my, ale jednak odlegli, obcy. Należeli do innego świata, takiego, który na naszych oczach przemijał. Zwłaszcza królowa sprawiała wrażenie oderwanej od rzeczywistości. Zdążyłam się już jednak zorientować, że większość elfów tak wyglądała.
Chwilę później oboje się ożywili, kiedy zaczęli witać kolejnych gości i dziwne uczucie mnie opuściło. Z resztą, nie miałabym nawet okazji dłużej się nad tym zastanawiać, bo usłyszałam za sobą Ulrada z Anfalas.
— Valarowie, litości! — jęknęłam tak cicho, że usłyszał mnie tylko Faramir.
Liczyłam na przyjemny wieczór, na dobre wino i wiadomości z szerokiego świata. Pozostało mi jedynie modlić się, żeby nie posadzono go blisko mnie. Obawiałam się, że resztki ogłady nie powstrzymałyby mnie przed powiedzeniem czegoś niemiłego.
Ku mojemu zdziwieniu, nawet się ze mną nie przywitał. Obrzucił mnie tylko uważnym spojrzeniem, lustrując z góry na dół i zajął swoje miejsce.
Słabo znałam resztę gości. Niektórych pamiętałam, bo podczas oblężenia i po nim często rozmawiali z ojcem. Ich towarzyszki szczebiotały między sobą, porównując stroje i przekazując sobie najnowsze plotki.
Kolacja przebiegała spokojnie podczas pierwszych dwóch dań. Rozmowy przy stole nie wymagały mojego zaangażowania, więc przez większość czasu po prostu ignorowałam otoczenie, czasem zamieniając kilka słów z siedzącym obok mnie Faramirem. Poza Ulradem nikogo nie znałam. Wraz z upływem czasu coraz mniej skupiałam się na tym, co dzieje dookoła mnie, powracając do moich wątpliwości.
To była jedna z tych myśli, która raz przywołana, nie dawała się łatwo uciszyć. Wciąż wracała, domagając się uwagi. Jak Amrothos zareaguje na to, że ojciec bez jego wiedzy poszedł do Mairen? Co ze snami ojca?
Z zamyślenia wywołał mnie dźwięk mojego imienia. Ktoś o coś pytał. Uniosłam głowę z uprzejmym uśmiechem przyklejonym do ust. Zwracała się do mnie siedząca naprzeciwko młoda kobieta. Na początku przyjęcia Faramir przedstawił mi ją jako Firiel . Dotychczas siedziała cichutko, skubiąc podawane jej dania.
— Czy to prawda, że podjęłaś, pani, naukę w Domach Uzdrowień?
— Tak. Chociaż raz plotki okazały się prawdziwe.
—Och... Ja... — Kobieta zmieszała się, a ja pomyślałam, że może niepotrzebnie byłam niemiła. — Ja nie miałam tego na myśli...
— W takim razie przepraszam — uśmiechnęłam się i uznałam rozmowę za zakończoną.
— To musi być bardzo ciekawe — kontynuowała, a w jej oczach dostrzegłam zainteresowanie. — Te wszystkie specyfiki i choroby... Już sama świadomość, że jest się w stanie komuś pomóc z pewnością jest niesamowita.
— To prawda! Bywa, że potrzeba bardzo niewiele, żeby uniknąć poważnych powikłań. Weźmy, na przykład, drobne skaleczenia. Nietrudno o zakażenie. A wystarczy odpowiednia maść i zapewnienie czystości. Taką maść można wykonać z ogólnodostępnych składników. Trzeba tylko trochę wprawy.
Już po chwili dyskutowałyśmy na różne tematy, od ziołolecznictwa począwszy, na sytuacji kobiet po wojnie skończywszy. Moja rozmówczyni sprawiała wrażenie nieśmiałej. Mówiła cicho, cały czas rozglądając się na boki.
— Brakuje mężczyzn, których mogłybyśmy poślubić. Może nie powinnam tak mówić, ale to fakt — powiedziała w pewnej chwili.
Musiałam przyznać jej rację. Wystarczyło, że przypomniałam sobie tamte stosy ciał w ogrodach Domów Uzdrowień. Tylu zmarłych i trwale okaleczonych! Bez rąk, bez nóg, czasem z pomieszanymi zmysłami. Żniwo, jakie zebrała wojna.
— Zamążpójście nie może być naszą jedyną opcją.
— Niestety właśnie tak się nas wychowuje... Dlatego tu jestem — powiedziała, zniżając głos niemal do szeptu. — Ojciec ma nadzieję, że kogoś „upoluję".
— I jak idzie?
— Jak widać — uśmiechnęła się krzywo. — Mam dwadzieścia pięć lat i żadnych widoków na znalezienie męża.
— Nie ma się czym chwalić, Firiel! — Ulrad wtrącił się do rozmowy. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że to on jest jej ojcem. Zaczęłam zastanawiać się, dlaczego sam nie przedstawił córki, skoro zależało mu na wydaniu jej za mąż. — I wyprostuj się! Garbisz się jak staruszka!
— Przepraszam — mruknęła Firiel i zmieniła pozycję.
— Czyli plotki są prawdziwe? — zwrócił się do mnie. — Córka księcia bawi się w uzdrowicielkę?
— Nie nazwałabym tego zabawą — odparłam poważnie.
— Racja. To raczej ekstrawagancja, która dowodzi, że jeśli kobieta zbyt długo nie ma męża, przychodzą jej do głowy niedorzeczne pomysły — uśmiechnął się dobrotliwie. Kilku siedzących nieopodal mężczyzn pokiwało głowami ze zrozumieniem. — Kobieta pani pokroju powinna podejmować gości i być ozdobą męża. Skromność i łagodność! Oto, czego oczekuje się od żony! Za moich czasów żadna dobrze urodzona panna nawet by nie pomyślała, żeby opatrywać cuchnących żebraków.
— Całe szczęście, że czasy się zmieniły — powiedziałam i uniosłam kieliszek do ust.
— To jest upadek obyczajów! — perorował dalej, a policzki Firiel zrobiły się jeszcze bardziej czerwone. Kolejni goście przerywali rozmowy i zerkali w naszą stronę.
— Ojcze, proszę — syknęła, ale on tylko uciszył ją ruchem ręki. Firiel drgnęła i skuliła się w sobie, jakby bała się, że ją uderzy.
Zacisnęłam pod stołem rękę w pięść. Faramir i ojciec byli pogrążeni w rozmowie z królem i nie zwracali uwagi na otoczenie. Za to oczy królowej pozostawały czujne.
— Upadkiem obyczajów jest despotyzm! — rzuciłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
Przez ostatnie tygodnie nie musiałam zbytnio uważać, na to, co mówię. Podczas pracy z Innes trzeba było mówić konkretnie, a dosadny sposób mówienia Ioreth zaczął wchodzić mi w nawyk. Niektórzy chorzy dopiero po ostrej reprymendzie zaczynali stosować się do zaleceń uzdrowicieli. Nie znajdowałam się jednak wśród bezpiecznych korytarzy Domów Uzdrowień.
Chwilę później miałam okazję obserwować niezwykle ciekawe zjawisko. Rozmowy przy stole ucichły zupełnie i zapadła cisza, jak makiem zasiał. Gdzieś w drugim końcu pomieszczenia ktoś odstawił kieliszek na stół i uderzył o talerz. A później nic. Kompletna cisza. Najwyraźniej podniosłam głos bardziej, niż myślałam. Firiel zbladła i otworzyła usta, podczas gdy jej ojciec poczerwieniał na twarzy. Część gości patrzyła z dezaprobatą, część z zakłopotaniem. Nie miałam pojęcia, jak się zachować. Z jednej strony, miałam ochotę kontynuować rozmowę, jednak spojrzenie, jakie posłał mi ojciec utwierdziło mnie w przekonaniu, że najlepiej będzie, jeśli dam sobie spokój.
— Ja... Przepraszam. Nie chciałam spowodować zamieszania — wykrztusiłam i uśmiechnęłam się przepraszająco. Goście zaczęli już wracać do przerwanych rozmów, gdy głos zabrała królowa.
— Zgadzam się z księżniczką. Dobrze wychowani ludzie nie muszą uciekać się do agresji, żeby rozwiązać problem.
Nawet jeśli Ulrad chciał jeszcze coś dodać, to słysząc taki komentarz, musiał zachować swoje myśli dla siebie. Posłał córce lodowate spojrzenie i ze wściekłością wbił widelec w stygnącą pieczeń.
Dopiero teraz poczułam, jak szybko bije mi serce. Jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi. Powoli się uspokajałam, ale nadal czułam wściekłość. Wiedziałam jednak, że dalsza rozmowa byłaby jak walenie głową o mur. On mówiłby swoje, a ja swoje.
Jakiś czas później przeszliśmy do większej sali. Nigdy wcześniej jej nie widziałam. Mimo swojego ogromu sprawiała miłe wrażenie. Znajdowały się w niej dwa kominki, promieniujące miłym ciepłem. W kącie kilku muzyków stroiło instrumenty. Jak się okazało, nigdy wcześniej nie słyszałam tak pięknych pieśni. Śpiewali zarówno dobrze znane mi utwory, jak i takie, które wybrzmiały po raz pierwszy. Udawałam, że nie widzę, jak zebrani pokazują mnie palcami i szepcą między sobą. Starałam się cieszyć muzyką. Zauważyłam, że siedząca obok mnie Firiel przymknęła oczy, a po jej ustach błądził uśmiech. Wyglądała na odprężoną, jakby zapomniała wydarzeniach sprzed godziny.
Na koniec zaśpiewała królowa. Niewiele zrozumiałam, bo jeśli chodzi o quenyę to znałam tylko kilka medycznych zwrotów. Jednak nawet bez znajomości języka wiedziałam, że pieśń pełna jest smutku i melancholii. Tęsknoty za czymś dawno utraconym. Gdy przebrzmiały ostatnie słowa, miałam łzy w oczach. Spojrzałam na Faramira. On też był poruszony. Był człowiekiem wrażliwym na piękno. Nie wątpiłam, że pieśń go urzekła.
— Gdyby Eowina mogła to usłyszeć... — szepnął, nachylając się do mnie.
Nie byłam pewna, czy spodobałaby się jej ta pieśń, nie mówiąc już o osobie, która ją śpiewała. Nie byłam w stanie określić relacji łączącej królową i Eowinę. Ze strony mojej przyjaciółki był to chłodny dystans i uprzejmość. Nieufność i coś na kształt zazdrości. Co do królowej, to nie byłam nawet pewna, czy pamięta księżniczkę Rohanu.
Chwilę później goście zaczęli się rozchodzić. Razem z Faramirem podnieśliśmy się ze swoich miejsc i ruszyliśmy do wyjścia.
— Przyjdź do nas jutro wieczorem — poprosiłam. — Tak dawno cię nie widziałam...
— Z chęcią. O ile Ioreth wypuści cię z Domów.
— Postaram się to jakoś załatwić.
— Kiedy masz egzamin?
— Nie wiem, ale chyba niedługo. Dziwnym trafem, niemal zawsze gdy o to pytam, Opiekun zmienia temat.
— Lothiriel, pozwól na chwilę... — Głos ojca dobiegał zza moich pleców. Odwróciłam się i zobaczyłam, że stoi w towarzystwie Ulrada. Przywołałam na twarz wystudiowany uśmiech i podeszłam do nich. — Uważam, że powinnaś przeprosić za swój wybuch przy stole.
— Ja z kolei nie uważam, że mam za co przepraszać!
— Lothiriel!
— To nic takiego, mój drogi — Ulrad rozśmiał się jowialnie. — Młode panny takie już są. Potrzeba im stanowczego męża. Moja Nella też taka była na początku naszego małżeństwa. To minie.
— Niech Valarovie uchronią mnie przed taki małżeństwem! — odparłam, po czym zwróciłam się do ojca. — Faramir odprowadzi mnie do domu. Dobranoc państwu.
Wzięłam zaskoczonego kuzyna pod rękę i niemal wyciągnęłam go na korytarz. Skłoniliśmy się jeszcze królowi i królowej, a następnie skierowaliśmy się do wyjścia.
— Co ty wyprawiasz, Lothiriel?!
— Staram się uniknąć kolejnej sensacji — odpowiedziałam, mocując się z broszą przy płaszczu. — Słyszałeś, co on wygadywał? „Potrzeba stanowczego męża." Też coś!
— Rozumiem, że jesteś wzburzona, ale...
— I jak on się odnosi o córki?
— Nie wszyscy mają takie szczęście jak ty, Lothiriel. Niektóre z tych dziewcząt nie mają nic do powiedzenia. I nie zmienisz tego. Dla większości z tych gości fakt, że odrzucasz jednego kandydata za drugim, jest co najmniej dziwny.
— Było ich tylko dwóch — odparłam z rezygnacją. Może rzeczywiście za bardzo się uniosłam..
— Córki tych ludzi wiele by dały, żeby chociaż jeden z nich przyjechał prosić o ich rękę.
— I tylko dlatego mam zgadzać się na obrażanie mnie?
— Podejrzewam, że nikt nie chciał cię urazić. Takie myślenie jest po prostu rozpowszechnione.
— Też tak myślisz? — Zatrzymałam się na środku ulicy. Drugi raz tego wieczoru poruszałam kwestię wychowania i na samą myśl o nim czułam coraz większy gniew. — Że żona jest ozdobą męża i nie powinna interesować się niczym, co „nie przystoi?"
— Do niedawna pewnie tak właśnie by było. Tak zostałem wychowany. Ale, jak sama pewnie zauważyłaś, wiele się zmieniło. Myślę, że taka bezbarwna, przytakująca małżonka doprowadziłaby mnie do szału — odparł, a na jego twarzy pojawuł się delikatny uśmiech. Eowiny w żaden sposób nie dało się przyporządkować do kategorii „bezbarwnych i przytakujących".
— Chociaż jeden — mruknęłam pod nosem.
— Nie wydaje mi się, żebym był jedyny.
— Doprawdy? Podaj przykład.
— Nie trzeba szukać daleko. Amrothos chociażby. On nie pasuje do szablonowego „pana męża".
— Racja.
— Idźmy dalej. Erchirion zanudziłby się na śmierć, jeśli na wszystkie jego zaczepki żona reagowałaby prostym „tak, oczywiście".
A Eomer?
Niemal o to zapytałam, ale doszliśmy do domu.
— Idź spać, Lothi. Jutro porozmawiacie z Imrahilem i wszystko się ułoży.
— Pewnie masz rację... Dziękuję.
— Przecież nic nie zrobiłem — odparł i wzruszył ramionami. — Dobranoc.
— Dobranoc.
Stałam przez chwilę w drzwiach i patrzyłam, jak znika za zakrętem ulicy. Tej nocy zasnęłam szybko i nie słyszałam, kiedy wrócił ojciec. Coś mi się śniło, nie zapamiętałam co. Wiedziałam tylko, że był to dobry sen i że byłam w nim szczęśliwa. Obudziłam się, czując niedosyt i najchętniej ponownie zamknęłabym oczy, chcąc wrócić do tego radosnego miejsca.
Wstałam na długo przed ojcem, gdy na zewnątrz nadal było ciemno. Dzień zapowiadał się pogodny i zimny. Gdy dotarłam do Domów Uzdrowień palce miałam zesztywniałe z zimna.
Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam samotną postać spacerującą po ogrodzie w słabym świetle świtu! Chorzy wychodzili na spacery dopiero po śniadaniu, a gdyby komuś coś dolegało, raczej nie wystawałby na zimnie.
— Przepraszam? — zagadnęłam, podchodząc bliżej. — Mogę jakoś pomóc?
Postać zdjęła kaptur, spod którego wyłoniła się blada twarz Firiel.
— Możemy porozmawiać?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro