Rozdział V
Tak pięknego poranka nie widziałam od dzieciństwa. Wszystko wydawało się nowe, czyste. Biała zabudowa skrzyła się w słońcu jak górski śnieg. Zdawało się, że wszystkim nam wróciły siły do życia. Miałam wrażenie, że przeniosłam się do innego świata.
Na krótko przed południem przybył kolejny posłaniec. Tym razem przyniósł listy. Były krótkie, ale odbierający je nie przejmowali się długością. Ważne było, że brat czy mąż żyli. Przychodziły też zawiadomienia o śmierci i kładły się cieniem na wszechobecną radość. Dostałam cztery wiadomości. Od ojca i każdego z braci. Zapraszali mnie do królewskiego obozu w Ithilien.
Niemal natychmiast udałam się do Domów Uzdrowień. Tam także panował radosny nastrój. Meriadock Brandybuck tańczył na kuchennym stole, ku uciesze pracujących tam kobiet. Cieszyłam się, że już doszedł do siebie i będzie mógł wrócić do domu.
— Moja pani, zapraszamy!
Ze śmiechem wykonałam obrót pod jego ręką i usiadłam na parapecie. Hobbit śpiewał na cały głos piosenkę o uciechach życia, często wymieniając wśród nich piwo.
— Lothiriel, pozwól na chwilę — Ioreth weszła do kuchni z poważną miną.
— Coś się stało? — Zapytałam, gdy znalazłyśmy się na korytarzu.
— Idź do księżniczki. To biedne dziecko zdaje się nie zauważać, że wojna się skończyła.
— Posłaniec mówił, że jej brat żyje... — Poczułam niepokój. A co, jeśli się pomylił? Srebrny konik nagle zaciążył mi w kieszeni.
— Bo żyje. Dostała od niego list. I dalej nic. — Ioreth pokręciła głową.
Szybkim krokiem ruszyłam do pokoju Eowiny. Siedziała na parapecie z kolanami podciągniętymi pod brodę.
— Twoja mina nie pasuje to sytuacji — powiedziałam, siląc się na wesoły ton.
— Zawsze robiłam innym na przekór. Zapytaj, kogo chcesz — Wzruszyła ramionami.
— Wiesz, myślę że przekonam Ioreth, żebyś mogła pojechać na pola Cormallen. Pojechałybyśmy razem. Windfola tylko czeka, aż go dosiądziesz. To będzie wspaniała uroczystość!
— To miłe, Lothiriel, ale ja nie jadę.
— Ale...
— Proszę, przestań. Wiem, że chcesz dobrze, ale ja już chyba nie potrafię się cieszyć — Głos się jej załamał i szybko odwróciła twarz w stronę okna. — Chcę być sama.
Niemal wybiegłam z jej pokoju i popędziłam do pałacu. Biegnąc w stronę gabinetu, napotykałam zdziwione spojrzenia służby i dworzan. Tylko Faramir umiał sprawić, że weselała. Wpadłam do pomieszczenia jak huragan, a kartki na biurku sfrunęły na ziemię, poruszone pędem powietrza.
— Co ty wyprawiasz, kobieto?! — Faramir patrzył na mnie jak na wariatkę.— Nie powinnaś szykować się do wyjazdu?
— Do czorta z wyjazdem! — godziny spędzone wśród żołnierzy dały o sobie znać. — Chodzi o Eowinę. Już nawet nie o to, że jest smutna. Wygląda, jakby miała się załamać. Nie wiem, jak sprawiłeś, że wtedy się ożywiła, ale idź do niej i zrób to jeszcze raz.
Faramir siedział jeszcze przez chwilę, po czym wstał, podał mi pieczęć i wyszedł. Wyglądał jak człowiek, który podjął najważniejszą decyzję w życiu.
Gdy dwie godziny później ponownie poszłam do Domów Uzdrowień, panowało w nim jeszcze większe podniecenie niż rano. I wcale nie było spowodowane informacją o powracających wojskach. Mairen dopadła mnie już przy wejściu i złapała za rękę.
— Całują się! — Jej mina sprawiała, że przypominała w tej chwili małą dziewczynkę. Uwolniłam rękę i poszłam do ogrodu. Stali objęci i rozmawiali o czymś cicho.
— Niezłe masz sposoby, kuzynie — roześmiałam się, krzyżując ręce na piersi. Zaraz jednak podbiegłam do nich i uściskałam oboje. — Tak bardzo się cieszę!
Wtedy pierwszy raz widziałam Eowinę szczęśliwą. Pięknie wyglądała, gdy tak stała w ogrodzie, z wiatrem rozwiewającym jej włosy, czule objęta przez ukochanego. W tamtej chwili uświadomiłam sobie, że chciałabym, że ktoś mnie tak kiedyś objął. Szybko jednak wróciłam do rzeczywistości.
— Skoro oboje nie jedziecie, to ja też zostaję. Może nawet pomogę ci w organizacji wszystkiego przed koronacją.
Faramir wyglądał, jakby dopiero do niego dotarło, że musi się tym zająć. A przecież cały poranek mówił tylko o koronacji i braku bramy.
— Co się stało, kochany? — Eowina ledwo panowała nad śmiechem.
— Uświadomiłem sobie, że czeka mnie kilka bardzo intensywnych dni -odparł i uśmiechnął się szeroko. — Ale po koronacji to już nie będzie mój problem.
* * *
Eomer starał się dojrzeć siostrę w tłumie przy bramie, ale przerastało to jego możliwości. W końcu poddał się i skupił na koronacji. Rozumiał powagę sytuacji. Po setkach lat król wracał na stolicę. A jego przyjaciel do domu. Odsunął od siebie myśl, że jego samego też czeka koronacja. Czuł się jak złodziej. To Theodred powinien zostać królem, on przez całe życie chciał tylko wrócić do Aldburga, do domu jego przodków. Zamiast tego został królem wśród bitewnej wrzawy i z każdym dniem coraz bardziej docierało do niego, za ile osób jest odpowiedzialny.
Zrujnowany kraj, ludzie oczekujący zmian, Dunlendingowie... I jego własna rodzina, która przez tę przeklętą wojnę niemal przestała istnieć. Na samą myśl, jak niewiele brakowało, by Eowina podzieliła los ich ojca, wuja i kuzyna, przeszedł go dreszcz.
Ponownie zaczął lustrować tłum i w końcu dostrzegł Eowinę. Zrozumiał, dlaczego wcześniej jej nie zauważył. Jego siostra się uśmiechała. Promieniała, patrząc na Namiestnika zdającego urząd. Miała na sobie jasnozieloną suknię przepasaną złotą wstęgą i częściowo rozpuszczone włosy. Właśnie w tej chwili powiedziała coś z uśmiechem do czarnowłosej dziewczyny stojącej obok.
Do Lothiriel, co uświadomił sobie po chwili. Księżniczka rozpuściła długie włosy, pozwalając im spływać czarnymi falami po plecach. Ubrana w granatowo- srebrną suknię, wyglądała jak morska boginka. O czym ty myślisz, człowieku?! W tej samej chwili Lothiriel uniosła głowę i zaczęła szukać kogoś w tłumie. Po chwili jej wzrok spoczął na nim. Poczuł się, jakby ktoś uderzył go w brzuch, odbierając przy tym oddech. Wszystko za sprawą najpiękniejszego uśmiechu, jaki kiedykolwiek widział. Lothiriel zdała sobie sprawę, że ją zauważył i szybko spuściła wzrok. Była piękna, na ten ich szczególny, gondorski sposób. Całkiem inna od znanych mu kobiet.
* * *
Zawsze miałam się za osobę pewną siebie, która zawsze wie co powiedzieć. Uwaga innych nigdy mnie nie onieśmielała, ale w tym tłumie czułam się maleńka. Nie pamiętałam ostatniego przyjęcia wydanego w Dol Amroth. Zapewne był to ślub Elphira, ale mogłam się założyć, że rozmachem nawet w małym stopniu nie przypominał tej uroczystości.
Trema mieszała się z poczuciem dumy, gdy weszłam do pałacu i zobaczyłam wspaniałe girlandy z kwiatów i gałązek drzew. Dzikie kwiaty pachniały mocno, ozdabiając wejście. Odruchowo spojrzałam na podrapane palce. Ten element dekoracji wykonałam z Mairen poprzedniego wieczoru. Kobiety wracały do stolicy, nadal jednak było ich zbyt mało, żeby przygotować wszystko na przybycie króla. Przez cały dzień biegałyśmy po stokach, których nie zbrukała obecność orków i zbierałyśmy kwiaty do wielkich koszy. Pod koniec dnia byłyśmy tak zmęczone, że prawie zasnęłyśmy nad jedną z ostatnich wiązanek. Jednak teraz, słysząc westchnienia zachwytu, wiedziałam, że było warto.
Stałam z ojcem, braćmi, Faramirem i ciotką Ivriniel. Przyjechała do miasta poprzedniego dnia i omal nie zemdlała, gdy zobaczyła mnie na drabinie. Zawsze była zdania, że nie zachowuję się, jak księżniczce przystało. Sama zawsze była sztywno wyprostowana, a uśmiech na jej twarzy gościł nie częściej, niż kilka razy w roku.
Po przeciwnej stronie stała Eowina z bratem. Starałam się nie zerkać tam zbyt często, ale twarz sama zwracała się w ich kierunku. Nareszcie widziałam na ich twarzach uśmiechy.
Elphir trzymał na ręku synka. Alphros rozglądał się ciekawie na wszystkie strony, szczególną uwagę poświęcając ozdobom w moich włosach. Musiałam się odsunąć, żeby dwulatek nie wyciągnął mi z fryzury srebrnych szpilek w kształcie liści. Należały do mojej matki, podobnie jak suknia.
Gdy Mairen zapytała, w co się ubiorę na koronację, uświadomiłam sobie, że od trzech lat nie zamówiłam u krawcowej żadnej eleganckiej sukni. Zazwyczaj chodziłam w ciemnych sukienkach, a bywały dni, że nie rozstawałam się ze strojem do jazdy konnej. Żadna z tych rzeczy nie nadawała się na koronację. Wtedy przypomniałam sobie o kufrach matki, stojących w moich pokojach. Posłałam po nie, i kilka dni później mój problem był rozwiązany. Mama była dokładnie mojego wzrostu, a nasze figury były niemal identyczne. I w ten sposób granatowo-srebrne cudo, które leżało nieużywane od dziesięciu lat, tamtego dnia przyciągało zazdrosne spojrzenia wielu kobiet.
Wszyscy słuchaliśmy uroczystej przemowy króla Elessara. W pewnym momencie wzniesiono toast za poległych. Pomyślałam o tych wszystkich mężczyznach i chłopcach, którym towarzyszyłam w chwili śmierci. O ich spokojnych uśmiechach, gdy mówiłam, że wszystko będzie dobrze. Ich twarze miały pozostać ze mną na zawsze.
— Chwała poległym!
— Chwała... — Upiłam łyk wina, by ukryć wzruszenie. Szybko otarłam łzy, które napłynęły mi do oczu.
Rozpoczęła się uczta, po której nastąpiły tańce i rozmowy. Najchętniej zaszyłabym się na balkonie i uciekła od taksujących spojrzeń wszystkich starszych dam, ale nie było mi to dane.
— Lothirel, podejdź proszę. — Słysząc głos ojca z trudem powstrzymałam się od przewrócenia oczami.
W ciągu godziny poznałam tyle osób, że zapamiętanie ich imion i tytułów zajmie mi dziesięć lat. Jednak gdy się odwróciłam, pogratulowałam sobie w duchu samodyscypliny. Stałam oko w oko z mężczyzną z Domów Uzdrowień.
— Wasza Wysokość, pozwól że przedstawię. Lothiriel, moja córka.
— Wasza Wysokość. — Dygnęłam głęboko, myśląc, że ciotka Ivriniel byłaby zadowolona. Jako dziecko zawsze traciłam równowagę podczas składania ukłonów.
— Tym razem wyglądasz znacznie lepiej, pani.
— Zmycie krwi działa cuda, Wasza Wysokość. — Uśmiechnęłam się delikatnie. Król roześmiał się, a ojciec skinął mi głową z aprobatą.
Po chwili rozmowy król podszedł do moich braci, a ja usiadłam na ławie pod oknem obserwując tańczące pary. Zastanawiałam się, czy jeszcze to potrafię. Oczywiście uczyłam się tańca od dziecka, ale jako podlotek nie miałam zbyt wielu okazji do nabrania wprawy. Nigdy tak naprawdę nie przedstawiono mnie na dworze. Dorosłam w cieniu śmierci, bez strojnej sukni i perfum przeznaczonych tylko na to pierwsze, wyjątkowe przyjęcie.
— Lothiriel... — I tym razem ukrycie zniecierpliwienia przyszło mi z trudem.
— Właściwie to miałem już przyjemność poznać księżniczkę — Eomer delikatnie skłonił głowę w moim kierunku. — Moja siostra przedstawiła nas sobie w Domach Uzdrowień. Miło znów cię widzieć, pani.
— I wzajemnie — odwzajemniłam ukłon. — Wasza Wysokość — dodałam szybko. — Cieszę się, że wróciłeś bezpiecznie.
— I ja się cieszę, że było mi to dane.
Jak na razie zachowywałam się nienagannie. Ojciec chyba doszedł do tego samego wniosku, bo oddalił się do Faramira, pozostawiając nas samych.
Niemal natychmiast sięgnęłam do kieszeni i wyjęłam srebrnego konika.
— Chyba całkiem nieźle mi poszło — Uśmiechnęłam się, podając Eomerowi figurkę.— Wydajesz się być w jednym kawałku, panie.
— Kilka zadrapań i stłuczony łokieć. Ale jak na pierwszy raz, dobrze się sprawiłaś, księżniczko.
Dziwnie było słyszeć, jak żartuje. Był całkiem innym człowiekiem, gdy nie miał twarzy ściągniętej bólem. Spojrzał na moje podrapane dłonie. Podążyłam za jego wzrokiem i schowałam je w obfitych rękawach.
— Girlandy — wyjaśniłam.
— Widzę, że nie boisz się żadnej pracy.
— Lubię próbować nowych rzeczy.
— Pięknie śpiewasz, słyszałem w Domach Uzdrowień — wyjaśnił, nim zdążyłam zapytać.— Znasz się na ziołach i wykonywaniu ozdób, a do tego świetnie swatasz ludzi. — Spojrzał na Eowinę i Faramira.
— Z tym nie miałam nic wspólnego. — Roześmiałam się, przyciągając uwagę kilku stojących w pobliżu osób.
— Wyjdźmy na balkon — zaproponował, a chwilę później oparł się o barierkę. — A więc? Jest coś, czego nie potrafisz zrobić, pani?
— Nie mam za grosz talentu do rysowania i nie umiem gotować.
— Ale za to pewnie świetnie władasz mieczem?
— Nie najgorzej — przyznałam, z pewną satysfakcją obserwując, jak na jego twarzy maluje się zdziwienie. — Wychowałam się wśród mężczyzn, Wasza Wysokość.
— Przestańmy się już tytułować, dobrze?
— Ale... To nie wypada.
— Nie wypada, żeby przyjaciele używali tytułów. — Wyciągnął do mnie rękę. Zaskoczył mnie. Byłam nauczona, że do wyżej postawionych osób można być przyjaźnie nastawionym, ale nie można zapominać o tytulaturze. — Ojciec dał mi na imię Eomer.
— Mam na imię Lothiriel. — Roześmiałam się, nieśmiało ściskając jego dłoń.
Cała ta sytuacja była dziwna i zdawałam sobie sprawę, że narażała mnie na plotki. Powinnam być w środku, w zasięgu wzroku moich opiekunów. Uśmiechać się delikatnie i uciekać wzrokiem. Podobało mi się, że robiłam coś zakazanego.
— Masz jeszcze jakieś ukryte talenty, Lothiriel? — Mówił z lekkim akcentem, który nadawał mojemu imieniu obce brzmienie.
— Chyba wyczerpałam już limit. A co z tobą?— W ostatniej chwili powstrzymałam się przed dodaniem „wasza wysokość".
— Jestem jak otwarta księga. Żadnych ukrytych zdolności — odparł i uśmiechnął się. Miał przyjemny uśmiech, pełen ciepła.
— Niemożliwe! Każdy może się czymś pochwalić.— Oparłam się biodrem o balustradę. Rozluźniłam się, chociaż sama się sobie dziwiłam, że tak łatwo przychodzi mi rozmowa z obcym mężczyzną. Ostatnio odkrywałam mnóstwo nowych rzeczy.
Wieczór był całkiem ciepły jak na początek kwietnia. Pierwsze kwiaty pachniały słodko, a księżyc wspinał się powoli po niebie. Miasto było rozświetlone tysiącami świateł, a ulice były pełne ludzi. Momentami, gdy muzycy w sali za nami robili przerwę, dało się słyszeć muzykę i śmiechy świętujących mieszczan.
— Siostra twierdzi, że dobrze tańczę. Osobiście uważam, że przesadza, bo gdy ostatnio tańczyliśmy, miałem dwadzieścia lat.
— Ile masz teraz? — Zapytałam zdziwiona i natychmiast skarciłam się w duchu za nadmierną ciekawość. Zabrzmiałam jak dziecko. Ciężko było odgadnąć jego wiek. Wyglądał na nieco starszego od Amrothosa.
— Dwadzieścia osiem. Między nami jest pewnie dwanaście lat różnicy.
Roześmiałam się głośno, a Eomer spojrzał na mnie zdziwiony.
— Pewnie powinnam się cieszyć, że tak młodo wyglądam. W lutym skończyłam dwadzieścia lat. Jeszcze rok czy dwa i będę starą panną.
— Ciocia! — Alphros biegł chwiejnie w moją stronę, machając wysadzaną szmaragdami broszką. Gdyby nie nadawał się na księcia Dol Amroth, miał już zadatki na kieszonkowca.
Wzięłam chłopca na ręce, cudem unikając wbicia ozdoby w oko. Był bardzo dumny ze swojej zdobyczy i najwyraźniej czekał na pochwałę.
— Komu to zabrałeś?
Malec uśmiechnął się jeszcze szerzej i pokręcił główką.
— Alphrosie! — starałam się, żeby mój głos zabrzmiał surowo, ale chłopiec przeniósł już swoją uwagę na Eomera i wyciągnął w jego kierunku rączkę z broszką.
— Ivinie- nie — krzyknął mi do ucha, śmiejąc się głośno. Ciotka Ivriniel! Nadal pozostawało tajemnicą, jak broszka znalazła się w rękach małego, bo ciotka raczej nie wzięłaby go na ręce, nie mówiąc już o tym, że pozwoliłaby mu ją odpiąć.
Eomer podszedł do nas z uśmiechem i wyciągnął rękę.
— Mogę? — Zapytał, a Alphros, ku mojemu zdziwieniu, oddał mu ozdobę. Mężczyzna pogłaskał go po głowie, jednocześnie chowając drugą rękę do kieszeni. Zamiast broszki podał chłopcu lotkę od strzały. Zafascynowany malec niemal zeskoczył mi z rąk i pobiegł w stronę Elhpira, który najwyraźniej go szukał.
— Do listy talentów dopisz sobie podejście do dzieci — powiedziałam z podziwem.
Rozmawialiśmy jeszcze kilkakrotnie tego wieczoru, jednak nie znikaliśmy już gościom z oczu na tak długo. I bez tego starsze damy szeptały między sobą, mierząc mnie wzrokiem. Zastanawiałam się, czy oceniają stopień podobieństwa do matki i cioci Finduilas. Większość czasu spędziłam z Eowiną, a gdy nadeszła sposobna okazja, oddałam nieszczęsną broszę ciotce.
Nigdy wcześniej nie widziałam tylu szczęśliwych osób w jednym miejscu. Tego dnia ucichły waśnie i spory, wszyscy ucztowali razem, puszczając w niepamięć animozje sprzed wojny. Na ogólną radość cieniem kładło się wspomnienie wszystkich tych, którzy tego wieczoru powinni być z nami. Przyglądając się z gromadzonym, co rusz przypominała mi się twarz kogoś kto byłby z nami, gdyby śmierć nie przyszła po niego tak wcześnie.
Przy ojcu powinna stać mama. Może właśnie w tej sukni, którą miałam na sobie.Upięłaby wysoko włosy i ozdobiłaby diademem, który teraz pysznił się na głowie Avraniel. Położyłaby rękę na jego ramieniu i razem rozmawialiby teraz z królem.
Przy Faramirze i Eowinie stałby Boromir. Znając jego, pewnie dokuczałby bratu, w duchu ciesząc się jego szczęściem. W końcu poprosiłby mnie do tańca, chcąc uciec od wszystkich niezamężnych kobiet na przyjęciu
Na honorowym miejscu zasiadałby Theoden. Człowiek, który dla dwójki moich przyjaciół z Rohanu był jak ojciec i którego wspomnienie powodowało smutek na ich twarzach. Żałowałam, że nigdy go nie poznam i nie podziękuję, że uratował nam życie.
To zwycięstwo jak każde inne miało słodko-gorzki smak.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro