Rozdział XIII
- Spaać, błagam, seen... - jęczę, leżąc na ladzie w cukierni.
Jest samo południe. Żadnych klientów, chętnych na zjedzenie ciastka. Żadnych osób, które chciałyby zamówić tort urodzinowy. Żadnych zleceń do wykonania. Nic. Do. Roboty.
- Jimin, dziecko drogie, czy mógłbyś się nie zasypiać na blacie? - słyszę za sobą głos.
Przeciągam się i powoli podnoszę, obracając do tyłu.
- Ale szefieee... - ziewam. - Jest taak nuuuudnoooo... - przeciągam słowo, by podkreślić jego znaczenie.
Przejeżdżam dłonią po twarzy, mając nadzieję, że jakoś mnie to wybudzi. Nie pomaga. Ani trochę.
- Po pierwsze. - staje obok mnie i rozgląda się po sporym pomieszczeniu. - Ile razy muszę Ci powtarzać, że ja naprawdę mam własne imię i nie chcę, żebyś do mnie mówił "szefie?" - robi dłuższą pauzę, nabiera powietrza w płuca i wypuszcza je powoli. - A po drugie, wcale nie jest nudno. - uśmiecha się do mnie. - Tylko spokojnie. - puszcza mi oczko. - Naucz się odróżniać te dwa słowa.
- Nie znasz się. - chichoczę. - U dinozaurów też było tak "spokojnie", aż w końcu wszystkie wyginęły i zostałeś tylko filozofujący Ty.
Śmieje się. Zaczyna się naprawdę głośno śmiać. Patrzę na niego i nie jestem dłużny - również opanowuje mnie głupawka.
Mój szef, a raczej, Jin, jest naprawdę świetny. Można go określić mianem "3W": wyluzowany, wyrozumiały... i.. no... i tego... teraz nie pamiętam, ale na pewno jest jakieś trzecie W!
- Jestem tylko o trzy lata starszy, okej?! - pyta, udając zdenerwowany ton. Nie jest wcale zły.
- Jasne, jasne. - uśmiecham się. - Trzy lata starszy od triceratopsa czy może t-rexa?
Odwracam głowę i zostaję pacnięty lekko w jej tył.
- Aishh. - rozmasowuję miejsce uderzenia, udając, że boli. - To jak, mogę już iść do domu?
- Dobra. - mówi po dłuższej ciszy. - I tak zamykam dzisiaj wcześniej. - dodaje, gdy już ubieram kurtkę.
Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek zamykał wcześniej. Spoglądam na niego zdziwionym wzrokiem.
- Organizuję przyjęcie. - no tak, mogłem się tego spodziewać.
Pomimo iż Jin zachowuje się jak taki świetny kumpel, jest bardzo poważnym człowiekiem. W mieście jest naprawdę ceniony i wszyscy, dosłownie wszędzie go znają. Zawsze chodzi w garniturach i nosi krawaty. I jak się można domyślić - jest bogaty. Pewnie mieszka w jakimś minimalistycznie urządzonym apartamencie, w którym każda rzecz jest więcej warta niż moje życie.
- To, hm... miłej zabawy? - życzę mu, bo w sumie, nie wiem, co powiedzieć.
Kieruję się powoli do wyjścia. Zarzucam swoją torbę na ramię i chwytam za klamkę.
- A Ty nie przyjdziesz? - pyta zdziwiony. - Wszyscy pracownicy są zaproszeni. Mówiłem reszcie, żeby Ci przekazali.
- To teraz widzisz... - mówię spokojnie. - Jak sprawnie działa przekaz informacji w naszej ciastkarni.
- Popracujemy nad tym. - uśmiecha się. - Więc wyślę Ci dzisiaj mój adres, mam nadzieję, że się pojawisz. - klepie mnie serdecznie w ramię.
- Zobaczymy. - chichoczę i wychodzę.
Zimne powietrze od razu uderza mnie w twarz. Poprawiam rękawiczki i zaciągam materiał szalika na nos. Nie chcę się rozchorować. Bardzo szybko łapię wszelakie wirusy. Ostatniej zimy, gdy wyszedłem w samej bluzie, by wyrzucić śmieci, musiałem w domu odchorować aż trzy tygodnie. Wolę nie ryzykować.
Idę powolnym krokiem i rozmyślam nad tym, w co się ubiorę wieczorem. W pewnym momencie w mojej głowie pojawia się straszna myśl.
- O nie! Czy ja bedę musiał włożyć krawat?! - zatrzymuję się i mówię sam do siebie, a ludzie dookoła patrzą na mnie jak na wariata.
~~~
Miłego dnia, kochani! 💕
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro