Bestia z Labiryntu
Sullivan się bał.
Nie miał pojęcia, co go czeka i ta niepewność powoli go wykańczała. Bywało, że wieczorami modlił się o śmierć we śnie, a z kolei rankiem, zaraz po przebudzeniu, błagał bogów o nową nadzieję, której w tamtej chwili najbardziej mu brakowało.
Czy przyszłość w ogóle dla mnie nadejdzie? Może kiedyś obudzę się i nie będę wcale pamiętał kim jestem, a raczej... kim byłem? A wtedy... Czy to wciąż będę ja? Bez imienia, bez tożsamości, bez wspomnień?
Już teraz naprawdę niewiele potrafił przypomnieć sobie z poprzedniego życia, a te nieliczne obrazy, które zachował w swej pamięci, coraz bardziej się rozmazywały, przybierając postać ciężkiej i gęstej mgły. Raz zdarzyło się, że Sullivan próbował pokonać tę barierę zapomnienia, lecz za nią natrafił już tylko na wielką pustkę, przepaść bez dna, co napełniło go jeszcze większym przerażeniem. Co gorsza, z każdym dniem otchłań ta zwiększała swe rozmiary, osaczając jeszcze nieskażoną część jego jaźni.
Było w niej coś odrażającego i zwierzęcego – mroczna część natury młodzieńca, którą niegdyś umiał skutecznie wypierać ze swojego umysłu, podczas gdy teraz to ona zdawała się kontrolować jego. Bezustannie czuł pod skórą pulsowanie energii, pragnącej znaleźć dla siebie ujście – to czyhający w nim samym potwór próbował wydostać się na wolność.
Nie, nie, nie! Nie mogę do tego dopuścić! – powtarzał cały czas w myślach, zmuszając się wręcz do nadludzkiego wysiłku, jakim było powstrzymanie szalonej bestii. Wiedział jednak, że wkrótce zabraknie mu sił, by się bronić i jego wola zostanie ostatecznie złamana.
On także o tym wiedział.
Przychodził każdego dnia. Nie korzystał drzwi, ale pojawiał się i znikał niczym duch, wyłaniający się ze zwałów przyprawiającego o mdłości powietrza, które wypełniało całą komnatę. Milczący zasiadał na postrzępionym posłaniu Sullivana i wpatrywał się w niego bardzo długo, czasem wymieniając z nim parę zdań, a czasem nie mówiąc zupełnie nic.
― Zobaczysz, że cały twój upór w końcu okaże się bezowocny. Ja i tak zawsze dostaję to, czego pragnę ― ostrzegł go podczas jednej z pierwszych takich wizyt. Słowa te szczególnie wryły się młodzieńcowi w pamięć. Krótko potem przekonał się bowiem, że On naprawdę nie odpuści, dopóki nie osiągnie celu – dopóki nie nie opanuje Bestii.
Sullivan nie wiedział, ile mogła trwać jego niewola. Kilka tygodni? Kilka miesięcy? Zupełnie już stracił poczucie czasu. Zresztą dla Niego pory dnia czy roku nie znaczyły zupełnie nic. Okazał się on najbardziej cierpliwym człowiekiem, jakiego młodzieniec kiedykolwiek miał okazję poznać – gotów był czekać tak długo, jak to konieczne. Nawet całą wieczność. Przy tym Jego tortury wobec więźnia stawały się coraz bardziej wymyślne.
Próby woli – tak je nazwał.
Pierwsze były monety – wielkie złote krążki spadające z sufitu, które momentalnie pokryły każdy zakamarek pomieszczenia. Metalicznemu odgłosowi uderzeń towarzyszyło coś jeszcze – jakby szepty, brutalnie wdzierające się do umysłu Sullivana i siejące w nim zamęt.
Co to za książę bez własnego państwa...
Patrzcie go, tyle posiadał kiedyś bogactw a teraz? Teraz nie ma już nic...
Gdzie twoje klejnoty, wasza królewska marność? Kiedyś kupiłbyś za nie setki ludzkich istnień. Wykup teraz samego siebie z niewoli! Nie możesz?
Kim jest ten człowiek bez błyszczącej korony? Toż to zwykły nędzarz, kto wie, czy nie gorszy od zwykłej ulicznicy...
Chociaż Sullivan starał się zakrywać uszy, wciąż słyszał te drwiące głosy, które nie milkły ani na chwilę. Oczami wyobraźni widział też kpiące uśmiechy na twarzach ludzi, niegdyś padających przed nim na twarz, a dzisiaj niepamiętających już nawet o jego imieniu.
Czuł gorycz. Gorycz i upokorzenie. Czyżby to była prawda? Pozbawiony pieniędzy i tytułu już nikogo nie obchodził?
— Zaprzedaj mi swą duszę, a ja zwrócę ci majątek — namawiał go On, z satysfakcją przyglądając się swemu udręczonemu więźniowi. — Pomyśl tylko... Ludzie znów będą cię kochać. Za choćby ochłap tego bogactwa czy cień twego uśmiechu aprobaty zgodzą się nawet zabić. Odzyskasz władzę. Czy nie tego pragniesz?
Ale Sullivanowi nie zależało tak bardzo na koronie i pieniądzach, by był gotów poddać swoją wolę pod Jego rozkazy.
Kolejna próba okazała się jeszcze gorsza od poprzedniej. Któregoś dnia w komnacie więźnia pojawiły się lustra, wypełniające całą wolną przestrzeń. Były wszędzie – gdziekolwiek Sullivan by nie spojrzał, napotykał w szklanej tafli odbicie swych wystraszonych i bezbrzeżnie zmęczonych oczu. Rozbicie luster na kawałki, wbrew jego nadziejom, nie przyniosło żadnego efektu. Nie tylko nie uwolnił się od niechcianego widoku, ale też okropnie pokaleczył odłamkami.
Ukojenie przynosiły mu jedynie noce, kiedy wśród ciemności panującej dookoła nie mógł ujrzeć czającej się po drugiej stronie lustra maszkary – wychudłego, człekopodobnego stwora o wielkich wodnistych oczach i zarobaczonych włosach, przyciętych brzydko przy samej skórze.
Bogowie, przecież byłem taki piękny, myślał Sullivan, nie potrafiąc znieść przemian, które dokonały się w nim samym podczas niewoli.
W istocie kiedyś, jeszcze w poprzednim życiu, był bardzo pięknym młodzieńcem – najpiękniejszym na całym dworze. A do tego równie próżnym...
Pamiętał, że miał w zwyczaju codziennie rano siadać przed lustrem i przez długi czas się w nim przeglądać, podczas gdy słudzy ubierali go w szaty z najpiękniejszych jedwabiów i czesali jego długie do łopatek włosy, wychwalając przy tym urodę młodzieńca.
Książę, twoje włosy są tak cudownie miękkie w dotyku i złote, jakby samo Słońce obdarowało cię swym pocałunkiem...
Panie, koniecznie załóż dzisiaj rękawiczki, by twoja perłowa skóra nie uległa poparzeniu podczas spaceru!
Wasza wysokość, w tych szafirowych kolczykach jest ci bardzo do twarzy. Ich kolor zmienia się w zależności od światła – zupełnie tak jak kolor twych oczu.
Teraz te komplementy brzmiały dla Sullivana wręcz szyderczo. W niczym nie przypominał już owego młodzieńca, którego niegdyś podziwiano. Gdyby ktoś zobaczył go w tamtym momencie, nie uwierzyłby, że on i dawny książę to jedna i ta sama osoba. Zresztą trudno się temu dziwić – samemu Sullivanowi trudno było w to uwierzyć.
— Zaprzedaj mi swą duszę, a ja zwrócę ci urodę — obiecywał On, ale książę wiedział, że jego kat kłamie.
Chciało mu się śmiać w rozpaczy na myśl, co miał do wyboru: bycie wstrętnym wrakiem dawnego siebie lub piękną, lecz niemyślącą laleczką w cudzych dłoniach...
Któregoś razu Sullivan obudził się wczesnym rankiem i zobaczył, że zamiast maleńkich okien umieszczonych zaraz pod sufitem w pomieszczeniu pojawiło się wielkie okno, wpuszczające do komnaty orzeźwiający zapach świeżych kwiatów i promienie wschodzącego słońca. Bogowie, jak dawno młodzieniec nie widział słońca!
W jednej chwili poderwał się z miejsca i dopadł do okna, tak jak spragniony na pustyni, nie zważając na swe zmęczenie, kiedy widzi oazę, dopada do niej zaślepiony. Sullivan, przypominając sobie później tamten moment, nie był w stanie przypomnieć sobie, co chciał zrobić: tylko wychylić się za barierę, żeby lepiej widzieć, co dzieje się na zewnątrz, czy może od razu rzucić się z kilkudziesięciu metrów w przepaść?
W każdym razie, cokolwiek zamierzał, nie udało mu się to, bo gdy zbliżył się zanadto do okna, jakaś niewidzialna siła brutalnie go od niego odepchnęła. To była prawdziwa udręka – czuć zapach znajdującego się gdzieś niedaleko ogrodu, słyszeć śpiew ptaków i szum morza, a nie móc tego wszystkiego zobaczyć. Z oddali Sullivan potrafił dostrzec tylko lazurowe niebo, które w pewnym punkcie stykało się ze spokojnymi falami, tworząc z nimi jedną, niemal spójną całość.
Książę pamiętał jak przez mgłę, że jego własną posiadłość także leżała nad wodą i że co dzień rano budziły go odgłosy skrzeczących mew. Kiedy zamykał oczy, wydawało mu się, że wciąż je słyszy. Przypomniał sobie, jak bardzo kochał biegać wzdłuż dzikiej plaży, gdzie nikt nie mógł go dostrzec pod jego zwierzęcą postacią. Niemal czuł zimny dotyk morskiej wody, który przenikał na wskroś jego drżące od wysiłku mięśnie, i czarny piasek, przyklejający się do jego łap, gdy podążał wzdłuż mulistego brzegu. Łzy same cisnęły mu się do oczu na myśl, że prawdopodobnie już nigdy niczego podobnego nie doświadczy.
— Zaprzedaj mi swą duszę, a zwrócę ci wolność — powiedział mu któregoś dnia On i ta deklaracja szczerze rozbawiła Sullivana.
Wolność? A jaką to wolność On mógł mu zaoferować?
To kłamstwo. Nigdy mnie stąd nie wypuści, myślał książę, nie wierząc w żadne ze słów swego kata.
A wielkie okno i promienie słońca wkrótce zniknęły...
Czwarta próba zupełnie wstrząsnęła Sullivanem. O stokroć bardziej wolałby być bity, głodzony i upokarzany, niż przeżyć ponownie coś takiego.
Pewnej nocy ze snu wyrwał go przejmujący chłód i szeleszczący odgłos – tak jakby ktoś spacerował po jego komnacie. Z początku książę nie otwierał oczu, licząc, że to tylko senny koszmar, który szybko minie, ale z czasem nieprzyjemny dźwięk stawał się coraz bardziej natarczywy, co ostatecznie skłoniło Sullivana do uchylenia powiek. Nie ujrzał jednak zupełnie nic, a drażniący go odgłos nagle ucichł.
Bogowie, czy ja oślepłem?, przeraził się młodzieniec i po omacku wysunął się ze swojego posłania. Przez chwilę szukał wzrokiem blasku księżyca, leniwie wlewającego się do wnętrza pomieszczenia, jednak księżyc nie świecił jasno tej nocy. Sullivan pocieszał się myślą, że może przysłoniły go chmury i dlatego stał się niewidoczny. Ale co z tym okropnym szuraniem?
Książę przystanął na środku pokoju, nasłuchując. Przez dłuższy moment zupełnie nic się nie działo, gdy nagle przy akompaniamencie okropnego szumu i syku, jakby znikąd, wyłoniły się cztery, półprzezroczyste i emanujące żółtym światłem postacie. Wszystkie miały półprzymknięte powieki i poszarzałe twarze. Krążyły wokół zszokowanego Sullivana, milcząc i tylko wbijając w niego swe oskarżycielskie spojrzenia.
Młodzieniec zadrżał, a po chwili z jego gardła wyrwał się szloch – oczywiście, że ich rozpoznał.
— Błagam, wybaczcie mi — wyszeptał, ale postacie zdawały się tego nie słyszeć.
Oni są martwi. Martwi, bo nie byłeś w stanie ich obronić – podpowiadał mu złośliwy głosik z tyłu głowy.
— Mogę przywrócić twoją rodzinę do życia, jeśli takie jest twoje życzenie. Wiesz, czego oczekuję w zamian — powiedział cicho On, pojawiając się tuż za plecami Sullivana i ściskając go mocno za ramiona swymi kościstymi dłońmi.
Musiał dokonać wyboru. Wyboru, który go przerastał.
— Przepraszam was. — Spojrzał po kolei na każdą z niemych mar. — Tak bardzo was wszystkich przepraszam...
Nieważne, jak bardzo tego pragnął, nie mógł zgodzić się na wskrzeszenie bliskich. Gdyby się na to zgodził, zaprzepaściłby to wszystko, za co oni zginęli.
Zginęli, żebym ja mógł żyć. Poświęcili się nie po to, żebym oddał bez walki moc, którą oni przez lata chronili, przemknęło mu przez myśl. Podjął decyzję.
Nawet nie musiał wypowiadać jej na głos. Duchy nagle rozpłynęły się w powietrzu, a Sullivan został zupełnie sam, pogrążony w marazmie i poczuciu winy. Powoli negatywne uczucia rozszarpywały go od środka, sprawiając, że z dnia na dzień stawał się coraz słabszy.
Ile to wszystko jeszcze może potrwać?, zastanawiał się z przygnębieniem, nieraz nie będąc w stanie podnieść się z posłania. Nie miał po co.
On także nie przychodził od dłuższego czasu do jego komnat i Sullivan sam nie wiedział, czy cieszy się z tego faktu, niepokoi, czy jest mu to zupełnie obojętne.
Nieobecność dręczącego go kata napełniała go ulgą. Przeczucie mówiło mu jednak, że powinien pozostawać ostrożny. On coś planował. Coś znacznie gorszego od czwartej próby. Ale co takiego?
Książę bardzo nie chciał sobie wyobrażać, czym tym razem On mógłby go szantażować. Z drugiej strony nie było już chyba nic, na czym Sullivanowi by zależało. Nie pamiętał...
To czekanie na kolejną dawkę cierpienia mnie wykończy, myślał, wpatrując się bezcelowo w przeciwległą ścianę.
Niepewność co do przyszłych zdarzeń przytłaczała go bardziej niż cokolwiek innego. Pragnął, żeby to wszystko już się skończyło.
— Czemu jesteś taki smutny, książę? Czyżbyś za mną tęsknił?
Sullivan poderwał się z miejsca, wodząc wzrokiem za swym katem, który pojawił się jak zwykle znikąd i teraz beztrosko przechadzał się po jego komnacie.
— Znów przyszedłeś mnie dręczyć? — zapytał Sullivan i aż wzdrygnął się, słysząc brzmienie własnego głosu. Brzmiał on słabo i do złudzenia wręcz przypominał rzężenie. — Czy nie możesz zostawić mnie wreszcie w spokoju?
On spojrzał na niego beznamiętnie.
— Nie, dopóki nie dostanę tego, czego chcę.
Książę pokręcił słabo głową.
— Będziesz musiał odebrać mi to siłą — wykrztusił, ale na Nim ta żałosna deklaracja nie zrobiła żadnego wrażenia.
— Będziesz miał dzisiaj gościa — zapowiedział, a z Sullivana niemal uszło całe powietrze.
— Gościa?
On pstryknął palcami i już po chwili drzwi do komnaty się otworzyły i wepchnięto przez nie skrępowanego, pokiereszowanego mężczyznę.
Sullivan zakrył ręką usta, starając się nie wdychać zapachu krwi, pokrywającej ciało jego „gościa". Aż zakręciło mu się od tego w głowie. Bestia pod skórą zaczęła się wyrywać – żądna świeżego mięsa. Jak długo już niczego nie jadł?
Oblizał usta, dopiero po chwili będąc w stanie opanować się na tyle, żeby uważniej przyjrzeć się klęczącemu kilka metrów dalej mężczyźnie. Nie rozpoznał go wcześniej, ale teraz...
Bogowie, to niemożliwe, pomyślał zatrwożony. Serce tłukło mu w piersi jak szalone.
— Ty! Ty zdrajco! — wywarczał, zaciskając dłonie w pięści.
Z trudem oderwał od niego wzrok i przeniósł go na swego kata, który oglądał całą scenę z chorym wręcz zainteresowaniem.
— D-dlaczego g-go tu s-sprowadziłeś — wydusił Sullivan, trzęsąc się od nagromadzonych w swoim wnętrzu emocji. Bezsilność, furia i strach były tylko niewielką częścią tego, co w rzeczywistości czuł.
Bogowie, on chciał rozszarpać tego mężczyznę na strzępy!
— Pomyślałem, że chciałbyś jeszcze kiedyś spojrzeć w oczy temu, przez którego jesteś teraz tutaj, a cała twoja rodzina została wymordowana. Może chciałbyś mu coś powiedzieć? — zapytał niewinnie On, jeszcze bardziej wytrącając Sullivana z równowagi.
Młodzieniec ledwo był w stanie powstrzymać samego siebie przed przemianą w dzikiego, łaknącego krwi potwora. Zapach posoki i strachu związanego mężczyzny, jego bezbronność i wizja zemsty przemawiały silniej niż cokolwiek innego do jego zwierzęcej strony.
— Widzę to w twoich oczach, książę. Wiem, czego pragniesz. Zabij go! — rozkazał On, a Sullivan bezwiednie go posłuchał, mimo że ludzka część jaźni krzyczała, by tego nie robił.
W jednej chwili zupełnie utracił panowanie nad swoim ciałem. Wciąż pozostawał świadomy, wiedział, co się dzieje, ale w żaden sposób nie mógł interweniować. Został wypchnięty z własnego umysłu i pozbawiony kontroli, którą przejęło nad nim głupie zwierzę i jego dzikie instynkty.
Przemienił się bezwolnie i jednym susem dopadł do klęczącego mężczyzny, wbijając zęby w jego wykrzywione w przerażeniu oblicze – oblicze człowieka, który go wychował i którego kochał całym sercem, tymczasem on bez wahania zdradził całą jego rodzinę i wydał w ręce kata.
Smak krwi wypełnił paszczę bestii, sycąc tym samym jej pierwsze pragnienie.
Nie! Nie rób tego! Zostaw go! – wrzeszczała w rozpaczy ludzka strona duszy Sullivana, podczas gdy zwierzęca odczuwała niewyobrażalną wręcz rozkosz, mogąc się posilić i przy okazji dokonać odrażającej zemsty.
Książę w tamtej chwili oddałby wszystko, żeby tylko powstrzymać samego siebie. Nie chciał być okrutną, bezmyślną bestią. Przecież nie był mordercą.
Nie był, prawda?
Jak przez mgłę dotarł do niego Jego głos.
— Zaprzedaj mi swą duszę, a zwrócę ci człowieczeństwo, Sullivanie.
A książę nie pragnął niczego więcej, niż tylko na powrót stać się człowiekiem...
Nie zgodził się jednak. Nie potrafił.
— Popełniasz wielki błąd, Sullivanie. Skazujesz samego siebie na wieczną mękę. Naprawdę chcesz już na zawsze zostać krwiożerczym potworem?
Jeśli w ten sposób mogę cię powstrzymać, jestem gotów zapłacić każdą cenę, pomyślał Sullivan.
Jakże wielka była Jego wściekłość, kiedy dotarło do niego, że definitywnie przegrał. Jak to możliwe, że więzień wolał poświęcić samego siebie i pozwolić energii sobą zawładnąć niż oddać ją Jemu?
Co za niedorzeczność...
— Pożałujesz swego wyboru, książę. Już nigdy nie odzyskasz swojego ciała i nigdy nie powrócisz do normalności. Właśnie skazałeś samego siebie na potępienie...
Jednak wielki, niebieskooki stwór zdawał się nie przejmować tymi słowami. A może w ogóle ich nie zrozumiał, zbyt zajęty spijaniem ciepłej jeszcze krwi, która splamiła jego białą do tej pory sierść?
— To koniec, Sullivanie. A może raczej powinienem powiedzieć: Bestio z Labiryntu?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro