Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XXXII. Milczenie bywa wymowne

,,Wysoko w górze czy nisko na dole
Kiedy jesteś zbyt zakochany, by odpuścić
Ale jeśli nigdy nie spróbujesz, nigdy się nie dowiesz
Ile dokładnie jesteś wart

Światła zaprowadzą cię do domu
I wzniecą ogień w twoich kościach
A ja spróbuję cię naprawić

Łzy spływają po twojej twarzy
Kiedy tracisz coś, czego nie możesz niczym zastąpić
Łzy spływają po twojej twarzy, i ja''

~ ,,Fix you'' 
słowa: Will Champion, Chris Martin, Guy Berryman, Jonny Buckland
wykonanie: Coldplay

*Michael 

Mam wyrok. Te słowa zaszyły się w mojej głowie i nie chciały z niej wyjść. Nie wiedziałem jak zareagować. Nawet nie wiedziałem, co czuję ani jakie słowa byłyby odpowiednie. Nie chciałem w to wierzyć. Ona miałaby mieć wyrok? Kobieta, która drżała ze strachu przed mężczyznami, którą nocą budziły koszmary, którą ktoś skrzywdził. Ale jeśli to była prawda? To znaczyło, że oszukiwała mnie od początku. Kłamała prosto w oczy, obiecując szczerość. Musiałem z nią porozmawiać, ale nie miałem pojęcia jak.
- I co ja mam robić? - Szepnąłem do Bubblesa, który siedział na moich kolanach, jakby miał mi nagle odpowiedzieć. On tylko spojrzał na mnie bez zrozumienia. Może to głupie, że uciekłem do zoo, ale obecność zwierząt mnie uspokajała. Przesiedziałem tam jakiś czas, ale zamiast wrócić do domu, poszedłem do studia, gdzie spędziłem chwilę poprawiając jedną z piosenek.

You always knew just how to make me cry
And never did I ask you questions why
It seems you get your kicks from hurting me
Don't try to understand me
Because your words just aren't enough

Love is a feeling
Quench my desire
Give it when I want it
Takin' me higher
Love is a woman
I don't wanna hear it
Give in to me, give in to me...

Tak bardzo wciągnęło mnie tworzenie, że nie zwracałem uwagi na upływający czas. Ale koniec końców zmęczenie dało o sobie znać i skończyło się na tym, że zaanąłem z głową na konsoli. Gdy się obudziłem był już ranek. Wróciłem do willi, gdzie skierowałem się prosto do sypialni, ale przede wejściem zawahałem się i wycofałem. Może jeszcze spała? Zdawałem sobie, że tylko szukam pretekstu, aby odwlec tą rozmowę. Czy byłem zły? Tak, ale na pierwszy plan wysuwało się inne uczucie. Zawód. Po raz kolejny ktoś, komu ufałem mnie zawiódł, oszukał. Tylko tym razem nie mogłem znaleźć powodu. Dlaczego to robiła? Nie chciała moich pieniędzy, nigdy o nic mnie nie prosiła, nie chciała zaciągnąć mnie do łóżka, nie wyglądała jakby chciała zyskać sławę, albo cokolwiek innego. Nie sprawiała wrażenia, jakby zaraz miała pójść do mediów. Więc o co jej chodziło? Kręciłem się po całym domu, bezcelowo chodząc z jednego miejsca na drugie. Dopiero zaniepokoiło mnie, gdy po upływie kilku godzin Bella nie dawała żadnego znaku życia. W końcu musiałem pójść sprawdzić. Zapukałem do drzwi, ale gdy nikt nie odpowiadał, po prostu wszedłem do środka. Pokój był pusty. Szybko sprawdziłem szafki, w poszukiwaniu chociaż najdrobniejszego znaku, że wciąż tam była, ale niczego nie znalazłem. Jej rzeczy zniknęły i wszystko wskazywało na to, że ona też. Wybiegłem na zewnątrz z nadzieją, że jednak jeszcze nie opuściła Neverlandu. Wypytywałem po kolei spotkanych pracowników, ale nikt nic nie wiedział.
- Nocna zmiana poszła już do domu, ale może oni coś wiedzą - odezwał się jeden z ochroniarzy stojących przy bramie, gdy zadałem mu pytanie.
- Kto był tutaj przed tobą?
- Jakiś nowy. - Wzruszył ramionami. - Nie znam go. - Bez słowa wróciłem do domu i zadzwoniłem do Billa, który zdecydowanie lepiej znał wszystkich pracowników ochrony. On na szczęście orientował się, kto został ostatnio zatrudniony, ale nic konkretnego z tego nie wyniknęło, poza tym, że dowiedziałem się, że opuściła Neverland jeszcze nocą. Napomknąłem Billowi o wyroku, a on zaproponował, że wykorzysta swoje stare znajomości w policji i sprawdzi. Zawahałem się. W końcu to z nią powinienem porozmawiać, powinna sama mi o wszystkim powiedzieć, ale... ale skoro uciekła. Pozwoliłem mu na to, chociaż czułem się z tym źle, nie powinienem sam grzebać w jej przeszłości, jeśli o czymś mi nie mówiła, może miała dostatecznie dobry powód.

Mimo wszystko martwiłem się o nią na tyle, że nie mogłem wytrzymać na miejscu. Najbardziej prawdopodobne było to, że chciała wrócić do Nowego Jorku. Miałem taką nadzieję, bo druga opcja była zdecydowanie gorsza... wolałem nie myśleć o tym, że mogła sobie coś zrobić przez to, że od razu z nią nie porozmawiałem. Wsiadłem w samochód i ruszyłem. Nikt nie wiedział, w którą stronę poszła, ale najpierw wybrałem drogę na bliższe lotnisko, jednak nie znalazłem jej. Ze sztucznymi wąsami i czapką na głowie, ryzykując, że ktoś mnie rozpozna wszedłem do środka, gdzie niczego się nie dowiedziałem poza tym, że poprzedni lot do Nowego Jorku wystartował dwie godziny temu, a kolejny będzie późnym wieczorem. Zrezygnowany wróciłem do Neverlandu, aby ponownie zadzwonić do Billa. Ten jednak nie odbierał. Kilka nieudanych prób zaczęło mnie już niepokoić, ale może ciągle czegoś szukał? Dopiero po trzech godzinach wpadł jak burza do Neverlandu. 
- Michael! - Krzyczał już od wejścia, jakby coś się stało. Może coś z Bellą? Zbiegłem po schodach o mało się nie przewracając. - Lepiej usiądź - powiedział, gdy tylko mnie zobaczył. Wydawał się zdenerwowany. 
- Co się stało? Chodzi o Bellę? 
- Może chodźmy gdzieś, gdzie będziemy sami - zasugerował, wiedząc, że w moim domu przewijają się pracownicy. Przeszliśmy do biura, gdzie usiadł na fotelu, a ja kręciłem się w koło. 
- Powiedz w końcu o co chodzi. 
- Podzwoniłem trochę, zadzwoniłem do Franka, bo potrzebowałem jej nazwiska i może zacznijmy od tego. - Spojrzał na mnie. - Nie nazywa się Bella, Isabella ani nic podobnego. - Uniosłem brwi zaskoczony i usiadłem na fotelu obok, chowając głowę w dłonie. Okłamała mnie nawet z tym. Nawet jej imię nie było prawdziwe. - Scarlett Larsen, mówi ci to coś? - Pokręciłem głową. Chociaż nazwisko... brzmiało znajomo, ale nie miałem pojęcia skąd mogę je kojarzyć. 
- Po prostu powiedz. 
- Nie będę owijał w bawełnę, siedziała za zabójstwo. - Podniosłem na niego wzrok. Zatkało mnie. Ona? Miałaby kogoś zabić? 
- Nie wierzę. 
- Mi też trudno było uwierzyć, ale znajomy mojego znajomego ze szkoły policyjnej jest klawiszem w więzieniu, w Nowym Jorku, siedziała tam, ale wyszła na warunkowe. 
- Okłamywała mnie, kłamała prosto w oczy. - Podszedłem do okna. - Wszystko, co mi mówiła to jedno, wielkie kłamstwo, powiedz mi, dlaczego jestem tak cholernie naiwny? 
- Też niczego nie podejrzewałem Mike. - Podszedł do mnie i położył dłoń na moim ramieniu. - Nic dziwnego, że się nie przyznawała. 
- Ona zabiła człowieka - powiedziałem nadal niedowierzając. Dopiero do mnie docierało, co zrobiła. Za co została skazana. Zabiła. Zabiła człowieka. - Zabiła człowieka - powtórzyłem. Nie chciałem w to wierzyć. Kobieta, którą pokochałem okazała się morderczynią. Jak mógłbym żyć z taką osobą? Co gdybym teraz się nie dowiedział? Czy wymyśliłaby kolejne kłamstwo? Może sam skończyłbym tak samo jak tamta osoba?
- Michael, to jeszcze nie wszystko. - Nie miałem siły słuchać więcej, ale tylko dałem mu znak głową, aby mówił dalej. W końcu nie mógł powiedzieć już nic gorszego. - Pamiętasz jak kilka lat temu zeznawałeś w sądzie w sprawie zabójstwa? Byłeś świadkiem. 
- Takich rzeczy się nie zapomina Bill, ale jaki to ma... - Nie dokończyłem, bo zacząłem łączyć fakty. Wtedy oskarżona była młoda dziewczyna. Widziałem jak to zrobiła. Przypadkiem. Akurat przechodziłem. Nie powiedziała prawie ani słowa w trakcie rozprawy. - To była ona - stwierdziłem. Ochroniarz tylko pokiwał głową. To sprawiło, że już nic nie rozumiałem. Powoli wracały do mnie wspomnienia z tamtego dnia.

*Gary 1979 r. 

Było jeszcze lato. Razem z braćmi mieliśmy akurat koncert w okolicy, więc przyjechaliśmy odwiedzić dalszą rodzinę, która nadal mieszkała w Gary. Późnym wieczorem musiałem się przewietrzyć i razem z Randy'm poszliśmy przejść się po okolicy i powspominać stare czasy, gdy sami jeszcze byliśmy mieszkańcami miasteczka. Wtedy usłyszeliśmy krzyki dochodzące z jednego z domów, obok których przechodziliśmy. Nic nadzwyczajnego w tej okolicy, ktoś się kłócił. Jednak po chwili rozbrzmiał dźwięk wystrzału. Obaj stanęliśmy na baczność zwracając nasz głowy w kierunku, z którego dobiegał dźwięk. Przez okno zobaczyłem dziewczynę trzymającą broń i upadającego mężczyznę. To były sekundy. Randy ocknął się szybciej ode mnie. 

- Dzwonię na policję. - Pobiegł do najbliższej budki telefonicznej, a ja wciąż stałem zszokowany tym, co zobaczyłem. Do momentu, w którym ktoś na mnie nie wpadł. Dziewczyna, którą przed chwilą widziałem w oknie. Odruchowo ją przytrzymałem. 

- Puść mnie - mówiła drżącym głosem. - Błagam, puść mnie. - Ale ja nie słuchałem, sam nie do końca wiedziałem, co się dzieje. Przed chwilą strzeliła do człowieka. Nie kontrolowałem siebie. Po tym, co widziałem, nie mogłem wydusić z siebie ani słowa. Próbowała się wyrywać, ale nie mogła. Może nie miała siły. Sama wyglądała na równie wystraszoną jak my. - Proszę, ja się tylko broniłam. - Chyba płakała. - Błagam, nikt mi nie uwierzy, broniłam się... - Później wszystko działo się szybko. Policja. Karetka. Ktoś ze mną rozmawiał.

- Zabójstwo... zwłoki... mężczyzna... chirurg... - Jak przez mgłę słyszałem pojedyncze słowa. Kilka miesięcy później zeznawałem w sądzie.    

*1988 r.

Wtedy wyraźnie słyszałem jej słowa ,,Broniłam się''. Po tylu latach wciąż rozbrzmiewały w mojej głowie. A co jeśli mówiła prawdę? Co jeśli ta historia była dużo mniej oczywista niż myślałem? Miałem tak wiele pytań i tak mało odpowiedzi. Jednocześnie nie wiedziałem czy chcę je usłyszeć.

*Bella

Milczenie bywa wymowne. Często nawet bardziej niż jakiekolwiek słowa. Michael nic nie powiedział, nie krzyczał, po prostu wyszedł nie obdarzając mnie nawet jednym spojrzeniem. To dało mi do zrozumienia, że nie mam czego szukać w Neverlandzie. To koniec. Nawet nie wiedziałam, co miałabym mu powiedzieć. Prawdę? Nie uwierzyłby mi, może gdybym była szczera od początku... ale nie po tym, co usłyszał. Mam wyrok. To jedno zdanie przekreśliło wszystko. Michael Jackson i kryminalistka. To od początku było skazane na porażkę, chociaż przez chwilę pozwoliłam sobie uwierzyć, że wszystko się ułoży. Ten człowiek zmienił tak wiele. Pojawił się przypadkiem, wpadł do mojego życia i wywrócił je do góry nogami. A ja go okłamywałam. Okłamywałam też siebie od samego początku, wmawiając sobie, że to on zniszczył mi życie. Wymyśliłam sobie, że mu się za to odpłacę, że go zniszczę, skrzywdzę, aby wiedział jak to jest, gdy cały świat się od niego odwróci. Ale w tym wszystkim zapomniałam, że sama mam uczucia, które postanowiły sobie znaleźć miejsce w jego ramionach i nie mogłam nic z tym zrobić. Byłam zła na siebie, a za swoją słabość i zła na niego, że był kimś, kogo tak trudno nienawidzić. Później została już tylko złość na samą siebie za to, że pozwoliłam sobie na nadzieję i uczucia.

Długo siedziałam w jednej pozycji, wgapiając się w ścianę. W końcu zaczęłam się pakować. Bo na co miałam czekać? Aż sam da mi jeszcze dosadniej do zrozumienia, że mam się wynosić? Zarzuciłam torbę na ramię i wyszłam. Przez chwilę miałam poczucie, że może powinnam coś zostawić. Jakiś kawałek kartki, list, cokolwiek, tak jak to bywa w filmach. Ale nie mogłam znaleźć odpowiednich słów, jakby one nie istniały. Miałam szczęście. Już nie padało, a przy bramie nie spotkałam żadnego ze znajomych ochroniarzy. Ci, którzy tam byli bez słowa wypuścili mnie na zewnątrz. No cóż, zawsze łatwiej było stamtąd wyjść niż wejść. Ruszyłam przed siebie i dotarłam do drogi głównej. Było pusto i ciemno. Tylko co jakiś czas przejechał samochód. Nie wiedziałam, czy idę w dobrą stronę, ale w zasadzie jakie to miało znaczenie? Co dalej? Co miałam ze sobą zrobić? Szłam przed siebie, pogrążona we własnych myślach, z których wyrwał mnie dźwięk klaksonu.
- Ej dziewczyno! Podwieźć cię? - Krzyknęła kobieta siedząca za kierownicą tira. W pierwszej chwili byłam tak zdezorientowana, że nie odpowiedziałam. - Wsiadasz czy nie? - Odezwała się po raz kolejny. Pokiwałam tylko głową i ruszyłam w stronę wielkiego pojazdu. - Rzuć sobie torbę za fotele. - Wskazała kciukiem na miejsce, za siedzeniami, gdzie leżał materac. Zrobiłam tak jak mówiła. - Gdzie idziesz?
- Na lotnisko. - Na te słowa parsknęła śmiechem, a ja tylko wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem czy do jutra byś doszła, do Santa Barbara jest ze czterdzieści mil. - Milczałam. - Na szczęście przejeżdżam obok, to tam cię odstawię, będziemy za jakieś dwie godziny, bo ten sprzęt szybciej nie uciągnie. - Poklepała dłonią kierownicę.
- Dzięki.
- Nie jesteś zbyt wygadana, co?
- Nie, chyba nie bardzo.
- Czemu idziesz piechotą?
- Pokłóciłam się z kimś.
- I facet wywalił cię z domu?
- Nie, po prostu wyszłam. - Zerknęła na mnie kątem oka.
- Nie wolałabyś jednak wrócić? - Pokręciłam głową. - To o co poszło?
- Nie chcę o tym rozmawiać.
- W porządku, jeżdżę dwadzieścia pięć lat, często zabieram autostopowiczów, różne historie już słyszałam. - Przerwała. - Jak masz na imię? 
- Bella - odpowiedziałam po chwili wahania. Zauważyła to, ale nie zająknęła się na ten temat. - A ty? 
- Jenna, ale możesz mówić mi Jen, jak jesteś głodna możemy gdzieś zjechać po drodze, na pewno będzie taniej niż na lotnisku, zdzierają tam z każdego ile mogą. 
- Nie trzeba, dzięki.   

Kobieta jeszcze kilka razy próbowała zaczynać jakiś temat, ale nie miałam ochoty na rozmowę. W końcu odpuściła i podgłosiła radio, aby zagłuszyć ciszę. Wysadziła mnie na tyle niedaleko lotniska, że dojście piechotą nie stanowiło już większego problemu. Na miejscu kupiłam bilet na najbliższy samolot do Nowego Jorku, który jak się okazało odlatywał dopiero następnego dnia rano. Czekała mnie reszta nocy na lotnisku. Znalazłam sobie miejsce na podłodze z widokiem na płytę lotniska i oparta o filar przyglądałam się startującym samolotom. Szukałam czegokolwiek, aby tylko uciec od dręczących mnie myśli. Ale nie mogłam. Przetarłam oczy, z których mimowolnie wypłynęło kilka łez. Kto by pomyślał, że będę płakać z powodu mężczyzny. Na pewno nie ja. Kilka razy przeszło mi przez myśl, aby wrócić, porozmawiać z nim, powiedzieć mu prawdę, całą prawdę. Jednak wiedziałam, że to bezsensu. Nadzieja przeplatała się z poczuciem bezradności. Jeśli naprawdę mnie kochał, jeśli to nie były tylko słowa, to uwierzyłby mi? Wybaczył? Dał jeszcze jedną szansę? Odpowiedź brzmiała ,,nie''. Znienawidziłby mnie tylko bardziej. Dlatego po kilku godzinach czekania, kilkunastu okrążeniach po budynku, odleciałam bez pożegnania, zostawiając Neverland za sobą, ze świadomością, że już nigdy nie wrócę. Niestety po wylądowaniu w Nowym Jorku czekała mnie niespodzianka, jedna z tych mniej przyjemnych. 
- Scarlett Larsen? - Jakby znikąd przede mną wyrosło dwóch policjantów, na których widok odruchowo zrobiłam krok w tył. 
- O co chodzi? - Spytałam dopiero po chwili. Tak dawno nikt nie zwracał się do mnie moim prawdziwym imieniem, że w pierwszej chwili nie miałam pewności czy chodzi o mnie. 
- Jesteś aresztowana za naruszenie zasad zwolnienia warunkowego. - Kiwnął głową na drugiego, wyraźnie młodszego, policjanta. Chociaż nie zrobiłam nic, aby im się sprzeciwić od razu zostałam zakuta w kajdanki i sprawdzono nazbyt dokładnie czy nie mam nic ukrytego w kieszeniach, czy pod ubraniem. Pod wpływem dotyku od razu się wzdrygnęłam, ale nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. Wokół nas zdążył już zebrać się tłum gapiów, którzy znudzeni czekaniem na swój lot, z zainteresowaniem obserwowali całą scenę. Jeden z policjantów wziął moją walizkę, a drugi mocno chwycił mnie za przedramię i szarpnięciem zmusił, abym zgięła się w pół, po czym poprowadził przez tłum. Koszmar zaczął się od nowa. 

***

Hej!
I jak wam się podoba kolejny rozdział? W końcu coś się dzieje xD
Zapraszam do zostawienia komentarza i ☆ jeśli rozdział wam się podobał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro