Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I. Takie są najgorsze

,,(...)
Czy czułeś ten ból?
Nie mieć nic
Marzyć o czymś
A potem stracić nadzieję
To nie życie, to kalectwo
Ale czas dał obietnice
Tylko obietnice (...)

Obietnice śmierci."

~ The Jacksons ,,Be not always"

Nowy Jork, 1987 r.

*Lily

Kilka ubrań, stare zdjęcie z rodzicami, wystrugany prawie do końca ołówek, notatnik, para butów, szesnaście dolarów i czterdzieści siedem centów, był to cały mój dobytek po ośmiu latach spędzonych w więzieniu. Całość mieściła się w niewielkim plecaku, który został mi zwrócony, kiedy przeszłam po raz ostatni przez drzwi zakładu karnego. Zanim wyszłam z budynku odetchnęłam głęboko wciągając zapach więziennych murów. Najtrudniejszy był pierwszy krok, uwierzenie w to, że mogę wyjść. Dopiero pogoniona przez strażnika ruszyłam na przód, po ścieżce prowadzącej do bramy, za którą znajdowała się wolność. Pokonując każdy kolejny cal czułam się coraz mniej pewnie, ale musiałam iść dalej. Gdybym tylko spróbowała się zatrzymać, zaraz prowadzący mnie klawisz ponownie by mnie pogonił. W końcu dotarliśmy do masywnej bramy, a on niespiesznie przekręcił klucz. Dziwne uczucie towarzyszyło mi podczas wyjścia. Jakby strach zmieszany z niepewnością. Ale nie szczęście. Nie było we mnie ani grama radości. Nie cieszyłam się z tego, że wychodzę. Nie miałam do tego powodu, za bramami tego miejsca byłam sama, porzucona przez wszystkich.
- Długo tak jeszcze będziesz stać? - Usłyszałam za plecami oschły głos strażnika, gdy zatrzymałam się w przejściu. - Wyłaź, nie mam całego dnia. - Lekko mnie popchnął, dając mi do zrozumienia, że chce jak najszybciej zamknąć bramę. Zrobiłam krok w przód i zamarłam. Z jednej strony nie mogłam uwierzyć, że to już, ale z drugiej, nie potrafiłam sobie wyobrazić życia w innym miejscu, bez nakazów, zakazów, wyznaczonych godzin na każdą czynność. Więzienna rutyna, do której byłam przyzwyczajona, i która zaczęła być dla mnie w pewnym momencie bezpieczna, została nagle roztrzaskana, bez żadnego przygotowania na życie bez niej. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, chociaż na stały ląd prowadziła tylko jedna, prosta droga. Stałam i gapiłam się przed siebie jak idiotka. Musiało minąć trochę czasu zanim to wszystko do mnie dotarło. Nie wiedziałam jak sobie poradzę w nowym świecie, w mieście, którego nie znałam, które widziałam tylko raz, przez okno policyjnej furgonetki. W końcu, gdy ruszyłam przed siebie, udało mi się zrobić zaledwie kilka kroków. Stanęłam na moście i popatrzyłam w dół na rzekę. Przeszło mi przez myśl, aby skoczyć i zakończyć to wszystko. Pewnie nie byłabym pierwsza ani ostatnia. W końcu nie miałam do kogo wracać, nikt na mnie nie czekał, byłam sama jak palec, z przeszłością, która nie dawała o sobie zapomnieć. Jedyne, co miałam to ten plecak i mieszkanie socjalne, które przydzielili mi gdzieś w Bronksie. Ale stchórzyłam. Wzięłam kilka głębszych oddechów i mogłam iść dalej. Czułam pot spływający po moim czole, w końcu był środek lata, a dzień wydawał się wyjątkowo gorący, nawet bardziej niż mogłoby się wydawać.
Wraz z tym jak zbliżałam się do głównej ulicy, do moich uszu docierało coraz więcej dźwięków. Słyszałam coraz wyraźniej samochody, motocykle, syreny karetki. Z każdym kolejnym krokiem dźwięki miasta stawały się głośniejsze i wyraźniejsze. Zaczęłam też dostrzegać pojazdy, budynki, spieszących się gdzieś ludzi, a w oddali statuę wolności oraz piętrzące się wieżowce Manhattanu, których stąd widać było zaledwie niewyraźne zarysy. Podeszłam do pierwszego przystanku, który zobaczyłam i wyjęłam z kieszeni jeansów zwiniętą karteczkę, którą dostałam od prawnika. Był na niej zapisany adres mieszkania, które nasze szlachetne państwo łaskawie mi przydzieliło, abym nie musiała spać pod mostem. Chociaż nie wiem, co w tym przypadku byłoby lepsze. W końcu Bronks nigdy nie cieszył się dobrą sławą, wiedzieli to nawet ludzie z poza Nowego Jorku. Wiedziałam to także ja, chociaż nigdy tam nie byłam. Znałam stamtąd kilka, a może kilkanaście dziewczyn, które razem ze mną odsiadywały swoje wyroki. Z ich opowieści dzielnica jawiła się jako miejsce, w którym trudno żyć życiem powszechnie uważanym za normalne, pełnym wyrzutków, gangów, narkomanów, bezdomnych włóczących się bez celu po ulicach. Podobno kulkę można było zarobić w każdej chwili, wystarczyło znaleźć się w nieodpowiednim miejscu. A ja musiałam tam dotrzeć. Jednak przeglądając nazwy przystanków na tabliczkach nie widziałam nawet nazwy podobnej do ulicy, na którą miałam się dostać. Usiadłam zrezygnowana na ławce. Najprostsze czynności wydawały się być zbyt trudne do wykonania.
- Potrzebujesz pomocy? - Zauważyłam, że obok mnie usiadła starsza kobieta.
- Muszę dostać się tutaj. - Podaję jej kartkę, z zapisanym adresem. - Nie wiem jak tam dojechać.
- Mogłabyś przeczytać mi adres? Nie widzę bez okularów.
- 2119 Tiebout Ave, z tego co wiem, to jest w Tremont.
- Nie znam tej ulicy, ale aby dojechać do Tremont musisz dojechać autobusem na przystanek Ditmars i tam przesiąść się na metro, którym dojedziesz już do Tremont.
- Dziękuję.
- Tym autobusem dojedziesz. - Wskazała na pojazd, który właśnie nadjeżdżał. - Uważaj na siebie i nie zapomnij kupić biletu. - Pokiwałam tylko głową. Gdy siedziałam już na miejscu mogłam odetchnąć zadowolona z siebie, że tak sprawnie poszła mi pierwsza interakcja z ludźmi z zewnątrz. Pomyślałam, że może nie będzie wcale aż tak źle. Całą drogę przejechałam w dużym skupieniu, aby na pewno nie ominąć odpowiedniego przystanku, ale jednocześnie moją uwagę ciągle odwracały mijane budynki. Zwyczajne domy, kamienice, sklepy wydawały się być czymś z innej planety, nie wiedziałam jak się w tym wszystkim odnajdę. Zza okna uliczki sprawiały wrażenie labiryntu niemożliwego do przejścia. Udało mi się jednak dojechać i bez problemu przesiąść się do metra. Na szczęście ta część drogi minęła znacznie szybciej. Im bardziej zbliżałam się do odpowiedniej stacji, tym mniej osób zostawało w środku. Kilka przystanków przed Tremont naliczyłam zaledwie czworo: starszą parę, która starała się nie podnosić wzroku znad gazety, chłopaka kiwającego się w przód i w tył oraz kogoś w kapturze, ostentacyjnie popijającego piwo. Nikt na nikogo starał się nie zwracać uwagi. Prawdopodobnie, gdyby ktoś konał na środku, nikt nie podniósłby wzroku. Obojętność była drogą do przetrwania, tego nauczyłam się już w więzieniu i szybko pojęłam tą lekcję. Dotyczyło to wszystkich dziedzin życia. Nie było miejsca na współczucie.

Kiedy w końcu wysiadłam, pierwsze wrażenie, wydawało się nie być takie złe, jak mogłoby wynikać z opowieści kobiet, które poznałam. Stacja była prawie pusta, tylko kilku nastolatków puszczało głośno jakąś muzykę, do której jeden z nich wykonywał ruchy, które chyba miały przypominać taniec. Mijając ściany pełne graffiti wyszłam po schodach na zewnątrz, gdzie ponownie uderzyła we mnie fala gorąca. Rozglądałam się dookoła szukając nazwy odpowiedniej ulicy, jednak nie mogłam dostrzec niczego, nawet przypominającego zapisany na kartce adres. Zostało mi tylko ruszyć przed siebie z nadzieją, że trafię sama lub znajdę kogoś, kto nie wygląda podejrzanie. Niestety zagłębiając się w kolejne uliczki zaczęłam zauważać to, o czym słyszałam w więzieniu. Dziury w drodze i śmieci wydawały się być najmniejszym z pośród problemów, a w powietrzu unosiła się dziwna mieszanka zapachów. Naciągnęłam kaptur na głowę, chowając się przed ciekawskimi spojrzeniami, jakby miało mnie to dodatkowo uchronić przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Mijane budynki miały powybijane szyby na parterze, które były zabite deskami, lub zasłonięte kartonem. Sklepy, bary i inne lokale zabezpieczono grubymi kratami, na których wisiały wielkie kłódki. Na jednym z murów ktoś napisał jaskrawozielonym sprayem ,,Fuck the cops''. Pomiędzy tym wszystkim, na ulicach kręcili się ludzie. Dawno nie czułam się tak bardzo niepewnie jak wtedy. Chciałam jak najszybciej trafić na odpowiednią ulicę. Ci, którzy nie pracowali włóczyli się z pustym wzrokiem wbitym gdzieś w przestrzeń, jakby byli w innym świecie i nie widzieli tego prawdziwego. Niektórzy popijali piwo albo wino z kartonu i palili trawkę. Ktoś grzebał w śmieciach, a na rogu jednej z ulic stała grupa młodych, czarnoskórych mężczyzn. Gdy obok nich przechodziła, któryś zagwizdał na mój widok, co sprawiło, że przyspieszyłam kroku. Zdecydowanie nie było tam bezpiecznie i z każdą chwilą przekonywałam się o tym coraz bardziej. Mój instynkt samozachowawczy zaczynał głośno krzyczeć, wiedziałam, że w każdej chwili musiałam być gotowa do ucieczki.

Gdy w końcu dotarłam pod wskazany adres budynek okazał się nie różnić jakoś szczególnie od innych. Wysoki, obskurny, z kratami w oknach na dolnych piętrach, które jednak nie uchroniły szyb od wybicia. Otwarłam drzwi. Kamienica przywitała mnie ostrym zapachem moczu i zgnilizny, a na podłodze zauważyłam niewielką kałużę. Skrzywiłam się po czym bez większego namysłu ruszyłam w stronę windy. Sprawiała wrażenie nie do końca sprawnej, wydawała dziwne dźwięki, ale nie miałam zamiaru wchodzić po schodach na ósme piętro. Już byłam zbyt wykończona, po długim chodzeniu po mieście nogi wchodziły mi do tyłka. Dojechałam na górę i już bez większych utrudnień znalazłam odpowiednie mieszkanie. Myślałam, że to już koniec problemów na jeden dzień, ale jak się okazało było to niestety czcze życzenie. Gdy tylko nacisnęłam klamkę i uchyliłam drzwi stanęła w nich ciemnoskóra dziewczyna z nożem kuchennym w dłoniach. Chyba obie byłyśmy tak samo zaskoczone swoim widokiem.
- Kim jesteś? I co robisz w moim mieszkaniu? - Spytałam pierwsza, gdy już odrobinę ochłonęłam.
- Jakie twoje mieszkanie? Mieszkam tutaj od pół roku - odezwała się nadal mocno ściskając nóż w dłoniach, bez zamiaru wpuszczenia mnie do środka.
- Mam ten adres od adwokata.
- I co mi do tego? - Przerwała mi, coraz bardziej zdenerwowana.
- To, że nie obchodzi mnie czy mieszkasz tutaj pół roku, czy pięć lat. - Zrobiłam krok do przodu na tyle, że czubek noża dotykał mojej klatki piersiowej. Widziałam, że jej ręce lekko drżą. - Mam tutaj mieszkać.
- To niemożliwe. - Dopiero po chwili opuściła nóż i zrobiła mi miejsce, abym mogła wejść do środka. - To musi być jakaś pomyłka.
- Podobno to się zdarza. - Weszłam do środka ignorując ją. To coś, o czym słyszałam już w więzieniu. Gdy ktoś mieszkał sam, w mieszkaniu socjalnym, bez rodziny, to zdarzały się "przypadkowe'' pomyłki, których nikt, nigdy nie miał zamiaru naprawiać. Osoby trafiające razem do mieszkania miały wybór: albo mieszkać razem, próbując się przy okazji nie pozabijać, albo wylądować pod mostem, bo szukanie czegoś na własną rękę z kartoteką i przy nowojorskich cenach nie wchodziło w grę. Prawda była taka, że potrzebujących ludzi było więcej niż dostępnych mieszkań, a jako byli więźniowie byliśmy osobami gorszego sortu więc upychali nas, gdzie tylko mogli. W końcu po latach dzielenia celi z innymi osobami nie powinniśmy mieć problemu z dzieleniem mieszkania, prawda?
- Nikt mnie nie informował ani nie pytał o zdanie.
- Ile ty masz lat? - Spojrzałam na nią. - To państwowe mieszkanie, oni mają w dupie nasze zdanie. Mam tutaj mieszkać i nie obchodzi mnie czy ci się to podoba czy nie. - Może mówiąc to nie byłam zbyt miła, ale nie szukałam przyjaciół, ani nie zależało mi jakoś szczególnie na nawiązywaniu nowych znajomości. - Mam nadzieję, że przynajmniej jest drugi pokój, bo mam dość współlokatorów.
- Jest - odezwała się po chwili i czubkiem noża, który nadal trzymała w ręce wskazała na drzwi. - Tam. - Bez żadnego słowa od razu ruszyłam do odpowiedniego pomieszczenia, a ona chyba wyszła, bo po chwili usłyszałam głośne trzaśnięcie. Nie obchodziło mnie to jakoś szczególnie, mogła wyjść i nie wracać. Rozpakowałam swoje rzeczy i nie wiedziałam, co mam dalej ze sobą zrobić. Zarówno w pokoju jak i w mieszkaniu nie było zbyt wiele do oglądania. Poza sypialniami znajdowała się tam tylko łazienka z podrdzewiałym prysznicem i coś, co chyba miało przypominać salon z aneksem kuchennym. W rogu stał telewizor, przed którym znajdował się niski stolik, a zaraz za nim różowa kanapa do kompletu ze zgniłozielonym fotelem. Ściany były żółte, a pozostałe meble wyglądały jak zebrane losowo z jakiejś wyprzedaży, albo ze śmietnika. Wszystko dopełniały staroświeckie firanki i grube, ciemne zasłony zawieszone na drewnianych karniszach.

Z braku lepszych zajęć włączyłam telewizor i położyłam się na kanapie, która w porównaniu z więzienną pryczą wydawała się być szczytem luksusu, nawet zapach fajek, którym była przesiąknięta tego nie zmieniał. Dopiero poczułam jak cały dzień mnie wykończył. Ładunek emocjonalny jaki niosło ze sobą wyjście na wolność był większy niż mogłam się tego spodziewać. Bezmyślnie gapiłam się w szklany ekran, w którym leciały akurat wiadomości, chyba, jakaś kobieta mówiła o czymś, ale nie skupiałam się na tym jakoś szczególnie. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam.

Obudziło mnie dopiero trzaśnięcie drzwi. Na zewnątrz było już ciemno.
- Jebane urzędasy. - Usłyszałam i światło się zaświeciło. Jak się okazało to moja nowa współlokatorka wróciła skądś, dając aż nadto znać o swojej obecności. Usiadłam na kanapie patrząc na nią. Gdy zorientowała się, że nie jest sama usiadła obok mnie. - Byłam w tym pieprzonym urzędzie - oświadcza szukając czegoś w torebce.
- I?
- I zajebali się w akcji i nic z tym nie zrobią. - Wyjęła zapalniczkę i paczkę papierosów.
- A czego ty się spodziewałaś?
- Kurwa mać. - Zamiast odpowiedzieć zaklęła, bo jak się okazało paczka była pusta. - Masz szlugi?
- Nie palę i jakbyś mogła to nie pal przy mnie.
- Co, w kiciu nie nauczyli cię palić? - Zaczęła grzebać w szufladzie, z której wyjęła pełne opakowanie. Nie robiąc sobie nic z tego, co powiedziałam zapaliła i teatralnie się zaciągnęła, wydmuchując po chwili chmurę dymu.
- Mam dość fajek na resztę życia. - Przekręciła tylko oczami, ale wstała i stanęła przy oknie, które otworzyła na oścież.
- Nie tylko wyglądasz jak pierdolona księżniczka - fuknęła pod nosem. - Przyzwyczaj się, bo nie zamierzam za każdym razem wietrzyć całego salonu. - Sama nie wiem, po co z nią siedziałam, w końcu jeśli coś mi nie pasowało, mogłam wrócić do siebie, ale nie zrobiłam tego. Przyzwyczajenie do czyjejś obecności być może mi na to nie pozwoliło. Ona, gdy już trochę się uspokoiła ponownie usiadła na kanapie i podała mi rękę. - Megan.
- Lily. - Uściskam jej dłoń. Ona słysząc to imię tylko parsknęła śmiechem. Nie było o ono prawdziwe. Może to tylko imię, ale gdy nie było moje w jakiś sposób pomagało mi odciąć się od przeszłości, od ludzi i nie przywiązywać się zanadto. Jakby to wszystko dotyczyło nie mnie, a kogoś innego. Zauważyłam to już w więzieniu, kiedy starsze więźniarki zaczęły zwracać się do mnie prześmiewczo ''Mała Alicja'', bo wyglądem przypominałam im postać z bajki ,,Alicja w krainie czarów''. Tak bardzo to się przyjęło, że po pewnym czasie zaledwie kilka osób wiedziało, jak naprawdę się nazywam. Wtedy byłam też inna. Cicha, delikatna i przerażona miejscem, do którego trafiłam. Pierwsze tygodnie były trudne, gdy przyszło mi się zmierzyć z twardą, więzienną rzeczywistością. Musiałam się przystosować, a nowe imię wydawało się mi pomóc w stawaniu się kimś innym i oddzielić wystraszoną nastolatkę od osoby, którą musiałam wykreować.
- Pasuje ci aż za bardzo - śmiała się nadal rozbawiona Megan. - Za to więzienie ani trochę.
- To już słyszałam.
- Nie wyglądasz jakbyś ledwo wyszła, słodka, niewinna laleczka. - Zerknęła na mnie przelotnie. - Takie podobno są najgorsze. - Wzruszyłam ramionami. Nie przejęłam się tym szczególnie. Nie był to pierwszy raz kiedy to słyszałam. Ludzie pochylający się nad moją sprawą dzielili się na dwie grupy. Jednym było trudno uwierzyć, że ktoś, na czyj widok pierwszym określeniem jakie mogło się nasuwać było ,,słodka idiotka'' mógłby zrobić cokolwiek złego, a drudzy, podobnie jak Megan, uważali, że tacy są właśnie najgorsi.
- Oszczędź mi tego, przerabiałam to już i na policji, i w sądzie, i w więzieniu.
- Długo siedziałaś?
- Osiem lat, wypuścili mnie na warunkowym, a ty? - Spytałam, aby pociągnąć rozmowę, chociaż kompletnie mnie to nie interesowało.
- Ze trzynaście? Nie jestem pewna, kilka krótkich wyroków i się nazbierało, jakieś kradzieże, włamania, wiesz jak to jest. - Popatrzyła na mnie. - Za co siedziałaś?
- Morderstwo. - Odpowiadałam na to pytanie tak często, że mój głos brzmiał jakbym mówiła o pogodzie lub o tym, co zjadłam na obiad. Megan nie wydawała się tym szczególnie poruszona.
- Czyli mam rację - odpowiedziała dopiero po chwili, lekko się uśmiechając. - Takie są najgorsze.

***

Hej, hej, hej!
Witam zarówno starych jak i nowych czytelników, jak widzicie, ruszam z nowym opowiadaniem. Nie rozpisując się za dużo, mam nadzieję, że was wciągnie i wam się spodoba! :D
Zapraszam do podzielenia się swoimi wrażeniami po przeczytaniu pierwszego rozdziału, a kolejne postaram się dodawać regularnie co tydzień ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro