Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7.2 Obiecani Synowie

Podróż Morgany do położonej na południowym wschodzie Twierdzy Wykutej Z Magii trwała tygodnie. Z początku w większości zamroczona alkoholem rzygała pod siebie, starając się także pozbyć wszelkich uczuć i wspomnień. Nie wychodziło jej to rewelacyjnie. Zasypiała z butelką wina i obrazem małej Mavell pod powiekami. Słodkiej, złotogłowej córeczki pożeranej przez zielone języki ognia.

Nie mogła ich powstrzymać, ani wspomnień, ani płomieni. Nieposłuszne i łakome zlizały z lica dziewczynki życie, spopieliły warkoczyki i jagodową sukienkę.

Nie raz budziła się z wrzaskiem zamarłym na ustach, zroszona śmierdzącym strachem potem i szalenie bijącym sercem. Pluła sobie w brodę za otworzenie tych przeklętych drzwi do przeszłości. Demony opuściły swoją celę i rozpoczęły taniec w pełnej grozy melodii, na nowo pazurami rozszarpując jej serce. Nie miała sił, aby z nimi walczyć, a więc piła. Wino wpływało do jej ust z taką samą agresją, z jaką je opuszczało. Fontanny czerwieni i żółci, goryczy i rozpaczy, wrzasków, lamentów, przeszłości, tęsknoty i żalu.

Miotała się od karczmy do karczmy, od nocy do nocy, przez łzawe poranki i pełne szumu w głowie noce, kiedy to otulała się wszystkim i niczym. Muzyką bardów, opowieściami podróżnych, alkoholem i zaskakująco iluzorycznym ciepłem ognisk. Nie mogła się rozgrzać, nie potrafiła zapanować nad drżeniem. Nie tylko kończyn, ale i serca, gardła i brody, kiedy to spływały po niej kolejne łzy i zalane winem niestrawione posiłki.

Po kilku dniach palącej fontanny poddała się i zaprzestała zabijania świadomości.

Trzeźwa, zmęczona i pełna desperacji parła na wschód. Ironiczną wschód, wschód tak wiele razy wspomnianą przez Donovana. W jej umyśle zawsze został Donovanem. W końcu to jego poznała, a nie świętoszkowatego Constantine sprzed wojny. To Donovan ukazał jak prosty człowiek, niemagiczny żołnierz z żelaznej armii i zarazem dezerter może wykazać się wielką odwagą i wiarą w przeklęty, pełen zła świat. Głupi i dzielny. Realny i zarazem tak odległy.

Rozniecił w niej słaby płomień na lepsze jutro, na naprawę tego, co wydawało się nie do naprawienia, na stanie się na nowo potrzebnym magiem, kimś znaczącym. Pragnęła na nowo z dumą nosić jagodowy płaszcz i obnosić się swoim nazwiskiem. Przestałaby być jedynie żebraczką o kolejny oddech, a wojowniczką o świt. Nie dosłowny, w końcu słońce dalej skrywało się za ciemnymi chmurami, ale świt w sensie metaforycznym.

Jej brzask, nowy dzień, nowe życie, nowy start, nowa szansa.

Decyzja należała do niej. Tylko do niej. Pytanie tylko, czy posiadała wystarczająco sił, aby przeć do przodu, a przed tym, aby się podnieść i na nowo nie upaść.

Mogło być lepiej? Trzeźwy umysł niezbyt dobrze znosił kolejne dni podróży, ale jednak szła dalej z wysoko uniesioną głową i powoli rodzącym się pomysłem w głowie. Syn Anny otworzył jej oczy. Sprawił, że ujrzała w swoim darze nowe możliwości. Nie tylko stanie się szanowaną czarownicą, a kimś pomocnym, niosącym nadzieję.

Brzmiało to niczym wywód Donovana. Ten mężczyzna potrafił wpłynąć na otaczających go ludzi, czy też bogów, w sposób, w jaki z pewnością nie zdawał sobie sprawy. Wystarczyło mu tylko kilka dni.

Morgana podróżowała główną drogą, udeptaną i prostą wokół wysoko rosnących lip. Szeleściły nad jej głową żółtymi niczym słońce liśćmi. Dziwiła się, że porywisty wiatr jeszcze ich wszystkich nie strącił, ubierając szarą trawę w swoje kolory.

Z Torrem rozstała się zaraz po opuszczeniu The Blue Ball. Z przekleństwami na ustach i złamanym sercem skierował się na południe. Zostawił Morganę samą. Co dziwne samotność nigdy jej aż tak nie doskwierała, aż do tego momentu. Kilka dni spędzone w towarzystwie mężczyzn, rozbudziło w niej ludzkie odruchy, pragnienie obecności drugiej osoby, kilka słów, nawet jeśli ironicznych Harrelsona czy irytująco napompowanych nadzieją Donovana.

Usłyszała za sobą zbliżającego się konia. Spięła się, gotowa na nadchodzące problemy. Samotnie podróżująca kobieta, a nie bogini, w końcu nie nosiła magicznego płaszcza, który na to by wskazywał, stanowiła pozornie łatwy cel dla rabusiów. Jakiś dzień po opuszczeniu The Blue Balls napadło na nią dwóch chłystków z nożami. Bez mrugnięcia okiem, a wręcz ze znużeniem, odurzyła ich proszkiem wzmocnionym swoją magią. Padli niczym muchy, nim zdali sobie sprawę, z kim zadarli. Morgana podjudzona złośliwością i alkoholem rozebrała ich do naga i powiesiła za nogi na drzewie, ówcześnie magicznie zmniejszając im genitalia.

Koń i obijające się na drodze koła. Dźwięki znajdowały się tuż za nią, po chwili obok niej zatrzymała się dorożka. Na koźle siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich nosił wielki kapelusz niczym kapitana statku, a drugi miał przewieszoną przez ramię lutnię. Dyskutowali na temat rozdroża, przed którym właśnie stanęli. Gotowa na obronę w każdej chwili, przeszła obok i wtedy ujrzała szkraba. Siedział na drewnianej podłodze i w małych rączkach trzymał drewnianego konia. Gdy tylko ją ujrzał, zaprzestał zabawy i spojrzał wprost na nią swoimi wielkimi, ciemnymi oczami. Uśmiechnął się i w mgnieniu oka zeskoczył z pojazdu. Morgana przystanęła w miejscu i nie zareagowała, gdy ten wtulił się w jej kolana i szepnął:

– Zaopiekuję się.

Jej dłonie gotowe, aby powalić ich, a nawet zabić w swojej obronie zamarły w bezruchu.

– Rhodan!

Chłopiec odsunął się od kobiety, zadarł do góry swoją małą główkę i powtórzył:

– Zaopiekuję się. – Coś w jego ciemnym spojrzeniu i głosie, wstrząsnęło czarodziejką. Serce zatłukło w jej piersi, jakby miało wyskoczyć i wtulić się w chłopca.

– Przepraszamy za niego.

Morgana nieufnie przyjrzała się zmierzającemu w jej kierunku mężczyźnie w pięknym, podszytym aksamitem płaszczu. Zauważyła u niego jedynie nóż u pasa, który wyglądał na bardziej fikuśny i ozdobny niż poręczny, jednak z pewnością był ostry.

– Rhodan, chodź.

– Co on znowu wyprawia? – zawołał z kozła drugi z nich. Kiedy zeskoczył na ziemię, Morgana spostrzegła, że jak na korsarza przystało, miał przytroczony do pasa pistolet oraz szablę.

– Zaopiekuję się – szkrab powtórzył owe słowa niczym mantrę, na co nieznajomy w kapeluszu się roześmiał i machnął na niego ręką.

– Taki z ciebie rycerz? Niech ci będzie. Gdzie zmierzasz? – ostatnie pytanie skierował ku kobiecie,

– Do Twierdzy Wykutej z Magii – odparła z rezerwą, wciąż nieufnie przyglądając się magom. Czuła od nich energię i wcale nie byłaby zdziwiona, że oni także mieli świadomość jej zdolności, mimo braku czarodziejskiego płaszcza, szarfy czy innych świadczących o tym emblematów.

– To, jak my. – Diamentowy ząb zamigotał podczas szerokiego uśmiechu. – Rhodan zdecydował się pomóc, więc zabierz się z nami.

Zgodziła się skuszona obitymi siedzeniami i daszkiem skrywającym ich przed deszczem. Usiadła i podczas drogi starała się nie patrzeć na milczącego chłopca z drewnianą zabawką w drobnych rączkach. Czuła na sobie jego spojrzenie, a w głowie dźwięczały jej jego słowa.

Zaopiekuję się.

Kim? Nią?

Nie potrzebowała opieki. Zdecydowanie nie dziecka, nawet jeśli wywodził się z uzdolnionej rodziny magów i pewnego dnia miał stać się potężny. Morgana potrafiła się sobą zaopiekować. Już od lat czyniła to, wędrując od karczmy do karczmy i broniąc się przed zbirami skrytymi wśród gąszczy lasów czy cieniach uliczek.

Na sam wieczór, kiedy to ciemności leniwie zaczęły skradać się ze wszystkich stron, zabierając widoki wiekowych drzew wznoszących się nad bystrymi potokami, ujrzeli mury twierdzy. Kilka wież wznosiło się na nich niczym wychylające się znad trawy skrzaty w spiczastych czapkach. Pochodnie i kryształy mieniły się w oknach oraz na blankach, sunąc wzdłuż nich wraz z wartownikami. Wieczorna mgła powoli spływała ze wzgórz, oblekając wszystko swoją mleczną tajemnicą. Przejeżdżając na drugą stronę rzeki, wjechali w jej paszczę, przez co stracili fortecę z oczu, aż do momentu, kiedy to stanęli niemal przed jej bramą.

Gdy tylko znaleźli się za murami Morgana, poganiana nie tylko zmęczeniem, ale i ciekawskim spojrzeniem chłopca, podziękowała za podwózkę i zniknęła im z oczu. Ciemne oczy Rhodana oraz wspomnienie jego słów niepokoiło czarodziejkę. Mimo że były one jedynie wyznaniem brzdąca, to wciąż stanowiły one wiadomość maga, a to miało swoją moc.

Oprócz dwóch wartowników i dorożki, z której wydobywał się śmiech i dzwonienie szkła, nie spotkała nikogo. Pospiesznie przemknęła uliczkami, aż znalazła się przed wysokim, ceglanym budynkiem z wysokimi oknami oraz balkonami pełnymi w donice z ziołami. Zapukała we wrota. Po chwili otworzył jej lokaj w dobrze skrojonym kubraku i zadartym nosem.

– Z kim mam przyjemnością? – Otaksował ją nieufnym spojrzeniem. Oczywiście nie zdawał sobie sprawy z jej mocy. Nic na to nie wskazywało, a sam jako niemagiczny nie miał umiejętności wyczuwania energii.

– Proszę powiadomić Kelly, że jagoda wyrosła u jej stóp.

Z początku skrzywił swoją bladą twarz w nierozumiejącym grymasie, ale kiedy niespodziewany gość nie dodał nic więcej, skinął głową.

– Proszę zaczekać w holu – z tymi słowy szerzej otworzył drzwi i wpuścił czarodziejkę do środka.

Przytłumiony blask białych kryształów rozwieszonych na ścianach na wzór gwiazdozbiorów ze starych ksiąg, przypomniały Berrycloth zamiłowanie Kelly do nieba skrytego za odwiecznymi chmurami. Przesunęła spojrzeniem dalej na granatową tapetę. Tylko na pierwszy rzut oka gryzła się z żółtym dywanem na bukowym parkiecie oraz pomalowanymi na szaro meblami.

– Nie wierzę! – Na szczycie schodów pojawiła się bogini w białej sukni do ziemi. Jej rude włosy częściowo związane w koka, spływały na ramiona i dorodne piersi, opięte w gorsecie. – Chodź tutaj jagodo!

Morgana bez wahania wspięła się na piętro po kręconych schodach, aż stanęła przed panią domu.

– Proszę podać herbatę i ciastka. – Gestem dłoni pospieszyła lokaja, po czym złapała Morganą pod ramię i pociągnęła ją za sobą. – Dziwnie cię widzieć w innym kolorze niż granat – zaczęła nietypowo i powąchała przyjaciółkę, wtulając się w jej bok.

Nie zmieniła się tak bardzo od ich ostatniego spotkania, kiedy to uciekła ze stolicy. Kilka zmarszczek pojawiło się w kącikach jej błękitnych oczu, ale poza tym, wyglądała świeżo i pięknie, jak zwykle.

– Tobie w bieli też nie jest do twarzy – odparła zaczepnie i odsunęła się od niej.

– Dziwnie pachniesz.

– Miałam długą podróż.

Skinęła głową, nie ciągnąc już tematu.

Weszły do biblioteczki, gdzie na ścianach aż po sam sufit ciągnęły się wysokie półki pełne w stare woluminy od tematyki ziół i lecznictwa, przez anatomię i choroby, aż po astrologię. Niewielkie pomieszczenie oświetlały kryształy, tym razem osadzone w metalowych kendelabrach, misternie powyginanych na wzór gałęzi.

– Poczęstuj się winem. – Z tymi słowy Kelly podeszła do okna i zasłoniła je ciężkimi zasłonami, ówcześnie rozglądając się po ulicy na zewnątrz, jakby spodziewała się ujrzeć czyhających w cieniach skrytobójców.

Morgana w tym czasie podeszła do stolika znajdującego się pod ogromnym obrazem przedstawiającym Kelly z dwoma ciemnymi hartami i skorzystała z propozycji gospodyni. Zabrała karafkę wina oraz dwa kieliszki.

– Miejmy nadzieję, że jest starsze ode mnie.

– Wiesz, że tylko takie pijam. – Otuliła się ramionami, uwydatniając swoje krągłości i stanęła przy stole, gdzie rozsiadła się Morgana. Jej torba leżała obok nóg, a płaszcz już wisiał przewieszony przez oparcie krzesła. – Wiesz, że za twoją głowę proponują sowitą sumę.

– Coś obiło mi się o uszy – odparła na pozór niewzruszona. – Wiesz, kto wystawił nagrodę?

Kelly nie odpowiedziała od razu. Z westchnieniem opadła na krzesło i złapała kryształowy kielich w dłoń. Zamieszała czerwonym trunkiem i jakby trzymany alkohol dodała jej odwagi, odpowiedziała.

– Twoja córka.

Morgana duszkiem opróżniła kielich, po czym oparła brodę na dłoni. Bardziej wyczerpana niż zmartwiona. Zmartwienie potrzebowało o wiele większych zasobów energii, niż Morgana posiadała.

– Masz plan?

– Mam dla ciebie prezent – odparła i zaczęła szperać w swojej torbie.

– Prezentom się nie odmawia – podchwyciła podekscytowana pani domu i przyglądała się, jak po chwili czarodziejka wyciągnęła bransoletę z czarnym tiamantem.

Kyanitowy nigdy więcej nie będzie miał nad tobą takiej władzy – z tymi słowy zerknęła na dłoń przyjaciółki. Ta w odruchu poruszyła palcami. Pozostały jej tylko trzy po torturach swojego męża. To właśnie pełna przemocy historia Kelly popchnęła Morganę, aby dogłębniej zbadać ograniczenia magów umysłu.

– Dziękuję. – Odebrała biżuterię, obróciła ją w dłoni. Uśmiechnęła się tak, że w jej policzkach uwydatniły się dołeczki. Przesunęła paznokciem po srebrnym łańcuszku i ciemnych kamieniach. Lśniły w białym świetle zagnieżdżonych w kandelabrach kryształach. – A czy ja tobie mogę pomóc?

– Zdecydowanie potrzebuję schronienia na pewien czas.

– Na pewien czas. – Pokiwała głową. – A potem? – Nie podniosła wzroku znad bransolety, zachwycona nie tylko jej pięknem, ale ukrytej w niej mocy. Berrycloth swoim odkryciem, podarowała przyjaciółce poczucie bezpieczeństwa wyrwane z jej rąk lata temu.

– Zaszyję się gdzieś na wsi, będę pasła owce i suszyła zioła. Może ponownie wyjdę za mąż. – Wzruszyła ramionami i nalała sobie kolejną dawkę wina. – Może za pasterza albo kowala? Co o tym myślisz? – Nim rozmówczyni zdołała odpowiedzieć, Morgana snuła dalej swoje marzenia. – Będę miała kota, gęś i może nawet kanarka. Będzie mnie budził co rano, abym wydoiła kozy.

Kelly roześmiała się.

– Nie wyobrażam sobie ciebie na wsi, ale zdecydowanie pasuje ci towarzystwo zwierząt. Zawsze miałaś do nich rękę.

– Zwierzęta, nawet te dzikie, posiadają o wiele większe serca i ogromne pokłady dobroci. Nie atakują, jeśli nie muszą walczyć o przetrwanie, kiedy to ludzie czy bogowie czynią to swoim bliźnim z czystej przyjemności, a czasami jedynie z kaprysu.

Kelly w zamyśleniu poruszyła fantomowymi palcami. Nikt ich jej nie zwróci, tak samo jak straconych lat w więzieniu własnego domu i małżeństwa. Bogowie także posiadają swoje piekło, nawet jeśli są uważani za potężnych i niepowstrzymanych.

Po pokoju rozniosło się pukaniem. Po chwili do pomieszczenia wszedł lokaj z ciastkami i herbatą.

– Dziękuję.

– Czegoś jeszcze, o pani?

– Nie. Możesz odejść.

Kiedy tylko drzwi zamknęły się za mężczyzną, Morgana upiła kolejny łyk wina, otworzyła usta, aby zadać pytanie, ale zamiast słów z jej ust wypłynęła czerwona fontanna. Kelly poderwała się z krzesła, aby na krok odsunąć się od śmierdzącego strumienia. Nie zdołała całkowicie uchronić się przed rozbryzgami. Kilka kropel usłało dół jej białej sukni.

Berrycloth pochylona do przodu, dyszała niczym wściekłe zwierzę. Jedną z dłoni zaciskała na brzuchu, kiedy to drugą podpierała się o stół. Pokój wirował, w głowie jej huczało, a żołądek zaciskał się, wymuszając nieludzkie odgłosy z jej gardła. Zakrztusiła się kolejnymi torsjami, kiedy to gospodyni domu zaczęła gładzić ją po plecach.

– Picie na pusty żołądek – zaczęła niby żartobliwym i jednocześnie żałośnie słabym tonem w momencie przerwy między mdłościami i chlustami wina oraz żółci.

– Nie w tym tkwi problem, Morgano. – Podała jej chustkę z ukrytej kieszonki w sukni. Ta odebrała ją i otarła zroszone potem czoło oraz blade usta.

– Nie wierzę, że strułam się alkoholem – odparła nieświadoma nadchodzącej prawdy, przeznaczenia, które kręciło się wokół niej od jakiegoś czasu.

– Nie. – Pokręciła głową i dodała miękkim tonem: – Jesteś w ciąży, Morgano.

Berrycloth na dźwięk owych słów poderwała głowę do góry i przez chwilę w milczeniu i z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w pulchną twarz przyjaciółki. Nie była w stanie przetrawić prawdy.

W ten w jej głowie pojawiły się słowa Adelaidy, szalonej kobiety z krową z jednym rogiem. Gdzie twój syn? Czyżby o nim mówiła? Nie o tym, którego straciła lata temu, ale ten, który rósł pod jej sercem.

Gdzie twój syn, który ma nas zbawić? – słowa wariatki.

– Od samego wejścia dziwnie mi pachniałaś – zaczęła tłumaczyć Kelly, czule gładząc plecy Morgany, jakby to było w stanie pomóc uciszyć chaos w głowie czarodziejki i pomóc jej zaakceptować prawdę.

– Nie mogę być w ciąży.

– W jakim sensie? Nie wiesz... – nie dokończyła pytania, widząc rozeźlone spojrzenie bladej niczym ściana przyjaciółki.

– Jestem za stara – syknęła i niewiele się zastanawiając, na nowo napełniła kielich winem. Już miała upić łyk, ale się zawahała.

– Najlepsze lata na zostanie matką masz już za sobą, jednak wciąż możesz nią zostać.

– Ja? Matką? – Gorzki śmiech wyrwał się z jej ust, tak gwałtownie i nieopanowanie, jak kilka chwil wcześniej wymioty. Nie posiadał barwy czerwieni, ale tkwiła w nim ta sama doza rozpaczy i bólu, jeśli w ogóle było to możliwe.

– Wciąż nią jesteś – przypomniała jej i położyła dłoń na jej brzuchu. – Nieważne, co się wtedy stało...

Morgana odepchnęła jej i poderwała się do pionu. Podeszła do okna, po czym nerwowym krokiem wróciła do stołu i znowu do okna. Przygryzała wargę, skórki, marszczyła brwi i rozbieganym spojrzeniem strzelała na boki, nie potrafiąc opanować natłoku zalewających ją myśli.

– To ten przeklęty Donovan! – jęknęła na mgliste, zakrapiane alkoholem wspomnienie wspólnej nocy, kiedy to oczarował ją słowami, po to, aby zabrać ją na górę, wziąć w ramiona, rozebrać cegła po cegle zbudowany przez nią mur i ucałować ją do utraty tchu. – To jego dziecko... – jęk desperacji opuścił jej usta. Donovan o skórze usłanej bliznami oparzeń, o zgolonym, śmiesznym wąsie, o szczerym uśmiechu i gorącym, pełnym dobroci sercu. Donovan wyruszył na wschód, gdziekolwiek ona dla niego była, opuścił ją rozczarowany i z pewnością pełen żalu, jeśli nie nienawiści. Czy był sens go szukać?

– Kto to taki ten Donovan?

– Idiota – określiła go jednym słowem, ale widząc niezadowolone i pełne pytań spojrzenie Kelly, dodała łagodniej, ale wciąż pełna buzujących w niej złości i strachu: – Żołnierz żelaznej armii o infantylnym poziomie wiary w ten przeklęty świat oraz niebywałej odwagi, jak na niemagicznego.

– Przespałaś się z niemagicznym? – oburzenie w głosie przyjaciółki, nie zaskoczyło jej. W końcu jak śmiała wymieszać boską krew z robakiem? A jednak to uczyniła.

– Alkohol i desperacja czynią swoje – odburknęła i przygryzła wargę, podenerwowana nadchodzącą przyszłością. Po raz kolejny miała zostać matką. I tym razem miała zawieść?

– Wciąż marzysz o wsi, zwierzętach i sadzeniu ziół? Dziecko idealnie wpasowuje się w ten obrazek.

– Nie wiem. – Zatrzymała się w miejscu, opadła na ustawionym przy kominku szezlongu i schowała twarz w dłoniach. Pokręciła głową, głośno wzdychając.

Kelly podeszła do niej, usiadła tuż obok i objęła ramieniem.

– Pamiętasz, jak byłyśmy młodsze i marzyłyśmy o rodzinie?

Morgana milczała, nieruchoma niczym posąg. Strach oraz niepewność o nadchodzące dni zdawały się ją sparaliżować.

– Marzyłyśmy o ogromnym domu, o salonach, o mężu piastującym ważne stanowisko na zamku, o dzieciach... – Smutny uśmiech pojawił się na malinowych ustach Kelly. – Zdobyłyśmy to i straciłyśmy. To moje życie legło w gruzach, jako pierwsze. Od tamtej pory nie potrafiłam przestać być zazdrosna o twoje szczęście.

– Jakie szczęście? – jęknęła Morgana, podnosząc na przyjaciółkę załzawione spojrzenie. Pociągnęła czerwonym nosem i dodała: – Szczęście w ogóle istnieje?

Kelly westchnęła, wyprostowała się i odparła:

– Marzyłaś o synu.

Morgana drgnęła na dźwięk tego słowa. Słowa mającego ogromną moc i znaczenie w jej życiu. Syn, którego straciła, a owa strata naprowadziła ją na ścieżkę pełną bólu i kolejnych upadków, błędów, bolączek. Gdyby tylko tak nie umarł w nocy, gdyby tylko tak nieruchomo spał w swoim łóżeczku. Nienaturalnie blady, niemal siny.

– Pamiętam, jak leżałyśmy na dywanie w twoim salonie. Dwie młode, nieświadome zła świata dziewczynki, mające ogromne marzenia. Na dworze szalała burza, w kominku trzaskał ogień, a my leżałyśmy i wybierałyśmy imiona dla naszych dzieci. – Na jej ustach na nowo pojawił się uśmiech. Smutny i pełen nostalgii. – Ethan i Orla. Moje dzieci. Natomiast ty uparłaś się, że będziesz mieć chłopca. Potężnego czarodzieja o imieniu Teagan.

– Teagan zmarł – odparła pusto Morgana.

– Może Teagan narodzi się na nowo?

Berrycloth nie miała czasu na odpowiedź. Zamieszanie na korytarzu wybiło ich z rytmu rozmowy. Kelly poderwała się do pionu i skierowała ku drzwiom, aby sprawdzić powód podniesionych głosów.

– Co się tam dzieje?

Lokaj otworzył drzwi i nie zdołał zaanonsować nieproszonych gości, kiedy to do środka weszło dwóch ubranych w fioletowe, żołnierskie płaszcze magów. Jeden z nich nosił niebieską szarfę, a drugi zieloną.

– Doniesiono nam, że zatrzymała się u ciebie poszukiwana za morderstwo i praktykowanie zakazanej magii Morgana Berrycloth – odezwał się stanowczym, zimnym tonem szmaragdowy, kiedy to drugi z nich wystawił dłoń w kierunku ściganej gotowy, aby zareagować w razie stawiania oporu.

– Nie mam pojęcia, o czym mówicie – odparła niewinnie i wskazała na swojego gościa. – Ta kobieta przyszła...

– Nieświadomość łamania prawa, tu ukrywanie przestępcy, nie zwalnia cię z otrzymania kary – syknął szafirowy, na co Kelly struchlała.

Po tym wydarzenia nabrały szybkiego tempa. Morgana nie czekała ani chwili dłużej. Po wypowiedzeniu zaklęcie, rzuciła białym prochem w żołnierzy. Mężczyzna z zieloną szarfą skontrował atak neutralizującym go płynem, który zwinnie rozlał, mieszając się z prochem, kiedy to drugi z nich powalił czarodziejkę na podłogę. Osłabiona Morgana nie zdołała się obronić, uderzając o posadzkę. W głowie jej zahuczało, a w ustach poczuła smak krwi, lecącej z przygryzionej wargi.

– Nie krzywdźcie jej! Nosi w sobie dar życia, a to świętość! – rzuciła się ku przyjaciółce.

– Niech nie stawia oporu, a nic im się nie stanie.

– Pieprzcie się – sapnęła Morgana, starając się utrzymać przytomność. Mrugała powiekami, a świat wirował. Ciemne plamy pojawiały się, to znikały sprzed jej oczu, a w uszach słyszała bicie własnego serca.

– Morgano Berrycloth zostajesz aresztowana za morderstwo i praktykowanie zakazanej magii.

Kajdanki z kosmicznego kamienia ze szczękiem zamknęły się wokół nadgarstków bogini. Starała się opanować mroczki i uwolnić z mocy maga telekinezy, co zazwyczaj nie sprawiało jej większych problemów, jednak tego dnia w domu Kelly była zbyt osłabiona, aby walczyć.

– Zabierzemy cię do aresztu, gdzie odczekasz do czasu wyroku i kary.

Morgana ciągnięta przez żołnierzy pomyślała o marzeniach i planach, które snuła, podróżując do twierdzy. O owcach, o pasterzu i kanarku, o dziecku rosnącym tuż pod jej sercem.

Teagan. Jej syn. Ich syn.

W ten na nowo w jej głowie pojawiły się słowa szalonej kobiety od krowy z jednym rogiem.

Gdzie twój syn, który ma nas zbawić?


TEAGAN. Postać, którą stworzyła wieki temu, ale postanowiłam podarować jego rodzinie czas i swoją miłość do pisania, aby nakreślić ich przeszłość, znaczenie jego spuścizny i tajemnicę przepowiedni.

Ten, który ma nas zbawić...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro