Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7.1 Obiecani Synowie

Morgana siedziała na małym stołku w izbie Any, tuż obok paleniska, aby rozgrzać zmarznięte ciało. Zbyt długo siedziała na wzgórzu. Porywisty wiatr przeganiał ją do powrotu, ale nie mogła przestać płakać i wspominać, pić i krzyczeć wraz z echem niesionym w dół zbocza, gdzie połyskiwały dwa jeziora, rodzeństwo oddzielone linią ciemniejących kniei. Nad taflą wody błąkały się świetliki wielkości ptaków. To one rozpraszały ciemności swoim tańcem wśród szumiących tataraków i białych lilii, ganiały się wśród wysokich gałęzi, wyznaczając ich powyginane ramiona i potężne konary.

Gdyby tylko tak mogła nacieszyć oczy tym widokiem, zamiast widzieć lico swojej córeczki zamiennie z zawodem wymalowanym na zawsze pełnej nadziei twarzy Constantine.

– On nie chciał mnie wysłuchać, ale może wy to uczynicie. – Czknęła i potarła czerwony nos.

– Coś ty mu powiedziała, że wrócił, zgolił tego swojego wąsa, zabrał swoje rzeczy i ruszył? – zapytał także podpity, ale i rozeźlony Torro. Zajmował miejsce tuż obok pokraśniałej Any w pomiętej sukni. Guziki miała źle dopięte, a warkocz w nieładzie. Mogła zapytać, kto wytarł sobie kolana, ale nie miała na to najmniejszej ochoty.

– Powiedziałam mu prawdę, ale nie chciał wysłuchać reszty. Wy to uczyńcie i przekażcie mu ją, jeśli go znowu spotkacie.

Alkohol nakłonił ją do szczerości, samotność do zwierzenia się z długo skrywanych tajemnic.

– No mów – ponaglił ją mężczyzna, a oparty o ścianę Leigh poruszył się nerwowo, jakby wyznanie czarodziejki miało na jego życie jakikolwiek wpływ.

– Wyszłam za mąż, urodziłam bliźniaczki, a potem syna – zaczęła drżącym od emocji tonem. Butelka w jej dłoniach już dawno wyschła, ale nie mogła jej puścić, jakby stanowiła jej deskę ratunku przed całkowitym zatopieniem się w rozpaczy. – Niestety, ale chłopiec zmarł kilka dni po porodzie.

– Biedaczysko, tak mi przykro – odezwała się Ana, zasłaniając usta dłonią.

– Od tego wszystko się zaczęło. Od śmierci syna, którego tak wszyscy wyczekiwali. – Nie ścierała spływających policzkami łez, nie ukrywała bólu, otworzyła się, choć tak długo ukrywała prawdę przed wszystkimi, nawet po części przed samą sobą. – On umarł, a ja poczułam, że zawiodłam jako matka i żona. Stałam się symbolem porażki, kwintesencją wszystkiego, czym mój mąż gardził. Byłam słaba.

– Nie mów tak, dziecino – zaczęła dobrodusznie Ana, ale Morgana nie dała jej się pocieszyć.

– Przez kilka lat staraliśmy się o dziecko, ale los stwierdził, że już nie będę matką.

– Miałaś dwie córeczki.

– I martwego syna w grobie, o którym mój mąż ani ja nie mogliśmy zapomnieć! – Mocniej zacisnęła palce na szkle. Pragnęła go roztłuc na swojej głowie, tylko resztki zdrowego rozsądku powstrzymywały ją przed tym. – Nie mogłam tak łatwo się poddać, a świat podarował mi szansę. Czarodzieje to ambitny naród, który nie lęka się przed eksperymentami, nawet tymi, które nie powinny mieć miejsca.

Coś w jej spojrzeniu i słowach zmroziło słuchaczy. Wyjący na zewnątrz wiatr wezbrał się na sile, aż gałęzie rosnącej obok domostwa jabłoni zastukały kilkakrotnie, trzeszcząc przy każdym ze stuknięć niczym zardzewiała huśtawka.

– Zaproponowano mi udział w jednym z eksperymentów nad zakazaną magią krwi, magią potrafiącą przyzywać zmarłych.

– Dziecino. – Ana pokręciła współczująco głową i dodała: – Ci, co odeszli nie mogą wracać. To nasz świat, świat żywych.

– Nie mogłam odmówić sobie tej szansy – odparła zachrypniętym głosem. – A jednak ta szansa przyniosła do mojego życia nieszczęście, a nie oczekiwany przeze mnie cud. – Zamilkła na chwilę, która zdawała się być zbyt długa i pełna napięcia, kiedy to iskry pod kociołkiem z potrawką z gołębi trzaskały. – Podczas jednego z eksperymentów do pomieszczenia weszła moja córka, Mavell – umilkła obezwładniona grozą tamtej chwili.

Tuż przed oczami wspomnień widziała zielone płomienie w palenisku. Rozpisane węglem inskrypcje zdawały się nienaturalnie lśnić w ich świetle, a dziwna energia pulsować w całej komnacie, jakby stanowiło ono żywą postać. Całą noc próbowała pojąć i nakłonić moc do swojej woli, co wycieńczyło ją, ale nie poddała się. Musiała próbować dalej. Wypowiedziała stare zaklęcie i poruszyła dłońmi nad językami ognia, a one niczym posłuszne tancerki zawirowały, po czym zakotłowały wedle własnej woli, sycząc i plując iskrami.

– Na błędną wiedźmę! – zaklęła, po czym jej serce zamarło na dźwięk otwieranych drzwi.

– Drzwi były zamknięte na klucz. Na pewno. Pamiętam, że tak uczyniłam. Zawsze tak robiłam – rzucała słowami niczym zaklęciami podczas walki, ale zdawały się nie trafiać tam, gdzie powinny. Nie uciszyły poczucia winy. – Nie wiem, jak to się stało... jak ona tam weszła, a płomienie... płomienie... – załkała, kuląc się w pół.

– Moje drogie dziecko. – Ana ukucnęła przed nią i przytuliła do swojej piersi. – Jak mi ciebie szkoda.

Torro milczał, przesuwając palcami po zimnym szkle butelki bimbru. Przyglądał się czarodziejce i mimo okrutnej prawdy, jaką odkryła, pierwszy raz ujrzał w niej człowieka, a nie maga.

– Co uzyskałaś w zamian? – nagłe pytanie Leigha zaskoczyło wszystkich.

Morgana oderwała się od Any i przetarła zaczerwienione oczy.

– O czym ty mówisz?

– We wszystkich księgach, które dałaś mi do studiowania – zaczął, zaplatając szerokie ramiona pod chudą piersią. – mówi się o równowadze, o ładzie, którym kieruje się magia. Wszystko ma swoją cenę, tak? A więc za śmierć swojej córki powinnaś coś uzyskać.

– Niczego nie uzyskałam. Pragnęłam, aby mój syn wrócił, ale on wciąż nie żyje.

To stwierdzenie miało zakończyć rozmowę.

– Powinnaś coś zjeść, kochana. Potrawka z pewnością już doszła. – Ana z westchnieniem wstała i zamieszała chochlą w kotle.

– Może jeszcze nie wiesz, co magia ci podarowała – zaczął na nowo Leigh, ale Morgana zbyła jego domysły milczeniem. Magia wiele razy ukazała jej swoją okrutnością, a więc nie oczekiwała, że ze śmierci jej córki mogło wyjść coś dobrego.

Nagle do drzwi ktoś załomotał.

– Otwierać grzesznicy!

– Kogo niesie o tak późnej porze?

Gospodyni wytarła dłonie w szmatkę i ruszyła ku drzwiom, w które na nowo ktoś walił i krzyczał:

– Otwierać albo je wyważymy.

– Nie trzeba – odparła Ana, stając w progu otwartych wrót.

Na zewnątrz stała pokaźna grupa ludzi uzbrojona w rolne narzędzia i pochodnie.

– Wiemy, że nocują u ciebie ci piekielni grzesznicy! – zawołał Larkin z ogromnym, czerwonym siniakiem na policzku. – Wyzwól się od ich grzechu albo i ciebie przeklnie nasz bóg Nightrolea!

– To moi goście, kapłanie, a nie grzesznicy.

– To grzesznicy!

– Zaatakowali naszego kapłana!

– Należy ich wrzucić do dziury!

– Nie! Wygonić ze wsi!

– Tak! Póki nie zesłali na nas przekleństw!

Ludzie przekrzykiwali się jeden przez drugiego, machając pięściami, bądź grożąc ostrzami. Ich oczy pełne groźby i głodu wpatrywały się w gospodynię, jakby ona sama stanowiła soczysty kawałek zapłaty za świętość ich mieszkańców. Zdawali się gotowi, aby rzucić się jej do gardła, aby spić z jej gardła krew oczyszczenia.

– Ano! Wypuść grzeszników, wyzwól się spod ich złego wpływu! – zawołał Larkin nerwowo gestykulując, przy czym jego wielki brzuch opięty czerwoną koszulą trząsł się niczym wibrujące w powietrze napięcie.

– O co im chodzi?

Kiedy obok Any stanął podpity Torro, kapłan wrzasnął, wskazując na niego palcem.

– To on zaatakował mnie i biedną Ib w świątyni. Powiedz im, drogie dziecko. – Potrząsnął ramieniem drobnej dziewczyny, która w strachu jedynie pokiwała głową. – To on jest złem, które czyha w ciemnych uliczkach naszego miasteczka i sprowadzi na nas gniew boga Nightrolea!

– Coś ty uczynił, Torro?

– Ja? – Spojrzał w załzawione oczy Any i aż zaparło mu dech w piersi na widok rozpaczy w jej zielonych oczach. – Nic. On obmacywał tę młodą dziewczynę.

– Ten grzesznik śmie łgać na mój temat?! Ja i Ib modliliśmy się do Nightrolea, prawda dziewczyno?! – Znowu nią potrząsnął, a ta na nowo pokiwała głową.

– Tak. Modliliśmy się zbawienie mojego ojca.

– Wyganiamy was z naszego miasteczka w imię Nightrolea!

Tłum poruszył się niczym jeden mąż, wrzasnął pełen gniewu, łakomy krwi.

– Ano! Jeśli pozwolisz im zostać pod twoim dachem, to nie miejsce dla ciebie! Nasze miasteczko zostanie oczyszczone z grzechu! – Larkin nie dawał za wygraną, czując się pewnie otoczony tłuszczą. Nie to samo, co w świątyni naprzeciw Torra i jego pięści, kulił się w rogu pomieszczenia.

– Precz! Precz z nimi!

– Nic nie zrobiliśmy! – wrzasnął w odpowiedzi Harrelson, ale tłum wtedy naparł na drzwi. Kilku mężczyzn zamachnęło się bronią, inni zaczęli pluć śliną i trucizną słów.

Drzwi trzasnęły, Torro zaryglował je komodą i kazał Anie odsunąć się na bezpieczną odległość. Ludzie naparli na drewniane wrota, które złowrogo zatrzeszczały wraz z dzikimi wrzaskami tłumu.

– Coś ty zrobił, słodziutki?

– Nic.

Ana pokręciła głową i powiedziała:

– Odejdźcie.

– Ano...

– To jest mój dom, nie pozwolę ci go zniszczyć.

– Ty nic nie rozumiesz, kobieto! – Zrobił ku niej krok, na co ta podparła się pod boki i stanowczo uniosła podbródek do góry, nieprzestraszona jego furią. – Ci ludzie to szaleńcy! Kapłan obmacywał dziewczynę wbrew jej woli, więc przyszedłem z pomocą, a w zamian zostaje obrzucony błotem.

– To ty nic nie rozumiesz, słodziutki – odparła hardo, choć ze smutkiem. Wskazała na drgające od walki na zewnątrz drzwi i rzekła: – Odejdźcie, póki nie odebraliście mi i mojemu synowi domu.

Serce Torra zabiło w rozpaczy i złości. Czuł się, jakby walczył z prądem rzeki. Cokolwiek by nie uczynił, przegrał walkę.

Bez słowa ruszył na górę, gdzie zabrał swoje rzeczy i wraz z milczącą czarodziejką opuścili domostwo Any. Na zewnątrz w ciemnościach nocy rozpraszanych pochodniami zaatakowano ich słowami, popychano i obrzucono zgniłymi warzywami. Torro z wrzaskiem odganiał ich ostrzem miecza, a Morgana rozwścieczona ich bezczelnością ostatecznie rozsypała proszek, po którym tłuszcza z wrzaskiem piekącej skóry, zaczęła uciekać, wyklinając przeklętych grzeszników.

– Precz!

– Niech zło opuści nasze miasteczko!

– Zgnijcie w ciemnościach!

Co do ostatniego Morgana była pewna. Na końcu jej ścieżki nie czekała korona, żadna zapłata, a gniazdo węży, ale w złości rzuciła w mężczyzn, flakonem z kwasem. Kamieniem rozbiła go nad nim, tak że spłynął mu ciemnymi włosami w dół twarzy, niszcząc przystojne lico. Jego krzyk i przekleństwa tłumu niosły się jeszcze echem po tym, jak opuścili miasteczko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro