5.2 Przeklęci Grzesznicy
Constantine wciąż targany torsjami, pochylał się nad kratką ściekową umieszczoną w kącie celi. Siedzący obok niego staruszek zaskakująco dobrze znosił odgłosy, zapachy i złoty deszcz, który na nich spłynął. Jedynie co i rusz pochrząkiwał. Żołądek miał ze stali niczym zapalony weteran w tak skrajnych sytuacjach.
– Już dobrze. – Poklepał żołnierza po ramieniu.
– Jakie dobrze? Ci ludzie znęcają się nad nami – mruknął z cierpiętniczą miną i otarł usta, starając się powstrzymać wymioty. Przełyk palił go żywym ogniem, a od ciągłego napinania mięśni, rana na brzuchu dawała się we znaki. Nie zdziwiłby się, jeśli szwy pękły.
– To nasza pokuta. Kara za grzechy, abyśmy nauczyli się czy... czy zrozumieli czystość – starał się wytłumaczyć, co się działo wokół, choć sam nie wiedział, jakich słów użyć. – Jak to mówi kapłan na kazaniach. Upokorzenia pogłębiają naukę, czy jakoś tak. – Wzruszył ramionami, jakby wcale nie wierzył w wypowiedziane słowa, a jednak je powtarzał po swoim przewodniku. Tędy prowadzi droga ku zbawieniu! – słyszał słowa Larkina, ale on, Erc, widział inną drogę, własną, pełną w słodkie grzeszki, z którymi walczył, ale wiedział, że prędzej czy później nim ulegnie. Był jedynie zwykłym, uniżonym diabłu i pokusom człowiekiem.
– Upokorzenia jedynie zacietrzewiają do ukręcenia tym ludziom łbów! – jęknął żołnierz i wzdrygnął się na samo wspomnienie kutasika wśród ciemnych kędziorków i posmaku na języku. Żołądek znowu zafalował niczym beczka wrzucona na fale. Zakrztusił się i na nowo zaczął wypluwać soki trawienne, aż tryskały na boki, rozlewając się po kratce i drewnianych deskach.
– Może i masz rację. – Pokręcił głową niezdecydowany, niepewny i nieufny swojemu bogu. – Mnie jeszcze żadne upokorzenie nie odjęło butelki od ust. Może dlatego, że nie wierzę w czystość swojej duszy? Może nie wierzę, że powinien pójść za moją żoną?
– Nigdy nie spojrzałem na tę kwestię z tej strony – mruknął Constantine, opierając rozpalone czoło o zimną ścianę celi. Myśli z zawrotną prędkością gnały w jego głowie, niczym rozwścieczone stado dzikich koni. Parskały i gryzły, a swoimi kopytami kopały i ryły ziemię jego spokoju, tworząc pobojowisko. Pod powiekami malował się obraz nie tylko wschodu, jego pragnienia od dawna, a inne twarze i cele. One pustoszyły harmonię w jego głowie, niwecząc wszelkie plany.
– Nie rozumiem.
– Nigdy nie myślałem o grzechach, o czynieniu zła. – Spojrzał na staruszka i wydawało mu się, że ujrzał w nim samego siebie. Zmęczonego życiem, samotnego i pełnego smutku mężczyznę, który w swojej podświadomości wiedział, że błądzi, ale nie zawracał z obranej ścieżki. Wpadł w ruchome piaski, witki bluszczu zaczęły go obrastać, a on szarpał się, nie zdając sobie sprawy, że zaczyna się topić, a dzikie ramiona ciaśniej oplatają się wokół jego ciała i ciągnął go w dół.
Nie widział innej drogi, a może po prostu nie chciał.
– Jak to nie myślałeś? Tam! – wskazał do góry, gdzie kilka chwil wcześniej stali. – Wyznałeś swoje grzechy, a to pierwszy krok ku zbawieniu.
– Możesz uznać mnie za głupca.
– Za odważnego głupca – odparł Erc i poklepał Constantine po stopie, posyłając mu ciepły uśmiech pomarszczonej twarzy.
– Nie ważne czy odważny, ale czy dostanie się tam, gdzie jego rodzina – mruknął w zamyśleniu nad własnym życiem, nad pomyłkami, kłamstwami i cierpieniem, które zostawił za sobą.
– A jak myślisz, gdzie znajduje się twoja rodzina?
– Czy w twojej religii dzieci zabierane są w płomienie wiecznej reinkarnacji?
– Masz na myśli coś w rodzaju piekła?
Constantine kiwnął głową, w myślach klnąc na czym świat stworzono. Nie mógł znieść myśli, że Willow mogłaby znaleźć się gdzie indziej, niż tak zwane niebo.
– Dzieci są czyste. Nieważne, jak głośno się kłócą czy jak mocno szkodzą. Ich dusze są czyste. Tego nie można im zabrać.
– A co się stanie ze mną? Grzesznikiem?
– To tylko wie Nightrolea i Larkin. – Pokręcił głową, sam nie dowierzając własnym słowom. – Nie rozumiem, jak zwykły człowiek... – W zamyśleniu potarł zarośniętą brodę. – Nie zrozum mnie źle. Znam młodego Larkina odkąd kradł jabłka z mojego sadu i rzucał zgniłymi pomidorami w okna starej Pepeluny. Teraz to kapłan, pewien... – Machnął ręką i wzniósł swoje jasne oczy ku zakratowanemu niebu. – Rozmawia z bogiem. – Zachichotał na samą myśl, jak to mogło wyglądać, kiedy to mężczyzna stał między nimi i pocierał czoło, jakby dostał bólu głowy, po czym znał odpowiedź od samego boga. – Nie rozumiem.
– Nie wszystko da się zrozumieć. Świat jest stworzony na tajemnicach i tak zostanie długo po naszej śmierci, jak nie po wieczność.
– Zapewne – pokiwał głową ze zrozumieniem. – Twój żołądek się uspokoił.
– Na razie.
Hołota rozeszła się, znudzona znęcaniem się nad grzesznikami, zostawiając po sobie zapach uryny i zgniłych warzyw, które ubarwiły podłogę celi.
Constantine spojrzał do góry, ale nikt tam już nie stał. Niebo ciemniało, zwiastując nadchodzącą noc. Dwójka sokołów pikowała w górze, a ich skrzek było słychać z daleka. Ten widok przywiódł myśl o Fredzie. Samotnym młodzieńcu, który zostawił rodzinę i wszystko, co znał, aby odnaleźć swoje przeznaczenie. Czy on także grzeszył przeciwko swoim bogom, ponieważ zapragnął czegoś innego?
Przeznaczenie, grzechy, śmierć.
Życie stawiało przed nimi zbyt wiele wyzwań, zbyt wiele niewiadomych i pokus. Zbyt wiele, aby taki mały i skundlony człowiek, jak Erc czy Constantine byli w stanie to unieść na swoich chudych ramionach. Te słowa. Mały i skundlony przypomniały żołnierzowi o zjawie. Nie widział jej od wielu dni, od pamiętnej, choć mglistej nocy z Morganą we wsi Sheepy Wench. Zostawiła go w spokoju? Uznała, że nie warto zawracać mu głowy, że jest zbyt uparty, aby zawrócić? A może przestał ją widzieć, ponieważ ozdrowiał? Może Torro miał rację i życie po śmierci nie istniało, a zjawa stanowiła wymysł jego chorej głowy?
– O czym myślisz, żołnierzu?
– Constantine – przedstawił się i podał staruszkowi dłoń. Ten ją uścisnął i odparł:
– Erc. Miło mi.
– Myślę o moim plugawym życiu i niejasnym przeznaczeniu.
– Nie warto myśleć o tym, czego nie można zmienić.
– A jednak obydwoje płacimy za nasze grzechy, aby odciążyć naszą duszę i w czasie naszej śmierci, odpłynąć do chmur – zauważył z odrobiną kpiny, powstałej w wyniku zmęczenia i powoli sączącej się od serca goryczy.
– Tyś się wyrwał, Constantinie, z wyznaniem grzechów, ja tylko chciałem pędzić bimber.
– Najlepszy, jaki przyszło mi posmakować! – Nagły głos, zwrócił na siebie uwagę grzeszników. Podnieśli wzrok do góry, skąd uśmiechał się do nich Torro. Połowę twarzy zasłaniały bandaże, odznaczające się bielą od zaczerwienionej skóry przez płynący w żyłach alkohol. – A teraz pozwólcie, że... – Napiął mięśnie, aby podnieść klapę, ale ta jedynie zazgrzytała, nie ruszając się z miejsca. – Nie wierzę. Zamknęli was na klucz. – Uderzył palcami o kłódkę i rozejrzał się wokół, czy aby przypadkiem nikt nie czyha, aby i jego wepchnąć do śmierdzącego szczynami dołu. – Z pewnością klucz ma ten pokręcony kapłanek. Zaraz wrócę, nigdzie się nie ruszajcie. – I zniknął z chichotem na ustach.
Harrelson grabił i zabijał różnego pokroju ludzi, aby tylko mieć, za co przeżyć kolejne dni, a więc wyjął miecz zza pasa i bez pardonu wszedł do środka zimnej, zbudowanej na wzór trójkąta budowli. Od wejścia ujrzał setki jaśniejących kryształów w najróżniejszych kolorach i kształtach. Rozwieszone na tasiemkach tańczyły na wietrze, uderzając jedna o drugą, tworząc swego rodzaju melodię. Na ścianach tkwiły obrazy przedstawiające postać w czerni o nieprzeniknionej, bladej, tak przeciętnej twarzy, że nie sposób było ją zapamiętać. Wszystkie pary ciemnych oczu zdawały się patrzeć wprost na przybysza. Ten w poczuciu niepokoju mocniej zacisnął palce na rękojeści broni i czujny niczym dziki kot, ruszył do przodu, kroki stawiając niespiesznie i niemal bezszelestnie.
Z głębi pomieszczenia wydobył się śmiech. Gardłowy, głośny. Po nim stłumione słowa. Torro ruszył w kierunku głosów, gdzie nieco uchylone drzwi rzucały łunę światła na wyłożoną grubym dywanem podłogę świątyni.
W komnacie siedział Larkin z dziewczyną na swoich kolanach. Ta zdawała się płakać, a jej piegowatą twarz pokrywały rumieńce.
– Zapłata za grzechy – rzekł ochrypłym od podniecenia głosem kapłan, na co Ib, córka Erca, która wyznała grzechy ojca, cicho zaszlochała. – Nie bój się dziecko. Nightrolea wybaczy twojemu ojcu grzechy i kiedyś będzie mógł spotkać się z twoją matką, ale ty... – Położył dłoń na chudym policzku wiernej i szepnął: – Musisz okazać skruchę. – Zepchnął ją na kolana i podniósł do góry czerwoną koszulę, po czym zaczął szarpać się z pantalonami.
W tym momencie Torro wpadł do środka, nim Ib zdołała pochylić swoją załzawioną twarz i zapłacić za grzechy ojca.
– Zostaw ją obrzydliwcze!
Dziewczyna z wrzaskiem poderwała się do góry, w momencie, gdy Larkin złapał za stojący na stole dzban i zamachnął się na intruza. Torro rozbawił ten widok. Bez problemów mimo poparzeń i bólu, ominął lecący w jego kierunku przedmiot, który rozbił się gdzieś za jego plecami, i przerzucił miecz do rannej ręki, kiedy to drugą zadał potężny cios z pięści, aż mężczyzna runął na ziemię.
– Kiepskie nawet, jak na rozgrzewkę. – Poruszył palcami, czując przyjemne mrowienie rozchodzącej się po ciele adrenaliny. – Wszystko w porządku? – Kiedy zwrócił się ku zalewającej się łzami dziewczynie, ta dziko wrzasnęła i wypadła przez drzwi, znikając wśród refleksów rzucanych przez kryształy. – Wariatka, jak wszyscy. – Torro wzruszył ramionami i na nowo spojrzał na Larkina. Ten stękał z bólu, trzymając dłonie na pulsującym bólem policzku. – Gdzie masz klucz do celi na zewnątrz? Muszę wydostać stamtąd mojego głupiego przyjaciela.
Larkin spojrzał na intruza ze złością i rzekł:
– Bóg Nightrolea ukarze cię za zniewagę tego świętego miejsca oraz krzywdy na jego kapłanie!
– Może twój bóg, ale mój wynagrodzi mnie za uratowanie tej dziewczyny. Klucze? – Machnął mieczem, na co Larkin odsunął się bliżej ściany i wskazał na komodę.
Torro podszedł tam, otworzył niewielką skrzynię i wyjął pęk kluczy. Wrócił do kapłana.
– Który? – Metal zaszczękał w jego dłoniach, kiedy nim pomachał.
Kapłan służalczo wskazał ten właściwy, nieufnie zerkając na znajdujące się niebezpiecznie blisko jego twarzy ostrze. Lśniło w świetle osadzonych na metalowych kandelabrach kryształów. Zdawało się szeptać obietnicę nadchodzących potoku krwi i niewyobrażalnego bólu.
– A teraz pozwól, panie, że wypuszczę mojego grzesznego przyjaciela, który odpokutuje ze mną swoje niecne występki. – Uśmiechnął się dumny ze swoich wdzięcznych słów i wyszedł bez pożegnania, zostawiając przerażonego kapłana bez zaspokojonych żądz przez młodą dziewczynę. Zbyt młodą, jak na gusta Torra.
Niemal tanecznym krokiem wyszedł przed świątynię, czując pulsującą w żyłach pewność siebie. Mina mu nie zrzedła, gdy ujrzał kilkoro gapiów zebranych przed tarasem. Z pewnością zbiegli się na dźwięk wrzasku. W końcu ludzie byli, jak muchy. Ciągnęło ich do dramatów, to znaczy śmierci.
Pomachał do nich ręką i posłał najszerszy uśmiech, na jaki było go stać z oparzeniami, po czym jak gdyby nigdy nic podszedł do klapy w podłodze i ukucnął.
– Przyszedłem na ratunek, nadobne niewiasty.
– Co to był za krzyk? – zapytał prosto z mostu Constantine, nie bacząc na żartobliwy ton przyjaciela.
– Uratowałem dziewczynę z rąk napalonego kapłana.
– Jak to? – zainteresował się Erc i wstał za pomocą drugiego z grzeszników. – Kapłani nie czują podniet.
– W najdelikatniejszy sposób tłumacząc. – Z tymi słowy otworzył kłódkę. – Jeśli dobrze zgaduję usta twojej córki, panie, miały zapłacić za twoje grzechy.
– Tylko ja mogę zapłacić za moje grzechy, a moja córka... Jej usta? – Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, czemu usta jego córki miały coś wspólnego ze zbawieniem.
– Jej usta miały zbawić twą duszę, panie, poprzez kutasa kapłana.
– Toż... – sapnął, czerwieniejąc na pomarszczonej twarzy. – Ja mu... – Zacisnął spracowane dłonie w pięści.
– Kapłan też człowiek i grzeszy – odparł Torro i podał mu dłoń, aby wyszedł. Staruszek z niemałymi oporami opuścił celę, a zaraz za nim Constantine.
– Człowiek, który winien dawać przykład.
– Toż to grzesznik! – wrzasnął wściekle Erc i nie bacząc na mężczyzn, skierował się ku świątyni.
– Jesteś pijany – mruknął Constantine z radosnym uśmiechem pod wąsem.
– A ty śmierdzisz i masz pomidora na głowie – odparł zaczepnie, na co żołnierz potargał włosy, aż kilka pestek i skórki z mokrym mlaśnięciem opadły na drewniane deski.
– Czego nie zrobi się dla słodkiego grzechu?
– Łapać ich! – Larkin pojawił się w drzwiach trójkątnego budynku i wskazał na podróżnych. – To złoczyńcy, to złodzieje, to grzesznicy! – ostatnie słowo wypowiedział z jeszcze większą furią. – Napadli na mnie! – Gestykulował swoimi patykowymi rękoma, jakby dostał ataku, a jego twarz pokraśniała.
– To ty napadłeś na moją córkę! – odezwał się zasuszony staruszek, stając naprzeciw kapłana. Starał się wyprostować, aby dodać sobie kilku centymetrów oraz zaciskał dłonie w pięści, gotowy do ataku.
– Twoja córka to taka sama grzesznica, jak ty! – Odepchnął Erca od siebie, jakby był śmieciem. – Próbowała mnie zwieść swoimi sarnimi oczętami i młodą buźką, a tak naprawdę to grzesznica, demon w niej tkwi i należało wrzucić ją z wami do celi!
– Moja córka to dobra dziewczyna – odparł, choć jego głos zabrzmiał niepewnie, naprzeciw podniesionego tonu stojącego naprzeciw niego mężczyzny.
– Grzesznicy! – wrzasnął Larkin po raz kolejny, a wśród zebranych gapiów przeszedł nerwowy szept. – Tacy, jak oni zsyłają na nas nieszczęścia! Brać ich!
Torro i Constantine niewiele się zastanawiając, ruszyli biegiem w jedną z wąskich uliczek, a zaraz za nimi wściekły tłum, jakby spuszczone ze smyczy harty, mające dogonić zające. Szczekały, szczerząc swoje ostre zębiska, gotowe w każdej chwili rzucić im się do gardeł.
– Jak to się dzieje, że zawsze wpakowujesz nas w kłopoty? – wydyszał Torro, nieznacznie krzywiąc z bólu swoją twarz.
– Może i niedane mi jest, aby dotrzeć na wschód? – odparł tajemniczo Constantine, czując piekący rany na brzuchu. Szwy z pewnością puściły, ale odgłos pędzącego za nimi tłumu, brzmiał o wiele groźniej.
– O co chodzi z tym wschodem?
– Nie ważne!
Wypadli na skrzyżowanie dwóch szerokich dróg. Kilkoro przechodniów posłało im zaciekawione spojrzenia, ale zaraz wrócili do pospiesznego chodu w swoich kierunkach.
– Łapać ich! – Przez ulicę przeszło echo tłumu.
Wbiegli do ulicy i po ujrzeniu otwartych drzwi na tyły budynku, skorzystali z sytuacji. Kiedy wpadli do środku od razu otoczył ich przyjemny zapach palonego drewna i wypieków oraz uderzyło w nich ciepło pomieszczenia. Drzwi trzasnęły za nimi, oparli się o nie i w napięciu wsłuchali się w tętent pędzących ludzi i dzikie wrzaski.
Z pozoru byli bezpieczni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro