Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5.2 Przeklęci Grzesznicy

Constantine wciąż targany torsjami, pochylał się nad kratką ściekową umieszczoną w kącie celi. Siedzący obok niego staruszek zaskakująco dobrze znosił odgłosy, zapachy i złoty deszcz, który na nich spłynął. Jedynie co i rusz pochrząkiwał. Żołądek miał ze stali niczym zapalony weteran w tak skrajnych sytuacjach.

– Już dobrze. – Poklepał żołnierza po ramieniu.

– Jakie dobrze? Ci ludzie znęcają się nad nami – mruknął z cierpiętniczą miną i otarł usta, starając się powstrzymać wymioty. Przełyk palił go żywym ogniem, a od ciągłego napinania mięśni, rana na brzuchu dawała się we znaki. Nie zdziwiłby się, jeśli szwy pękły.

– To nasza pokuta. Kara za grzechy, abyśmy nauczyli się czy... czy zrozumieli czystość – starał się wytłumaczyć, co się działo wokół, choć sam nie wiedział, jakich słów użyć. – Jak to mówi kapłan na kazaniach. Upokorzenia pogłębiają naukę, czy jakoś tak. – Wzruszył ramionami, jakby wcale nie wierzył w wypowiedziane słowa, a jednak je powtarzał po swoim przewodniku. Tędy prowadzi droga ku zbawieniu! – słyszał słowa Larkina, ale on, Erc, widział inną drogę, własną, pełną w słodkie grzeszki, z którymi walczył, ale wiedział, że prędzej czy później nim ulegnie. Był jedynie zwykłym, uniżonym diabłu i pokusom człowiekiem.

– Upokorzenia jedynie zacietrzewiają do ukręcenia tym ludziom łbów! – jęknął żołnierz i wzdrygnął się na samo wspomnienie kutasika wśród ciemnych kędziorków i posmaku na języku. Żołądek znowu zafalował niczym beczka wrzucona na fale. Zakrztusił się i na nowo zaczął wypluwać soki trawienne, aż tryskały na boki, rozlewając się po kratce i drewnianych deskach.

– Może i masz rację. – Pokręcił głową niezdecydowany, niepewny i nieufny swojemu bogu. – Mnie jeszcze żadne upokorzenie nie odjęło butelki od ust. Może dlatego, że nie wierzę w czystość swojej duszy? Może nie wierzę, że powinien pójść za moją żoną?

– Nigdy nie spojrzałem na tę kwestię z tej strony – mruknął Constantine, opierając rozpalone czoło o zimną ścianę celi. Myśli z zawrotną prędkością gnały w jego głowie, niczym rozwścieczone stado dzikich koni. Parskały i gryzły, a swoimi kopytami kopały i ryły ziemię jego spokoju, tworząc pobojowisko. Pod powiekami malował się obraz nie tylko wschodu, jego pragnienia od dawna, a inne twarze i cele. One pustoszyły harmonię w jego głowie, niwecząc wszelkie plany.

– Nie rozumiem.

– Nigdy nie myślałem o grzechach, o czynieniu zła. – Spojrzał na staruszka i wydawało mu się, że ujrzał w nim samego siebie. Zmęczonego życiem, samotnego i pełnego smutku mężczyznę, który w swojej podświadomości wiedział, że błądzi, ale nie zawracał z obranej ścieżki. Wpadł w ruchome piaski, witki bluszczu zaczęły go obrastać, a on szarpał się, nie zdając sobie sprawy, że zaczyna się topić, a dzikie ramiona ciaśniej oplatają się wokół jego ciała i ciągnął go w dół.

Nie widział innej drogi, a może po prostu nie chciał.

– Jak to nie myślałeś? Tam! – wskazał do góry, gdzie kilka chwil wcześniej stali. – Wyznałeś swoje grzechy, a to pierwszy krok ku zbawieniu.

– Możesz uznać mnie za głupca.

– Za odważnego głupca – odparł Erc i poklepał Constantine po stopie, posyłając mu ciepły uśmiech pomarszczonej twarzy.

– Nie ważne czy odważny, ale czy dostanie się tam, gdzie jego rodzina – mruknął w zamyśleniu nad własnym życiem, nad pomyłkami, kłamstwami i cierpieniem, które zostawił za sobą.

– A jak myślisz, gdzie znajduje się twoja rodzina?

– Czy w twojej religii dzieci zabierane są w płomienie wiecznej reinkarnacji?

– Masz na myśli coś w rodzaju piekła?

Constantine kiwnął głową, w myślach klnąc na czym świat stworzono. Nie mógł znieść myśli, że Willow mogłaby znaleźć się gdzie indziej, niż tak zwane niebo.

– Dzieci są czyste. Nieważne, jak głośno się kłócą czy jak mocno szkodzą. Ich dusze są czyste. Tego nie można im zabrać.

– A co się stanie ze mną? Grzesznikiem?

– To tylko wie Nightrolea i Larkin. – Pokręcił głową, sam nie dowierzając własnym słowom. – Nie rozumiem, jak zwykły człowiek... – W zamyśleniu potarł zarośniętą brodę. – Nie zrozum mnie źle. Znam młodego Larkina odkąd kradł jabłka z mojego sadu i rzucał zgniłymi pomidorami w okna starej Pepeluny. Teraz to kapłan, pewien... – Machnął ręką i wzniósł swoje jasne oczy ku zakratowanemu niebu. – Rozmawia z bogiem. – Zachichotał na samą myśl, jak to mogło wyglądać, kiedy to mężczyzna stał między nimi i pocierał czoło, jakby dostał bólu głowy, po czym znał odpowiedź od samego boga. – Nie rozumiem.

– Nie wszystko da się zrozumieć. Świat jest stworzony na tajemnicach i tak zostanie długo po naszej śmierci, jak nie po wieczność.

– Zapewne – pokiwał głową ze zrozumieniem. – Twój żołądek się uspokoił.

– Na razie.

Hołota rozeszła się, znudzona znęcaniem się nad grzesznikami, zostawiając po sobie zapach uryny i zgniłych warzyw, które ubarwiły podłogę celi.

Constantine spojrzał do góry, ale nikt tam już nie stał. Niebo ciemniało, zwiastując nadchodzącą noc. Dwójka sokołów pikowała w górze, a ich skrzek było słychać z daleka. Ten widok przywiódł myśl o Fredzie. Samotnym młodzieńcu, który zostawił rodzinę i wszystko, co znał, aby odnaleźć swoje przeznaczenie. Czy on także grzeszył przeciwko swoim bogom, ponieważ zapragnął czegoś innego?

Przeznaczenie, grzechy, śmierć.

Życie stawiało przed nimi zbyt wiele wyzwań, zbyt wiele niewiadomych i pokus. Zbyt wiele, aby taki mały i skundlony człowiek, jak Erc czy Constantine byli w stanie to unieść na swoich chudych ramionach. Te słowa. Mały i skundlony przypomniały żołnierzowi o zjawie. Nie widział jej od wielu dni, od pamiętnej, choć mglistej nocy z Morganą we wsi Sheepy Wench. Zostawiła go w spokoju? Uznała, że nie warto zawracać mu głowy, że jest zbyt uparty, aby zawrócić? A może przestał ją widzieć, ponieważ ozdrowiał? Może Torro miał rację i życie po śmierci nie istniało, a zjawa stanowiła wymysł jego chorej głowy?

– O czym myślisz, żołnierzu?

– Constantine – przedstawił się i podał staruszkowi dłoń. Ten ją uścisnął i odparł:

– Erc. Miło mi.

– Myślę o moim plugawym życiu i niejasnym przeznaczeniu.

– Nie warto myśleć o tym, czego nie można zmienić.

– A jednak obydwoje płacimy za nasze grzechy, aby odciążyć naszą duszę i w czasie naszej śmierci, odpłynąć do chmur – zauważył z odrobiną kpiny, powstałej w wyniku zmęczenia i powoli sączącej się od serca goryczy.

– Tyś się wyrwał, Constantinie, z wyznaniem grzechów, ja tylko chciałem pędzić bimber.

– Najlepszy, jaki przyszło mi posmakować! – Nagły głos, zwrócił na siebie uwagę grzeszników. Podnieśli wzrok do góry, skąd uśmiechał się do nich Torro. Połowę twarzy zasłaniały bandaże, odznaczające się bielą od zaczerwienionej skóry przez płynący w żyłach alkohol. – A teraz pozwólcie, że... – Napiął mięśnie, aby podnieść klapę, ale ta jedynie zazgrzytała, nie ruszając się z miejsca. – Nie wierzę. Zamknęli was na klucz. – Uderzył palcami o kłódkę i rozejrzał się wokół, czy aby przypadkiem nikt nie czyha, aby i jego wepchnąć do śmierdzącego szczynami dołu. – Z pewnością klucz ma ten pokręcony kapłanek. Zaraz wrócę, nigdzie się nie ruszajcie. – I zniknął z chichotem na ustach.

Harrelson grabił i zabijał różnego pokroju ludzi, aby tylko mieć, za co przeżyć kolejne dni, a więc wyjął miecz zza pasa i bez pardonu wszedł do środka zimnej, zbudowanej na wzór trójkąta budowli. Od wejścia ujrzał setki jaśniejących kryształów w najróżniejszych kolorach i kształtach. Rozwieszone na tasiemkach tańczyły na wietrze, uderzając jedna o drugą, tworząc swego rodzaju melodię. Na ścianach tkwiły obrazy przedstawiające postać w czerni o nieprzeniknionej, bladej, tak przeciętnej twarzy, że nie sposób było ją zapamiętać. Wszystkie pary ciemnych oczu zdawały się patrzeć wprost na przybysza. Ten w poczuciu niepokoju mocniej zacisnął palce na rękojeści broni i czujny niczym dziki kot, ruszył do przodu, kroki stawiając niespiesznie i niemal bezszelestnie.

Z głębi pomieszczenia wydobył się śmiech. Gardłowy, głośny. Po nim stłumione słowa. Torro ruszył w kierunku głosów, gdzie nieco uchylone drzwi rzucały łunę światła na wyłożoną grubym dywanem podłogę świątyni.

W komnacie siedział Larkin z dziewczyną na swoich kolanach. Ta zdawała się płakać, a jej piegowatą twarz pokrywały rumieńce.

– Zapłata za grzechy – rzekł ochrypłym od podniecenia głosem kapłan, na co Ib, córka Erca, która wyznała grzechy ojca, cicho zaszlochała. – Nie bój się dziecko. Nightrolea wybaczy twojemu ojcu grzechy i kiedyś będzie mógł spotkać się z twoją matką, ale ty... – Położył dłoń na chudym policzku wiernej i szepnął: – Musisz okazać skruchę. – Zepchnął ją na kolana i podniósł do góry czerwoną koszulę, po czym zaczął szarpać się z pantalonami.

W tym momencie Torro wpadł do środka, nim Ib zdołała pochylić swoją załzawioną twarz i zapłacić za grzechy ojca.

– Zostaw ją obrzydliwcze!

Dziewczyna z wrzaskiem poderwała się do góry, w momencie, gdy Larkin złapał za stojący na stole dzban i zamachnął się na intruza. Torro rozbawił ten widok. Bez problemów mimo poparzeń i bólu, ominął lecący w jego kierunku przedmiot, który rozbił się gdzieś za jego plecami, i przerzucił miecz do rannej ręki, kiedy to drugą zadał potężny cios z pięści, aż mężczyzna runął na ziemię.

– Kiepskie nawet, jak na rozgrzewkę. – Poruszył palcami, czując przyjemne mrowienie rozchodzącej się po ciele adrenaliny. – Wszystko w porządku? – Kiedy zwrócił się ku zalewającej się łzami dziewczynie, ta dziko wrzasnęła i wypadła przez drzwi, znikając wśród refleksów rzucanych przez kryształy. – Wariatka, jak wszyscy. – Torro wzruszył ramionami i na nowo spojrzał na Larkina. Ten stękał z bólu, trzymając dłonie na pulsującym bólem policzku. – Gdzie masz klucz do celi na zewnątrz? Muszę wydostać stamtąd mojego głupiego przyjaciela.

Larkin spojrzał na intruza ze złością i rzekł:

– Bóg Nightrolea ukarze cię za zniewagę tego świętego miejsca oraz krzywdy na jego kapłanie!

– Może twój bóg, ale mój wynagrodzi mnie za uratowanie tej dziewczyny. Klucze? – Machnął mieczem, na co Larkin odsunął się bliżej ściany i wskazał na komodę.

Torro podszedł tam, otworzył niewielką skrzynię i wyjął pęk kluczy. Wrócił do kapłana.

– Który? – Metal zaszczękał w jego dłoniach, kiedy nim pomachał.

Kapłan służalczo wskazał ten właściwy, nieufnie zerkając na znajdujące się niebezpiecznie blisko jego twarzy ostrze. Lśniło w świetle osadzonych na metalowych kandelabrach kryształów. Zdawało się szeptać obietnicę nadchodzących potoku krwi i niewyobrażalnego bólu.

– A teraz pozwól, panie, że wypuszczę mojego grzesznego przyjaciela, który odpokutuje ze mną swoje niecne występki. – Uśmiechnął się dumny ze swoich wdzięcznych słów i wyszedł bez pożegnania, zostawiając przerażonego kapłana bez zaspokojonych żądz przez młodą dziewczynę. Zbyt młodą, jak na gusta Torra.

Niemal tanecznym krokiem wyszedł przed świątynię, czując pulsującą w żyłach pewność siebie. Mina mu nie zrzedła, gdy ujrzał kilkoro gapiów zebranych przed tarasem. Z pewnością zbiegli się na dźwięk wrzasku. W końcu ludzie byli, jak muchy. Ciągnęło ich do dramatów, to znaczy śmierci.

Pomachał do nich ręką i posłał najszerszy uśmiech, na jaki było go stać z oparzeniami, po czym jak gdyby nigdy nic podszedł do klapy w podłodze i ukucnął.

– Przyszedłem na ratunek, nadobne niewiasty.

– Co to był za krzyk? – zapytał prosto z mostu Constantine, nie bacząc na żartobliwy ton przyjaciela.

– Uratowałem dziewczynę z rąk napalonego kapłana.

– Jak to? – zainteresował się Erc i wstał za pomocą drugiego z grzeszników. – Kapłani nie czują podniet.

– W najdelikatniejszy sposób tłumacząc. – Z tymi słowy otworzył kłódkę. – Jeśli dobrze zgaduję usta twojej córki, panie, miały zapłacić za twoje grzechy.

– Tylko ja mogę zapłacić za moje grzechy, a moja córka... Jej usta? – Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, czemu usta jego córki miały coś wspólnego ze zbawieniem.

– Jej usta miały zbawić twą duszę, panie, poprzez kutasa kapłana.

– Toż... – sapnął, czerwieniejąc na pomarszczonej twarzy. – Ja mu... – Zacisnął spracowane dłonie w pięści.

– Kapłan też człowiek i grzeszy – odparł Torro i podał mu dłoń, aby wyszedł. Staruszek z niemałymi oporami opuścił celę, a zaraz za nim Constantine.

– Człowiek, który winien dawać przykład.

– Toż to grzesznik! – wrzasnął wściekle Erc i nie bacząc na mężczyzn, skierował się ku świątyni.

– Jesteś pijany – mruknął Constantine z radosnym uśmiechem pod wąsem.

– A ty śmierdzisz i masz pomidora na głowie – odparł zaczepnie, na co żołnierz potargał włosy, aż kilka pestek i skórki z mokrym mlaśnięciem opadły na drewniane deski.

– Czego nie zrobi się dla słodkiego grzechu?

– Łapać ich! – Larkin pojawił się w drzwiach trójkątnego budynku i wskazał na podróżnych. – To złoczyńcy, to złodzieje, to grzesznicy! – ostatnie słowo wypowiedział z jeszcze większą furią. – Napadli na mnie! – Gestykulował swoimi patykowymi rękoma, jakby dostał ataku, a jego twarz pokraśniała.

– To ty napadłeś na moją córkę! – odezwał się zasuszony staruszek, stając naprzeciw kapłana. Starał się wyprostować, aby dodać sobie kilku centymetrów oraz zaciskał dłonie w pięści, gotowy do ataku.

– Twoja córka to taka sama grzesznica, jak ty! – Odepchnął Erca od siebie, jakby był śmieciem. – Próbowała mnie zwieść swoimi sarnimi oczętami i młodą buźką, a tak naprawdę to grzesznica, demon w niej tkwi i należało wrzucić ją z wami do celi!

– Moja córka to dobra dziewczyna – odparł, choć jego głos zabrzmiał niepewnie, naprzeciw podniesionego tonu stojącego naprzeciw niego mężczyzny.

– Grzesznicy! – wrzasnął Larkin po raz kolejny, a wśród zebranych gapiów przeszedł nerwowy szept. – Tacy, jak oni zsyłają na nas nieszczęścia! Brać ich!

Torro i Constantine niewiele się zastanawiając, ruszyli biegiem w jedną z wąskich uliczek, a zaraz za nimi wściekły tłum, jakby spuszczone ze smyczy harty, mające dogonić zające. Szczekały, szczerząc swoje ostre zębiska, gotowe w każdej chwili rzucić im się do gardeł.

– Jak to się dzieje, że zawsze wpakowujesz nas w kłopoty? – wydyszał Torro, nieznacznie krzywiąc z bólu swoją twarz.

– Może i niedane mi jest, aby dotrzeć na wschód? – odparł tajemniczo Constantine, czując piekący rany na brzuchu. Szwy z pewnością puściły, ale odgłos pędzącego za nimi tłumu, brzmiał o wiele groźniej.

– O co chodzi z tym wschodem?

– Nie ważne!

Wypadli na skrzyżowanie dwóch szerokich dróg. Kilkoro przechodniów posłało im zaciekawione spojrzenia, ale zaraz wrócili do pospiesznego chodu w swoich kierunkach.

– Łapać ich! – Przez ulicę przeszło echo tłumu.

Wbiegli do ulicy i po ujrzeniu otwartych drzwi na tyły budynku, skorzystali z sytuacji. Kiedy wpadli do środku od razu otoczył ich przyjemny zapach palonego drewna i wypieków oraz uderzyło w nich ciepło pomieszczenia. Drzwi trzasnęły za nimi, oparli się o nie i w napięciu wsłuchali się w tętent pędzących ludzi i dzikie wrzaski.

Z pozoru byli bezpieczni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro