5.1 Przeklęci Grzesznicy
Rany Donovana goiły się, jak na psie. Za to Torro potrzebował zdecydowanie więcej czasu i troski, aby dojść do siebie, co jednak nie powstrzymywało go, aby flirtować z Aną. Zdecydowanie nie była w jego typie, nieco starsza od niego, zbyt pulchna i mało finezyjna, ale z pewnością na myśl o braku kurtyzan w miasteczku, uznał, że jej towarzystwo jest lepsze niż nic. Tak myślał Donovan, przyglądając się z radością, ale i zazdrością chichoczącej parze.
Kobieta odpowiadała na zaloty Harrelsona pewnie, choć z rumianymi policzkami. Śmiała się w głos, irytując syna, oraz co chwilę przynosiła Torrowi więcej jedzenia. To pajdę chleba z masłem i pęto kiełbasy, to miskę suszonych owoców, to owsiankę.
– Mężczyzna powinien jeść za dwoje. Tym bardziej, kiedy wraca do zdrowia.
Torro nie narzekał na taki mozolny przebieg dni, co zaskoczyło Donovana. Towarzyski, jowialny i skory do grzeszków mężczyzna wydawał się być cieniem siebie. Nie w złym znaczeniu, a jednak. Nie był sobą. Torro, jakiego znał, nie potrafił usiedzieć w miejscu. Jedyne co się nie zmieniło to ochota na piwo. Narzekał na kompot i soki Any, jakby poiła ich zepsutą wodą.
– Nie masz ochoty, aby przejść się po miasteczku? – zapytał jednego z dni Willow, ślęcząc nad pisanym listem. Co nakreślił kilka linijek, to irytował się, to wrzucał papier w ogień paleniska i patrzył, jak jego gorzkie słowa rozpierzchają się w pył.
– Po co? – Wzruszył ramionami i wrzucił jagodę do buzi, która znacznie się zaokrągliła w ciągu ostatnich dni. – Piwa nie sprzedają, dziewek nie ma, a tutaj przynajmniej dobrze karmią i doceniają moje żarty.
Constantine zbył jego odpowiedź milczeniem, wybijając ołówkiem nerwowy rytm na deskach stołu.
– Coś cię trapi, przyjacielu?
– Nie – odparł nieco roztargniony. Przygładził wąsa i zaczął pisać na nowo. Droga Morgano... – nie rozmawiał z nią od przygody w ogrodach Fairchildów.
– Niech ci będzie. – Westchnął przeciągle, po czym zażartował: – Ruszmy te leniwe tyłki, może tym razem życie przyniesie nam inną przygodę niż śmierć w płomieniach.
Donovan zachichotał, choć nie brzmiało to tak naturalnie, jakby tego chciał.
– Rusz się, przyjacielu, a nie bazgrzesz na tych karteczkach. – Poklepał go po ramieniu i złapał za podarowany przez Anę płaszcz. Stary, pocerowany, ale zdecydowanie w lepszym stanie niż jego niemal doszczętnie spalony.
Żołnierz skrył rozpoczęty list w wewnętrznej kieszeni ciemnego blezeru i wstał z krzesła.
– Ano? Czy może widziałaś mój płaszcz?
– Och! Oczywiście, panie Donovanie – oderwała się od krojenia warzyw na obiad i zaczęła szperać w skrytej pod schodami skrzyni. Wyjęła zielony materiał i podeszła do mężczyzny: – Przykro mi, że nie zdołałam go całkowicie uratować. Wyczyściłam medale i nałożyłam je na nowo. Brakowało kilku guzików, ale zastąpiłam je innymi. Niestety nie wojskowymi, metalowymi, ale takich nie miałam. Do tego był tak okropnie poszatkowany... – Wskazała na skrupulatnie zaszyte rany, które opowiadały historię walki o przetrwanie. Na samo wspomnienie potężnych czarodziejów zadrżał. Nie tylko od cienia bólu, który przemknął przez jego umysł, ale i słów, prawda, jaka wyszła na jaw.
Morderczyni.
Wciąż jej nie rozumiał. Wciąż nie odkrył całej historii, jednak ciężko mu było spojrzeć Morganie w oczy, a co dopiero zagadać do niej. Czasami zerkał w jej kierunku, kiedy to pochylona nad stołem tłumaczyła coś Leighowi, pomagając mu w wyhodowaniu nowej odmiany warzywa odpornego na wilgoć. Chłopak dał się przekonać, że to lepszy pomysł niż stworzenie magicznej odżywki dla roślin, która zaszkodziłaby ludności.
– Dziękuję, Ano. Jesteś naprawdę zacną gospodynią – odebrał płaszcz i zarzucił go na ramiona.
– Wszystko dla walczących za słońce. Mam prośbę, kiedy pójdziecie do miasta, czy moglibyście kupić dwa kuraki? – Zaczęła szperać w kieszeni fartucha, gdzie trzymała sakiewkę. Wyjęła monetę, ale Donovan pokręcił głową.
– Nie trzeba. Kupimy kurczaki, coś jeszcze?
– Potrzebujemy więcej mąki na placek z jabłkami.
– Placuszek z jabłuszkami. – Torro mlasnął ze smakiem.
– Chyba że słodziutki wolałbyś zjeść placek z jagodami?
– Co się stanie jeśli połączymy słodycz ogrodu i lasu?
– No co, słodziutki? – zapytała Ana z szerokim uśmiechem malinowych warg.
– Dziką rozkosz.
Gospodyni pokraśniała, machnęła na niego szmatką wyjętą zza fartucha i z chichotem wróciła do krojenia warzyw.
– Niepoprawny flirciarz.
– Hmm... – W zamyśleniu, narzucił płaszcz, po czym odparł: – Korzystam z życia. W końcu jest takie ulotne. No, ale nie rozmawiajmy o powadze świata, tylko chodźmy. – Położył dłoń na jego ramieniu i dodał: – A może spotkamy jakieś chętne na przygodę bliźniaczki, których ojciec pędzi porządny alkohol w zaciszu swojego domu?
– Alkohol z krwi takich naiwniaków, jak my – mruknął ni to posępnie, ni żartobliwie.
– Prędzej z twoich śmierdzących buciorów. Chodź, a może naprawdę znajdziemy kogoś, kto nie jest taki święty.
Opuścili chatę, kierując się na północ, gdzie, jak wspomniała Ana, znajdował się targ.
Miasteczko nie różniło się niczym od innych, w jakich bywali. Kamieniste ulice z jedno bądź dwukondygnacjowymi budynkami. W większości drewniane z małymi tarasami i owocowymi drzewkami bądź krzaczkami w ogródkach. Za nimi rozciągały się zaorane pola, ciągnące się w dół zbocza wzgórza niczym jej włosy. Ciemne i poszarpane, z wetkniętą tu i ówdzie gałązką bądź zabłąkanym barankiem.
– Grzesznik!
Przed wysokim budynkiem z kamienia w kształcie trójkąta stała zbieranina ludzi, rozochocona i żądna krwi.
– Grzesznik! – wrzeszczeli z wykrzywionymi w pełnej pasji i nienawiści twarzami.
– Tak! Grzesznik! – powtarzał za nimi z gorączką w głosie Larkin, mężczyzna w żółtej czapeczce z frędzlami i czerwonej, długiej koszuli ze znakiem trójkąta na piersi, tym samym stojącym na monolicie wizerunkiem zbudowanym z beli i ciągnących się lin, tworzących skomplikowany wzór. Kapłan szarpnął stojącym przy nim staruszkiem i klepnął go w kark, zaciskając na nim palce. – Grzesznik! Powiedz mi dziecko. – Wskazał na znajdującą się wśród tłumu dziewczynę o imieniu Ib. – Powiedz, co twój ojciec uczynił? Chodź, nie obawiaj się. – Machnął na nią ręką, a ona rumiana od wstydu, weszła schodkami na podwyższenie i zwróciła się ku przekrzykującej się tłuszczy. Młoda, szczupła o kędzierzawych rudych włosach i krzywych zębach. Potarła spocone dłonie o rąbek jasnej sukienki i rzekła chrapliwie i niepewnie:
– Mój ojciec...
– Głośniej, moje dziecko! Głośniej, niech lud usłyszy, czym zawinił twój ojciec! Niech wiedzą, co za człowiek między nimi żyje! – Dla podkreślenia wagi słów, tupnął nogą, machnął ręką, mocniej zacisnął palce na karku skulonego staruszka, na co ten spuścił niżej głowę.
– Mój ojciec to grzesznik – odezwała się nieco pewniej, choć wciąż zawstydzona. W odpowiedzi zalał ją chaos przekleństw i wulgarnych znaków dłońmi. Ktoś rzucił zgniłym pomidorem pod nogi dziewczyny.
– Czemu jest grzesznikiem?! Co uczynił wbrew naszemu bogu Nightrolea? Mów!
– W naszej piwniczce pędził bimber.
– Aby zaspokoić swoje demoniczne żądze! – dodał mężczyzna w śmiesznej czapeczce i szarpnął staruszkiem na boki. – Czy to prawda? Mów! – Pchnął go do przodu, aby stanął bliżej krawędzi, gdzie jakaś kobieta splunęła mu pod nogi, potoczył się kolejny pomidor, a zanim sczerniała, mokra sałata stworzyła na deskach artystyczny chaos.
– Tak. Zgrzeszyłem. Wybaczcie mi...
– Wybaczcie?! – Kapłan wzniósł dłonie do góry, zamknął oczy i pokręcił głową. – Czy nasz bóg Nightrolea jest miłosierny?! Czy nasz bóg dziś tobie wybaczy?! – Położył dłoń na swoim czole, przesunął na skroń i potarł, jakby zaczął go męczyć niewyobrażalny ból. – Nightrolea?! – Nagłe tupnięcie przestraszyło grzesznika Erca i jego córkę. – Nasz święty Nightrolea! Dopomóż nam! Tak?! – Odwrócił się do nich plecami, podszedł do stojącej przy drzwiach świątyni skrzynce i wyjął butelkę o kuszących kształtach i pięknym, złotym kolorze. – Bóg każe nam rozlać ten grzech na ziemię, aby wsiąkł w nią i nie został zabrany do jego domostwa! Pozbądźmy się grzechu! – Otworzył korek i zaczął rozlewać na lewo i prawo, a tłum z wrzaskiem i oburzeniem odskoczył, unikając płynu, jakby miał spalić im skórę.
– Czuję się, jakbym znalazł się w teatrze – mruknął Donovan, kiedy to młoda dziewka ze łzami w oczach pobiegła w głąb ulicy, znikając z kilkoma innymi za zakrętem. Inne ze wstrętem odsuwały się, bądź chowały za mężczyznami, którzy utrzymywali bezpieczną odległość.
– A ja żałuję rozlanego trunku – z tymi słowy zamyślił się nad ustaniem w pierwszej linii, aby choć poczuć kilku kropel trunku.
– A jeśli smakuje szczynami?
– A czy to ważne? Powstrzymałoby cię to od wypicia?
– Nie ma opcji – odparł z rozbawieniem, po czym dodał: – Poprosiłbym o dolewkę.
– Ile to już wieków minęło? – szepnął Torro i skrzywił się na widok rozgrywającej się przed nimi sceny. Larkin sięgnął po kolejną butelkę i otworzył ją. Złote krople spłynęły ulicą. Perspektywa marnotrawstwa bolała serce Harrelsona. Miał ochotę podejść do kapłana, sprzedać mu prawego sierpowego z ostrymi słowami o trwonieniu przyjemności życia doczesnego i zabrać resztę bimbru do chatki Any.
– Tylko kilkanaście dni.
– Niczym wieczność częstowana szczynami o smaku jabłek.
– Kompot Any smakuje całkiem znośnie – odparł rozbawiony żołnierz i przygładził wąsa.
– Znośnie, jak na sok.
– Masz jakiś pomysł, aby dostać się do skrzyneczki i podkraść przynajmniej dwie butelki?
Torro oparł dłoń o rękojeść miecza i zapytał:
– Bierzesz pod uwagę skrzywdzenie kilku wiernych?
– Wolałbym nie zwracać na nas niepotrzebnej uwagi organów władzy – mruknął Donovan z niechęcią na kolejne spotkanie z magami czy kimkolwiek, kto chciałby zapłaty za jego głowę.
– Racja. Was już i tak ścigają. – Ze zniecierpliwieniem przydeptywał w miejscu, przyglądając się w jego oczach świętokradztwu. – Nie zdradziłeś mi, co to za grzeszki skrywa nasza czarodziejka.
– Będziemy tracić czas na ten trywialny temat, kiedy to kolejna butelka niknie na naszych oczach?
– Jesteś pisarzem, a jednak stoisz tu i nic nie wymyślisz, aby ich powstrzymać?
– Uważasz, że brakuje mi inwencji twórczej?
– Ty mi to powiedz. – Mimo bandażu na twarzy wciąż posiadał ten swój zawadiacki uśmiech.
– Muszę wyznać swoje grzechy! – desperacki wrzask Donovan poniósł się po ulicy. Mężczyzna przedarł się przez pierwszych ludzi, po czym reszta rozstąpiła się przed nim niczym ławica ryb przed predatorem. A mimo tego patrzyli na niego z wyższością i obrzydzeniem, a nie strachem. – Zgrzeszyłem! Och! Jak ja zgrzeszyłem! – Upadł na kolana i dotknął czołem kamiennej ulicy, korząc się przed Larkinem i bezgrzeszną ludnością. – Zdradziłem moją żonę! Zdradziłem ją dziesiątki razy i uczyniłbym to wiele więcej, gdyby nie umarła. – Uniósł twarz ku wiernym. Ich wychudzone twarze wykrzywiała nienawiść, czuł ją całym sobą.
Larkin zbiegł z tarasu na swoich cienkich, owłosionych nóżkach i stanął nad Constantinem, wystawiając swój obrzydliwie wielki brzuch w czerwonej koszuli.
– Zgrzeszyłeś. – Położył dłoń na czole żołnierza z taką siłą, aż zabolał go kark. Jednak nie oponował, nie walczył. Torro właśnie skradał się ku skrzynce, aby zdobyć upragniony bimber. – Mów prawdę! Mów wszystko! Czym rozgniewałeś naszego boga Nightrolea?! Mów! Oczyść swoje sumienie, a może niektóre grzechy zostaną ci wybaczone.
– Piłem na umór, piłem, aż rzygałem pod siebie, aż nie panowałem nad swoimi członkami i językiem, nie panowałem nad myślami i niczym w swoim życiu. Przegrałem więcej shreblinów, niż widzieliście na swoje oczy! – Zaciskał dłonie, aż paznokcie wbijały się w skórę, aż knykcie otarły się na kamieniach, aż poczuł siłę prawdy, która z goryczą wkradła się na jego język, manipulując kolejnymi słowami. – I dalej będę przegrywał, ponieważ jestem grzesznikiem pełen pasji do życiowych przyjemności. To one pozwalają mi przebrnąć przez ten parszywy świat. Kocham hazard, dziewki i alkohol! – Odepchnął dłoń kapłana i powstał ze słowami: – Gardzę wami wierni czystości! Gardzę światem, bogami i samym sobą jednocześnie!
– Niech cię Nightrolea ukarze! – Kobieta rozbiła na jego głowie pomidora, ktoś inny splunął na niego, a ślina spłynęła złotymi medalami, które rozjaśniały ironicznym uśmiechem.
– Niech Nightrolea broni nas przed grzesznikami!
Rzucona kapusta rozpadła się pod stopami Constantine, a ziemniak boleśnie wbił się w żebro, zostawiając po sobie ciemny ślad zgnilizny.
Nie zasłużyłem, aby nosić zielony płaszcz, ani odznaczenia Donovana, ani jego imię. Jestem złym człowiekiem – pomyślał ze zgrozą powagi i doniosłości tego momentu. Choć miał tylko kajać się przed hołotą, aby dorwać się do upragnionego alkoholu, uderzył sam w siebie ukrywanymi myślami. Słowa mające być jedynie dymną zasłoną, uderzyły w niego ze zdwojoną siłą, tak że nie bronił się przed kolejnymi prawdami, które uleciały z jego ust, a które targały nim od lat, ale obawiał się ich wyjawić. Nawet przed samym sobą.
– Porzuciłem swoją córkę, która umarła w tęsknocie za mną. Zostawiłem swoją żonę, która w tęsknocie znalazła ukojenie w ramionach innego mężczyzny. Zgrzeszyłem, zostawiając swoją rodzinę i nie starając się jej ratować.
– Zamilcz, grzeszniku! – Larkin złapał go za ramię i pociągnął w stronę tarasu, gdzie drugą dłonią złapał za staruszka i szarpnął nimi dwoma na boki. – Ci dwaj zasłużyli na cele! Zasłużyli na poniżenie, które może zwróci im jasność umysłu!
– Tak!
– Cela!
– Wrzucić ich! – Domagali się wierni, a ich wrzaski niosły się echem ponad szare budynki. Swoje zaciśnięte w pięści dłonie wznosili do góry, a ich oczy pałały pragnieniem krwi.
Larkin pod wpływem żądnej zapłaty wspólnoty, napełniony bogiem i jego mądrością oraz wolą, rozkazał otworzyć metalową kratę w podłodze, po czym wepchnął w nią mężczyzn. Constantine w zamyśleniu nad swoimi grzechami i w nagle pochłaniającej go nostalgii, dopiero rozbudził się, leżąc w ciemnej, śmierdzącej szczynami celi. Wokół otaczały go ciemne deski, a od góry zalewały go wrzaski rozeźlonej hołoty. Z jękiem położył dłoń na brzuchu, gdzie ciągnęła się wciąż niezaleczona rana.
– Jesteś pełen odwagi mój synu – odezwał się staruszek, masując obolałe ramię, na które upadł. Constantine w milczeniu zwrócił się ku niemu. – Nie każdy potrafi wyznać przed samym sobą grzechy. Patrząc w lustro, kłamiemy i kłamiemy, ponieważ obawiamy się prawdy. Brzydkiej, ale naszej mordy. – Zachichotał sam do siebie, po czym dodał ze szczerym uśmiechem: – Jesteś bliżej do zbawienia niż ja. Ty postanowiłeś sam oczyścić swoje sumienie, a ja... – Wzruszył ramionami, zasmucony myślą o swoich występkach. – Gdyby nie moja córka, dalej żyłbym w grzechu, niszcząc naszą piękną społeczność.
– Co jest pięknego w twojej społeczności, panie?
Skonsternowany staruszek zmarszczył swoje i tak poorane bruzdami czoło, po czym odparł, choć jego słowa rozbrzmiewały niepewnością:
– Staramy się żyć w zgodzie z naturą, bez magii, która niszczy nasz świat. Dzięki temu bóg Nightrolea patrzy na nas przychylniej i chroni nas przed złem tego świata. Nasze społeczeństwo jest małe, ale wierne, staramy się pomagać sobie nawzajem we wniebowstąpieniu.
– Wniebowstąpienie? – zapytał zaciekawiony zwrotem, który znał, ale nie był mu bliski.
– Jeśli za życia dzielnie będziemy znosić pokusy szatana, ufnie podążając ścieżką czystości, to po śmierci zostaniemy wpuszczeni do nieba, znanego jako wieczna rozkosz.
– Wieczna rozkosz? Brzmi grzesznie. – Uśmiechnął się pod nosem.
– To nagroda za umartwianie brudnego ciała i pozostawienie duszy nieskazitelnej, aby jej lekka materia mogła wzlecieć ponad zło tego świata. – Pokręcił głową. – Mimo nauk naszego kapłana i tak ciężko jest żyć w zgodzie z czystością. Alkohol kusi, tym bardziej w samotne wieczory.
– Rozumiem twoją tęsknotę – odparł zatroskany smutkiem staruszka. Jego zmęczone, skulone ramiona z pewnością nanosiły w życiu wiele drwa i zasiały wiele pól.
– Moja żona zmarła niedawno na suchoty – zaczął opowiadać, a łzy rozbłysły w jego błękitnych oczach. Mimo to po chwili uśmiech pojawił się na jego wąskich wargach. – Brakuje mi jej, a jednak grzeszę, przez co mogę nie dotrzeć do niej na drugą stronę.
– Dotrzesz, panie. – Constantine położył dłoń na jego ramieniu. – Widzę w tobie żal i dobro...
U góry ktoś warknął, przerywając rozmowę, po czym na nich poleciał złoty płyn. Żołnierz pomyślał, że to kolejne fale bimbru, a więc zlizał z wargi napój, jednak jego smak mu się nie spodobał. Uniósł oczy do góry i ujrzał skrytego wśród kędzierzawych, czarnych włosów małego fiutka. To z niego spływała złota fontanna.
Śniadanie podeszło mu do gardła, po czym zakończyło swoją podróż na deskach celi.
Było nieco zabawnie, ale mój mózg stwierdził, że nie może być tak dobrze xD
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro