Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4.3 Dezerter i Morderczyni

Ustabilizowanie stanu Torra nie należało do najłatwiejszych. Tym bardziej, kiedy Donovan co i rusza zadawał pytania. Mieszał zioła, pomagał nakładać opatrunki i drążył temat morderstwa, aż Morganę rozbolały nie tylko wnętrzności, gdzie czuła niemal pustkę mocy, ale i głowa.

– Kim jest Mavell Berryloth?

– Była kimś ważnym – odparła w roztargnieniu i drżącymi palcami przesunął po czole Harrelsona. Ten wygiął się i jęknął. – Przytrzymaj go!

Constantine wykonał jej polecenie, ale oczywiście przy tym nie zapomniał otworzyć gęby.

– Twoją siostrą? Matką?

Wyobrażał sobie sytuację, która zmusiłaby Morganę do dokonania tak niewybaczalnego czynu. W końcu nie uczyniła tego z zimną krwią, nie dopuszczał takiej myśli do siebie.

Morgana w milczeniu przelała kolejne fale energii na Torra, dysząc przy tym ciężko i walcząc z mroczkami przed oczami. Zamrugała, sapnęła i odsunęła dłonie od pojękującego w cierpieniu mężczyznę.

– Będziesz mi płacił do końca moich dni. – Zachichotała w rozbawieniu nad długością swojego życia. Ile jej jeszcze zostało? Obiecała sobie, że stanie się najstarszą śmiertelną boginią, jaka stąpała po Talorii. Ile jej brakuje? Ze sto lat? Może więcej.

– Dlaczego ją zabiłaś?

– Donovanie... – Pokręciła głową do własnych myśli, do wspomnień i bólu, który rozdzierał jej serce z każdym powrotem do tego przeklętego dnia. – Ja...

Torro nagle umilkł. Jego klatka przestała się poruszać.

– Tracimy go – syknęła w złości i zaczęła szperać po kieszeniach, wysypując na mokrą ziemię kolejne fiolki i saszetki z ziołami. W tym czasie Constantine rozpoczął reanimację, krzywiąc się od dotyku poparzonej skóry przyjaciela. W środku aż go skręcało, wrzał i drżał i wszystko na raz.

Morgana przesunęła spojrzeniem po ampułkach. Ich kolory, mimo iż podobne, rozpoznawała bez przeszkód, odrzucała na bok te niepotrzebne, te śmiertelne, zostawiając przed sobą niosące ratunek. Tak niewiele – pomyślała.

– Musisz go uratować – jęknął w desperacji pomiędzy głębokimi haustami powietrza. – On nie może zginąć, jak Donovan. Pomóż mu swoją mocą.

– Nie mogę uczynić nic więcej za pomocą magii – odparła i okręciła flakonik z żółtawą substancją.

– Musisz!

– Nie mogę... – Rozdrobniła w dłoniach zasuszone liście.

– Musisz, Morgano!

– Ty nic nie rozumiesz, człowieku! Nie mogę! – wrzasnęła i spojrzała na niego, choć do tej pory obawiała się tego. Obawiała się ujrzeć w jego oczach odrazę i zawód, choć przecież nie powinna. Nie tylko ze względu na to, że ten beznadziejnie naiwny i pełen optymizmu człowiek nie byłby w stanie tak na nią spojrzeć, ona sama brzydziła się niepokojącej myśli odrzucenia przez niego. – Magia nie jest dla was. Zbyt duża dawka, nawet leczniczo ukierunkowanej mocy, może wam zaszkodzić, nawet zabić. Jesteście zbyt wrażliwi.

– Morgano... – załkał, nie bacząc na racjonalne wytłumaczenia. – Pomóż mu.

– Nie widzisz? Właśnie próbuję.

Kazała mu wylać żółtawą substancję na jej dłoń, kiedy to uczynił, wymieszała liście z esencją, po czym wsmarowała mieszaninę w jego klatkę piersiową. Bez inkantacji, bez magii, niczym przeciętny medyk z żelaznej armii.

Popatrzyła na zmasakrowaną twarz Torra, który tak niezmiernie ją irytował, który nieustannie przypominał jej, że jest szkaradna i tak nieprzyjemna dla towarzystwa, że lepiej byłoby rozmawiać z trollem, rozpoczęła reanimację. Ucisk, za uciskiem, oddech za oddechem. Czuła swąd palonej skóry i włosów oraz płynów ustrojowych, aż robiło jej się niedobrze, ale nie przestała. Nie poddała się tak łatwo, mimo niechęci do mężczyzny i wszelkiej maści ludzi.

Donovan siedział obok. Zmęczony i zdruzgotany. Wspomnienia wojny mieszały się z rzeczywistością. Trzask palonego drewna, gorąco pochłaniających drzewa płomieni i zapach śmierci. Zamiast Torra widział swojego brata. Walecznego, błyskotliwego pułkownika. Zacisnął palce na jego płaszczu i przysunął go do swojej twarzy, choć już nie pachniał nim. Odszedł i już nigdy miał go nie ujrzeć. Nigdy? – pomyślał z rozpaczą, po czym westchnienie ulgi opuściło jego usta.

Torro zaczął oddychać.

Morgana oparła dłonie na ziemi i spojrzała na przytomnego towarzysza.

– Powinniśmy go przenieść.

Constantine pokiwał głową, choć ten gest wydał jej się strasznie machinalny. Jego twarz mimo blasku ognia, wydawała się przeraźliwie blada i zmęczona, wręcz pusta.

– Potrzebujemy czystej wody i... i. Donovanie!

Doskoczyła do niego, kiedy to z mokrym mlaśnięciem opadł na trawę. Drżącymi dłońmi przesunęła po jego poszarpanej koszuli. Krew znajdowała się niemal wszędzie, więc nie miała pojęcia, skąd pochodziła.

– Na błędną wiedźmę! – zaklęła i rozerwała koszulę, zrywając guziki. Klatkę piersiową żołnierza pokrywało mnóstwo powierzchownych ran. Tylko jedna, podłużna i głęboka, ciągnęła się niemal od boku do boku mężczyzny. To z niej obficie lała się krew. Niewiele się zastanawiając, zabrała się za zasklepianie jej.

Sforsowany organizm spowolnił jej ruchy i myślenie, dlatego zajęło jej to więcej czasu i energii, niż powinno.

Czuła się wyczerpana, kiedy to ranę na brzuchu Donovana przykryła ziołami i bandażem. Kręciło jej się w głowie, a myśli stawały się coraz mroczniejsze.

Donovan stał jedynie krok od poznania o niej prawdy.

Donovan stał jedynie krok od znienawidzenia jej.

Donovan...

Sięgnęła po zielony płaszcz i zaczęła szperać po wewnętrznych kieszeniach, aż natrafiła na metalową butonierkę. Z błogim półuśmiechem zmasakrowanej twarzy stwierdziła, że nie była pusta. Odkręciła korek i upiła łyk.

Donovan stanowił jedynie pył na jej wyboistej drodze, nic więcej. Może jedynie kamień w bucie i tyle – próbowała sobie wytłumaczyć i jednocześnie czuła tak okropny ból na myśl, aby uciec i zostawić go na pastwę losu.

Zerknęła na jego spokojną, splamioną krwią twarz. Śmieszny wąs, cienie pod oczami, słodkie usta. Taki kruchy i ludzki, ale i odważny. Nie wahał się, aby pomóc obcemu, aby zaryzykować własne życie dla kogoś innego, aby zawalczyć o własne idee i marzenia, kiedy to ona uciekała, mimo boskości, mimo magii i ambicji, która wrzała w niej niczym woda w kotle. Ona uciekała, a on walczył.

Odwróciła wzrok, zaprzestając tortur.

Kolejny łyk whisky, świat na nowo zawirował i jej dłonie ogarnął przeraźliwy chłód i mrowienie. Z przestrachem spojrzała na nie, ale ciało jeszcze nie czerniało, nie rozsypywało się w srebrny pył. Stała jedynie krok od przepaści.

Nagle głowa i reszta ciała Morgany nabrały nieznośnej ciężkości, jakby kto zasypał ją ołowiem. Z cichym jękiem, opadła na ziemię, wypuszczając butonierkę. Jasny płyn spłynął po jej dłoni, na rękaw, aż zaczął skapywać na trawę i wsiąkać w ziemię. Zamrugała powiekami, starając się przegonić mroczki i delikatnie uniosła się do góry, ale zaraz z powrotem opadła. Skupiła się, aby przypomnieć sobie, gdzie leżała fiolka z solami trzeźwiącymi, ale jej własny umysł igrał z nią. Podsuwał inne widoki, twarze, uczucia. Sapnęła w złości i w desperackiej próbie zaczęła macać dłonią po mokrej ziemi, aby odnaleźć jakąkolwiek ampułkę.

Nic prócz dżdżownicy, kamieni i trawy nie znalazła. A mroczki ciemniały, nawarstwiały się jedna na drugą niczym kurz, głowa pulsowała, a członki odmawiały posłuszeństwa.

Ogień na drzewach rysuje się pięknym obrazem na tle nocnego nieba.

Spłonę na stosie.

Czy na pewno spłonę?

Spłonę – pomyślała, nim straciła przytomność.



Nie zabiłam Torra. Przynajmniej na razie xD ten weekend przyniósł takie ilości weny, aż pękam z zachwytu. Aby kolejne dni były tak obfite, a nóż widelec może NIEMAL skończę przed ostatnim dniem stycznia xD (jeszcze zostało mi kilka wątków do wyjaśnienia...)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro