4.3 Dezerter i Morderczyni
Ustabilizowanie stanu Torra nie należało do najłatwiejszych. Tym bardziej, kiedy Donovan co i rusza zadawał pytania. Mieszał zioła, pomagał nakładać opatrunki i drążył temat morderstwa, aż Morganę rozbolały nie tylko wnętrzności, gdzie czuła niemal pustkę mocy, ale i głowa.
– Kim jest Mavell Berryloth?
– Była kimś ważnym – odparła w roztargnieniu i drżącymi palcami przesunął po czole Harrelsona. Ten wygiął się i jęknął. – Przytrzymaj go!
Constantine wykonał jej polecenie, ale oczywiście przy tym nie zapomniał otworzyć gęby.
– Twoją siostrą? Matką?
Wyobrażał sobie sytuację, która zmusiłaby Morganę do dokonania tak niewybaczalnego czynu. W końcu nie uczyniła tego z zimną krwią, nie dopuszczał takiej myśli do siebie.
Morgana w milczeniu przelała kolejne fale energii na Torra, dysząc przy tym ciężko i walcząc z mroczkami przed oczami. Zamrugała, sapnęła i odsunęła dłonie od pojękującego w cierpieniu mężczyznę.
– Będziesz mi płacił do końca moich dni. – Zachichotała w rozbawieniu nad długością swojego życia. Ile jej jeszcze zostało? Obiecała sobie, że stanie się najstarszą śmiertelną boginią, jaka stąpała po Talorii. Ile jej brakuje? Ze sto lat? Może więcej.
– Dlaczego ją zabiłaś?
– Donovanie... – Pokręciła głową do własnych myśli, do wspomnień i bólu, który rozdzierał jej serce z każdym powrotem do tego przeklętego dnia. – Ja...
Torro nagle umilkł. Jego klatka przestała się poruszać.
– Tracimy go – syknęła w złości i zaczęła szperać po kieszeniach, wysypując na mokrą ziemię kolejne fiolki i saszetki z ziołami. W tym czasie Constantine rozpoczął reanimację, krzywiąc się od dotyku poparzonej skóry przyjaciela. W środku aż go skręcało, wrzał i drżał i wszystko na raz.
Morgana przesunęła spojrzeniem po ampułkach. Ich kolory, mimo iż podobne, rozpoznawała bez przeszkód, odrzucała na bok te niepotrzebne, te śmiertelne, zostawiając przed sobą niosące ratunek. Tak niewiele – pomyślała.
– Musisz go uratować – jęknął w desperacji pomiędzy głębokimi haustami powietrza. – On nie może zginąć, jak Donovan. Pomóż mu swoją mocą.
– Nie mogę uczynić nic więcej za pomocą magii – odparła i okręciła flakonik z żółtawą substancją.
– Musisz!
– Nie mogę... – Rozdrobniła w dłoniach zasuszone liście.
– Musisz, Morgano!
– Ty nic nie rozumiesz, człowieku! Nie mogę! – wrzasnęła i spojrzała na niego, choć do tej pory obawiała się tego. Obawiała się ujrzeć w jego oczach odrazę i zawód, choć przecież nie powinna. Nie tylko ze względu na to, że ten beznadziejnie naiwny i pełen optymizmu człowiek nie byłby w stanie tak na nią spojrzeć, ona sama brzydziła się niepokojącej myśli odrzucenia przez niego. – Magia nie jest dla was. Zbyt duża dawka, nawet leczniczo ukierunkowanej mocy, może wam zaszkodzić, nawet zabić. Jesteście zbyt wrażliwi.
– Morgano... – załkał, nie bacząc na racjonalne wytłumaczenia. – Pomóż mu.
– Nie widzisz? Właśnie próbuję.
Kazała mu wylać żółtawą substancję na jej dłoń, kiedy to uczynił, wymieszała liście z esencją, po czym wsmarowała mieszaninę w jego klatkę piersiową. Bez inkantacji, bez magii, niczym przeciętny medyk z żelaznej armii.
Popatrzyła na zmasakrowaną twarz Torra, który tak niezmiernie ją irytował, który nieustannie przypominał jej, że jest szkaradna i tak nieprzyjemna dla towarzystwa, że lepiej byłoby rozmawiać z trollem, rozpoczęła reanimację. Ucisk, za uciskiem, oddech za oddechem. Czuła swąd palonej skóry i włosów oraz płynów ustrojowych, aż robiło jej się niedobrze, ale nie przestała. Nie poddała się tak łatwo, mimo niechęci do mężczyzny i wszelkiej maści ludzi.
Donovan siedział obok. Zmęczony i zdruzgotany. Wspomnienia wojny mieszały się z rzeczywistością. Trzask palonego drewna, gorąco pochłaniających drzewa płomieni i zapach śmierci. Zamiast Torra widział swojego brata. Walecznego, błyskotliwego pułkownika. Zacisnął palce na jego płaszczu i przysunął go do swojej twarzy, choć już nie pachniał nim. Odszedł i już nigdy miał go nie ujrzeć. Nigdy? – pomyślał z rozpaczą, po czym westchnienie ulgi opuściło jego usta.
Torro zaczął oddychać.
Morgana oparła dłonie na ziemi i spojrzała na przytomnego towarzysza.
– Powinniśmy go przenieść.
Constantine pokiwał głową, choć ten gest wydał jej się strasznie machinalny. Jego twarz mimo blasku ognia, wydawała się przeraźliwie blada i zmęczona, wręcz pusta.
– Potrzebujemy czystej wody i... i. Donovanie!
Doskoczyła do niego, kiedy to z mokrym mlaśnięciem opadł na trawę. Drżącymi dłońmi przesunęła po jego poszarpanej koszuli. Krew znajdowała się niemal wszędzie, więc nie miała pojęcia, skąd pochodziła.
– Na błędną wiedźmę! – zaklęła i rozerwała koszulę, zrywając guziki. Klatkę piersiową żołnierza pokrywało mnóstwo powierzchownych ran. Tylko jedna, podłużna i głęboka, ciągnęła się niemal od boku do boku mężczyzny. To z niej obficie lała się krew. Niewiele się zastanawiając, zabrała się za zasklepianie jej.
Sforsowany organizm spowolnił jej ruchy i myślenie, dlatego zajęło jej to więcej czasu i energii, niż powinno.
Czuła się wyczerpana, kiedy to ranę na brzuchu Donovana przykryła ziołami i bandażem. Kręciło jej się w głowie, a myśli stawały się coraz mroczniejsze.
Donovan stał jedynie krok od poznania o niej prawdy.
Donovan stał jedynie krok od znienawidzenia jej.
Donovan...
Sięgnęła po zielony płaszcz i zaczęła szperać po wewnętrznych kieszeniach, aż natrafiła na metalową butonierkę. Z błogim półuśmiechem zmasakrowanej twarzy stwierdziła, że nie była pusta. Odkręciła korek i upiła łyk.
Donovan stanowił jedynie pył na jej wyboistej drodze, nic więcej. Może jedynie kamień w bucie i tyle – próbowała sobie wytłumaczyć i jednocześnie czuła tak okropny ból na myśl, aby uciec i zostawić go na pastwę losu.
Zerknęła na jego spokojną, splamioną krwią twarz. Śmieszny wąs, cienie pod oczami, słodkie usta. Taki kruchy i ludzki, ale i odważny. Nie wahał się, aby pomóc obcemu, aby zaryzykować własne życie dla kogoś innego, aby zawalczyć o własne idee i marzenia, kiedy to ona uciekała, mimo boskości, mimo magii i ambicji, która wrzała w niej niczym woda w kotle. Ona uciekała, a on walczył.
Odwróciła wzrok, zaprzestając tortur.
Kolejny łyk whisky, świat na nowo zawirował i jej dłonie ogarnął przeraźliwy chłód i mrowienie. Z przestrachem spojrzała na nie, ale ciało jeszcze nie czerniało, nie rozsypywało się w srebrny pył. Stała jedynie krok od przepaści.
Nagle głowa i reszta ciała Morgany nabrały nieznośnej ciężkości, jakby kto zasypał ją ołowiem. Z cichym jękiem, opadła na ziemię, wypuszczając butonierkę. Jasny płyn spłynął po jej dłoni, na rękaw, aż zaczął skapywać na trawę i wsiąkać w ziemię. Zamrugała powiekami, starając się przegonić mroczki i delikatnie uniosła się do góry, ale zaraz z powrotem opadła. Skupiła się, aby przypomnieć sobie, gdzie leżała fiolka z solami trzeźwiącymi, ale jej własny umysł igrał z nią. Podsuwał inne widoki, twarze, uczucia. Sapnęła w złości i w desperackiej próbie zaczęła macać dłonią po mokrej ziemi, aby odnaleźć jakąkolwiek ampułkę.
Nic prócz dżdżownicy, kamieni i trawy nie znalazła. A mroczki ciemniały, nawarstwiały się jedna na drugą niczym kurz, głowa pulsowała, a członki odmawiały posłuszeństwa.
Ogień na drzewach rysuje się pięknym obrazem na tle nocnego nieba.
Spłonę na stosie.
Czy na pewno spłonę?
Spłonę – pomyślała, nim straciła przytomność.
Nie zabiłam Torra. Przynajmniej na razie xD ten weekend przyniósł takie ilości weny, aż pękam z zachwytu. Aby kolejne dni były tak obfite, a nóż widelec może NIEMAL skończę przed ostatnim dniem stycznia xD (jeszcze zostało mi kilka wątków do wyjaśnienia...)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro