4.2 Dezerter i Morderczyni
– Maura Berrycloth zaoferowała sto pięćdziesiąt shreblinów za twoją głowę i tysiąc za żywą.
Morgana wykonała ostatnie dwa kroki i stanęła przed Ethanem. Tylko pozornie niegroźna. Gdyby zaklęcie kyanitowego zostało zerwane, z łatwością powaliłaby go na ziemię i wygrała potyczkę. Posiadała wiele asów w rękawie, gdyby tylko tak mogła poruszyć rękoma. Śmiercionośnymi rękoma, w końcu była szmaragdowym magiem. Znanym nie tylko z leczniczych mikstur, ale i trucizn.
– Ktoś bardzo mocno pragnie samemu ujrzeć twoją śmierć. – Wyjął zza pasa specjalne kajdany wykute z rzadkiego kruszcu nazywanego kosmicznym kamieniem. Na jego obręczach wyryto inskrypcję i nałożono silne zaklęcie. Morgana nie powstrzymała uśmiechu na widok mających ją powstrzymać oków. Jej samowolny gest zaskoczył maga. – Co jest...? – W odruchu pragnął wzmocnić zaklęcie kontroli, ale nie zdołał. Fioletowy proszek runął na jego twarz, odbierając mu możliwość mowy. Mag zaczął się krztusić, machając na oślep rękoma z wiązankami mocy w próbie unieszkodliwienia Berrycloth. Ta w tym czasie niewiele sobie robiąc z jego nieudolnych starań, wypiła małą fiolkę, także ukrytą w rękawie, po czym wypowiedziała właściwe sentencje i zagwizdała, a owy dźwięk przedarł się ponad drzewami wraz z jej wewnętrzną mocą. Zawibrował wśród liści, wśród konarów i w samym powietrzu.
Kyanitowy w staraniach nad złapaniem głębszych haustów powietrza i w rzucających nim konwulsjach, opadł na ziemię.
Morgana patrzyła na to bez cienia żalu. Spotkała nie jednego maga umysłu, który w swojej potędze uważał, że wszystko mu wolno. Na samą myśl, co spotkało jej przyjaciółkę ze stolicy, aż zadrżała. Splunęła na ziemię i odeszła kilka kroków w bok.
Morgana przeżyła wiele lat, uciekając przed przeszłością i udoskonalając swoje możliwości. Nie tylko odporność na trucizny, ból czy alkohol, ale także i magię. A między innymi magię umysłu. Uważała ją za najpotężniejszą i najbardziej przebiegłą, wydawało się, że przed nią nie było ucieczki, dlatego zapragnęła ją oszukać, poczuć się niepowstrzymana niczym na boginię przystało. W przekonaniu, że zawsze jest jakaś luka, wszczęła badania, w trakcie których odkryła magiczne zdolności czarnego turmalinu. Potrafił wspomóc w walce naprzeciw kontroli maga umysłu. Wystarczyło jedynie posiadać silną wolę, której Morgana posiadała pod dostatkiem. W końcu gdyby nie ona już dawno by nie kroczyła po tym świecie.
Zanim ujrzała płomień, to poczuła swąd magii i gorąc. Z cichym jękiem, przeturlała się do przodu, po czym podniosła się do pionu i spojrzała na niedorostka z pierwszym wąsem. Stał wśród płonących drzew niczym pan śmierci i zniszczenia. Wysoki, jak na maga, oraz typowo szczupły. Na głowie nosił ostatni krzyk mody, ocieplaną czapkę z daszkiem. Poprawił ją, po czym na nowo skierował dłonie ku trzymanej pochodni.
– Coś zrobiła Ethanowi?! – wrzasnął piskliwie, zerkając na nieruchomego druha.
– Nie obawiaj się. – Posłała mu mający być niewinnym uśmiech, jednak nieruchoma część twarzy utworzyła niepokojący obraz dla młodziaka. Zadrżał i zaczął wypowiadać zaklęcia, skupiając energię w palcach. – Ciebie czeka co innego – dodała ciszej i po raz kolejny zagwizdała, a dźwięk poniósł się ponad drzewami i na nowo zdawał się wibrować wśród ich konarów, wprawiając liście w drżenie. Fala ognia spopieliła je, nim zdołały dotknąć ziemi. Takie kruche, nic nieznaczące.
Morgana z niemałym problemem uskoczyła przed śmiercią w płomieniach, które jedynie delikatnie otarły się o jej ramię. Na szczęście płaszcz był magicznie przygotowany na takie spotkanie. Ogień nawet nie zostawił po sobie śladu, jedynie uczucie ciepła.
Morgana w ostatniej chwili ominęła niewidzialne ostrze skrywającej się za magią Jenny. Dysząc ze zmęczenia, wykonała kilka kroków do tyłu, skupiając wzrok, aby nie popełnić błędu. Padła na ziemię, aby uchronić się przed spłonięciem żywcem, przeturlała na bok, w ostatniej chwili omijając śmierć od ciosu mieczem w głowę.
Niewiele się zastanawiając, poderwała się do góry, wypowiedziała zaklęcie i zagwizdała po raz kolejny.
– Szalona – mruknęła mała dziewczynka i zamigotała niedaleko Morgany. Widok był niezwykły na tle płonących drzew i ciemności.
Berrycloth uśmiechnęła się pełna satysfakcji i krążącej w jej żyłach adrenaliny. Już dawno nie czuła się taka żywa, taka niepowstrzymana i na swój sposób nieśmiertelna. W nieprzyzwoity sposób bawiła ją zagrożenie ze strony rubinowego i perłowej. Płomienie i mieniąca się niewidzialna. Uśmiech zawitał na jej twarzy w poczuciu wyższości nad nimi, nad ich mocami i doświadczeniem. Nauczeni, by zabijać, ale wciąż niewystarczająco rozwinięci, aby stać się niepokonanymi, jak ona.
Rzuciła flakonem w powietrze, a po nim ostrym kamieniem. Szkło rozbiło się nad głową chłopaka. Ten uskoczył, ale nie zdołał ominąć substancji. Spróbował strzepnąć ją z rękawa, ale kiedy zdał sobie sprawę, że płyn ani nie stopił materiału, ani nie uczynił mu krzywdy, prychnął pod nosem.
– Kiepska z ciebie czarodziejka.
– A z ciebie rubinowy mag.
Chłopak zaperzył się, wystawił dłoń w kierunku pochodni i rzekł:
– Pokażę ci swoją moc.
I to były jego ostatnie słowa. W momencie, kiedy wypowiedział zaklęcie i skupił energię, aby ujarzmić ogień, jego ramię stanęło w płomieniach. Padł na ziemię, starając się ugasić pożerającą go energię, która niczym wygłodniałe zwierzę zajmowało kawałek po kawałku całe jego ciało, przy tym wydając z siebie ryk niczym prawdziwa bestia. A wraz z tymi nienaturalnymi odgłosami wśród drzew niósł się przeraźliwy wrzask maga. A wśród tej kakofonii rozniósł się gwizd Morgany.
– Nolan! – Jenna nie ruszyła ku niemu. Zarysy jej drobnego ciała mieniły się na ciemnej ścianie nocy, rozjaśnionej przez łunę języków ognia. Gałęzie trzaskały w cichym błaganiu o wodę, o miłosierdzie.
Morgana zwróciła spojrzenie ku dziewczynie. Wprost na jej niemal niewidzialną postać. Ta wykonała kilka kroków do tyłu, po czym zaczęła uciekać.
Berrycloth wyjęła z kieszeni nożyk z przywiązanymi do niego ziołami, szepnęła kilka słów i rzuciła nim w ciemności. Cichy jęk dotarł do jej uszu, po czym zza linii drzew wypłynęła chmara czerni i pisków, zagłuszając wrzask płonącego chłopaka.
Chmura od razu rzuciła się ku Jennie, kończąc jej ucieczkę.
Morgana podeszła bliżej, słysząc wśród skaczących iskier i milknącego rubinowego maga, głośne jęki dziewczyny. Leżała na wilgotnej ziemi, wijąc się niczym rzucony w ogień wąż. Berrycloth stanęła nad nią i spojrzała, jak nietoperze oblekając niemal całe ciało dziewczyny, z dzikością na niej żerując.
– Błagam! – krzyczała, kiedy to ostre zęby łakomie wgryzały się w jej policzki i członki. Szarpała się na boki, odganiając stworzenia, ale one niczym wściekłe drapały pazurami, rozrywając materiał i skórę. – Proszę... – jęczała w gehennie śmiertelna bogini.
Co była z niej za bogini? – pomyślała Morgana i prychnęła na samą myśl o boskości jej narodu, o tym, jak łatwo można było ich zabić. Kruchość ich życia zaskakiwała i nadawał ich egzystencji większego znaczenia. Stanowili jedynie ulotny błysk o poranku wszechświata, choć ich całe ciało pulsowało od niewyobrażalnej energii. Przeklęci bezkresną ambicją i boską potęgą, które potrafiły niszczyć i ratować, a jednak w książkach Donovana tkwiła prawda. Czarodziei napiętnowano czystym złem i jedyne, co uczynili, to zburzyli dawne wierzenia, oraz dysponowali niezaprzeczalnym darem do rujnowania natury i ludzkości.
– Proszę – cichszy jęk wydobył się z ust dziewczynki. Niemal nie było widać jej twarzy wśród czarnych cielsk i strumieni krwi. – Błagam cię...
Nie ruszyła ją to. Zbyt wiele w życiu ujrzała śmierci, aby zadrżeć, aby serce zagalopowało w jej piersi nad czymś więcej, niż beznadziejnością egzystencji, chociaż i ta kwestia zaczęła powoli zamierać w jej wnętrzu.
– Morgano!
Donovan podbiegł do nich i widząc okropność tortur, zaczął przeganiać krwawe stworzenia, jednak to one z dzikimi piskami przepędziły jego. Z desperackim jękiem, odszedł kilka kroków i rozejrzał się wokół. Ujrzał dwa pozostałe nieruchome ciała i wtem spojrzał na swoją towarzyszkę. Na jej bladą, przeoraną bólem twarz, na jej puste oczy. Stała i wpatrywała się w swoją ofiarę bez wzruszenia. – Musimy jej pomóc! – Na nowo ruszył na czarną chmarę oblekającą dziewczynę, ale wtedy one zaatakowały i jego. – Morgano! – wrzasnął z mokrej ziemi, która zostawiła ciemne plamy na jego jasnej, poszarpanej koszuli.
Berrycloth wyjęła kolejny nóż z przywiązanymi do niego ziołami, nałożyła na niego zaklęcie i rzuciła w Ethana. Zagwizdała i nietoperze posłusznie wzniosły się do góry i ruszyły na kyanitowego, na nowo rozpoczynając swój krwawy żer.
Donovan uwolniony od szponów i kłów, z ciężkim oddechem, dopadł do Jenny, pochylił się nad nią i sprawdził tętno. Nie żyła. W złości pokręcił głową, ledwo powstrzymując się, aby zacząć wrzeszczeć.
– Chodźmy. – Pociągnął Morganę za sobą. Skupiony, rozżalony, wściekły i tak cholernie zmęczony. – Pozwoliłaś jej umrzeć – powiedział w drodze ku płonącym drzewom, starając się uspokoić galopujące w nim myśli i emocje.
– Ona nie zawahała się w próbie zabicia nas.
– To tylko dziecko! – Mocniej zacisnął palce na dłoni czarodziejki, wtedy ta wyrwała ją, ale nie przerwała kroku.
– Dzieckiem była, póki nie rozbudzono w niej śmiertelnych zapędów. Teraz stanowiła jedynie broń – powiedziała to z takim stoickim spokojem, wręcz chłodem, aż Donovana wstrząsnęło, ale nie pozwolił sobie na rozpatrywanie jej uczuć, kiedy to Torro konał w okropnych męczarniach.
Leżał na plecach, nieruchomy i tak okropnie poparzony, aż niemal nierozpoznawalny. Czarodziejka przystanęła w miejscu z szokiem wymalowanym na jej bladej twarzy.
– Ja nie jestem w stanie mu pomóc, ale ty... – Ukląkł obok przyjaciela. Obejrzał się przez ramię i ponaglił Berrycloth. – Morgano, pomóż mu!
Torro nie przypominał siebie. Znikła jego nonszalancja, szeroki uśmiech i przystojna twarz. Czarodziejka pomyślała, że z taką samą łatwością można było zabić i jego.
– Morgano!
Drgnęła, jakby wybudzona z transu i w jednym susie dopadła do Harrelsona, w tym samym czasie grzebiąc po kieszeniach płaszcza. Rękawy, boki, ramiona, miała ich pełno. Wyjęła kilka fiolek i w skupieniu rozpoczęła leczenie.
Jej klan, jej bracia i siostry mogli niszczyć i ratować.
Wybór należał do nich, należał i do niej.
Morderczyni.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro