2.3 Lekki Człowiek
Ostatni z serii Lekki Człowiek. Może każdy z nas pojmie sens własnego istnienia, a może to jedynie mrzonka głupców...
Trzymana przez Donovana pochodnia rozjaśniała niewielki teren wokół. Cień idącego przed nim Freda kładł się na drzewach, balansując na granicy ciemności. I to nie tylko jego cień balansował, a on sam. On i jego przeznaczenie, jego przyszłość, jego dziedzictwo i jego przynależność.
Las wydawał się oddychać, szeptać, łkać. Donovan nie rozumiał tych odgłosów, nie pojmował, skąd one pochodziły i brzmiały nad wyraz ludzko? Może właściwe pytanie brzmiało, od kogo pochodziły owe odgłosy?
Nie były one pełne grozy, jak modły z opuszczonej kopalni, a przepełniała je rozpacz. Nie wiedział, skąd znał różnice, ale był jej pewien.
Skowyt poruszanego gałęziami wiatru trzeszczał, drżał, a jego tembr wydawał się ich dotykać, niczym coś namacalnego, ale niegroźnego. Nie miało ich zadusić na śmierć, a jedynie utulić w rozpaczy.
Donovan już dłużej nie mógł wytrzymać milczenia.
– Czy Cisi są zaklinaczami wiatru?
– Z pewnością nie są przeklętymi zaklinaczami, choć samo przekleństwo magów nad nimi wisi – odparł tajemniczo niczym Shuna, co zaskoczyło żołnierza.
– Co przez to mam rozumieć?
– Nie są magami. Magowie nie posiadają takiej mocy, jaką Cisi skradli dla siebie.
– Jak to skradli moc?
Jęk zirytowania opuścił usta młodzieńca. Przystanął w miejscu i zwrócił się ku Donovanowi. Jego twarz wykrzywiała złość, ale za to oczy pałały głębokim smutkiem.
– Mieliśmy iść do karczmy, a nie na wykład na temat mocy.
– Więc nie wykładaj. – Wzruszył ramionami i wznowił chód. – Po prostu ze mną porozmawiaj.
Fred pokręcił głową i zrównał kroku z żołnierzem. Do szumu i jęków drzew doszedł także cichy szelest nocnej mżawki. Donovan schował twarz w wysokim kołnierzu, natomiast młodzieniec szedł, jakby ani wiatr ani deszcz nie robiły na nim żadnego wrażenia, a jego czarna skóra lśniła wilgocią niczym najpiękniejszy z klejnotów.
– Co wiesz na temat tkaczy i zaklinaczy?
– Jedni tkają moc z niczego, drudzy to magowie i zaklinają do swojej woli to, co znajdują wokół.
– Proste, choć błędne założenie. Tkacze nie tkają z niczego, ale to nieważne. – Potrząsnął głową i spojrzał na żołnierza z góry, choć wiele brakowało mu do jego wzrostu. – Co więcej wiesz na temat tkaczy?
– Niewiele... – Wzruszył ramionami i dodał: – Tkacze ognia zamieszkują jedną z Topionych Wysp na morzu Nellor, tkacze wody to potężny naród zajmujący kontynent za morzem na wschodzie, tkacze ziemi wyginęli setki lat temu podczas wojny, a tkacze wiatru nie istnieją, to jedynie legenda, dlatego nie rozumiem, co to za moc pchnęła mnie na drzewo. To musiał być jeden z magów zaklinaczy wiatru.
Ironiczny uśmieszek pojawił się na ustach chłopaka.
– I tu się mylisz, lekki człowieku.
– Uważasz, że Cisi to tkacze wiatru?
– Ja niczego nie uważam, ja to wiem.
– Ty to wiesz... – Donovan pokiwał głową, przypatrując się Fredowi, który pewny siebie wypiął cherlawą pierś i zadarł brodę do góry. – Powiedziałeś, że nie chcesz stać się Cichym. – Nagle mina chłopca zrzedła. – A więc opuszczając swój lud, stajesz się nie tylko zdrajcą, ale i tkającym wiatr?
– Nic nie wiesz, lekki człowieku – powiedział to z uśmiechem i w dodatku takim tonem, jak nauczyciel gani ucznia, mając z tego ogromną przyjemność.
Donovan zrozumiał, że naprawdę już nic nie wie, a słowa Shuny i teraz Freda nabrały nowego znaczenia. Jakkolwiek by się nie starał i nie zadał setek pytań i tak niczego nie pojmie, ponieważ oni z niego drwili.
– Zaczynam się czuć, jakbym rozmawiał z Shuną.
Chłopak się spiął.
– Nie jestem nią!
– Nie. – Donovan pokręcił głową. – Nie masz obwisłych piersi, ani nie kadzi od ciebie kapustą.
Fred roześmiał się donośnie i z taką radością, że pułkownik zaczął wierzyć, że nadchodząca noc w karczmie mogła jednak się udać.
– Mam nadzieję, że dziewki ani trochę nie przypominają jej, bo inaczej wyjdę stamtąd prędzej, niż wszedłem.
– Uwierz mi. Tak starej kurtyzany nie widziałem w żadnej szanującej się spelunce.
– W takim razie koniec tego gderania, skupmy się na przyjemnościach.
Szli pod uginającymi się ze starości gałęziami klonów i dębów. Gdzieś w oddali słychać było sowę i dzikie koty, jednak to dźwięk skocznej muzyki i rubaszne śmiechy, nadały wigoru kroku mężczyznom.
Szynk nosił mało wyszukaną, ale wdzięczną nazwę Między Piersiami i znajdował się w samym sercu wioski Sheepy Wench. Jego długi budynek w literę L wznosił się zaraz obok górskiego traktu, kusząc podróżnych zapachem browaru, pieczeni oraz pokaźnym szyldem z cycatą karczmarką z kuflem między krągłościami.
Na samą myśl o kieliszku brandy i ciepłych ramionach kobiety, Donovan zrobił się weselszy. Nieraz Fred żartował, że powinien zagadać do Shuny, jednak widok pomarszczonej, skulonej staruszki, dusił w żołnierzu wszelką ochotę na amory.
Podróżni nareszcie zeszli ze śliskiej trawy, a pod ich butami zaczął chrzęścić piasek. Mijali drewniane, ubogie chatki. Wychudzone dzieci podbiegły do nich, wystawiając brudne rączki. Donovan rzucił im shreblina, zastanawiając się, ile z nich przeżyje nadchodzące mrozy i głód. Czas zbiorów minął i na razie mogli mieć wystarczająco zapasów, ale co jeśli mrozy się wydłużą, co jeśli zaleje im piwniczki, co jeśli szanowani magowie ze stolicy sprowadzą na nich kolejną klęskę żywiołową? Co jeśli? Odgonił od siebie te myśli i skupił się na nadchodzących przyjemnościach. W końcu liczyło się tylko tu i teraz.
Para chłopów w swoich wyświechtanych koszulach i płaszczach szła w tym samym kierunku, co oni, a z lewej odnogi biegł mężczyzna, kilka metrów w głębi ścieżki stała kobieta z miotłą z witek. Wymachiwała nią, wrzeszcząc bełkotliwie i pociągając nosem.
Muzyka i zapachy, kusiły nie jednego, aby zatrzymać się na kufel piwa i kobiece krągłości.
– Zanim dojdziemy do karczmy, czy mógłbyś mi wyjaśnić, na jakiej zasadzie działa wasz lud?
Minęli dom grabarza, gdzie pod strzechą suszyły się skóry dzikich zwierząt. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i dymu.
– Poszukujemy tego przeklętego boga – zaczął niechętnie i pomasował nieruchome ramię. – Życie w ciągłej podróży nie jest tanie, więc wszyscy gotowi do pracy, opuszczają nas, aby zapewnić nam utrzymanie. Takie życie... – prychnął pod nosem. – Co to za życie? Zajmowanie się wrzeszczącymi bachorami i ślepymi babami. Takie życie jest dla słabych. Ja zawsze pragnąłem być żołnierzem. Marzyłem, aby opuścić plemię i dołączyć do armii, jak ty, aby w walce zdobyć chwałę. – Zerknął na rangę Donovana, pułkownik. Złote odznaczenia lśniły w słabym świetle pochodni – trzy okręgi symbolizujące słońca oraz znajdujące się pod nimi dwie linie – dwa horyzonty. – Zamiast tego wycieram dziecięce tyłki i noszę wodę, a kiedy nareszcie mam szansę wydostać się z tej obmierzłej sytuacji wszystkie moje szanse na stanie się żołnierzem umarły. – Zacisnął palce na materiale koszuli.
– Zasłużyłeś na wielki kufel spienionego piwa i jędrną panienkę – odparł Donovan, nie znajdując lepszych słów pocieszenia. W końcu, co by nie powiedział, nic nie zwróciłoby czucia w ramieniu i możliwości spełnienia marzeń.
– Żebyś wiedział. – Mizerny uśmiech nieco rozjaśnił jego ponurą minę. – Poza tym, co było, to było. Wrócę tam, tylko po mojego brata Corego, a potem ruszymy przed siebie. Nie będę marnował życia dla tych staruchów, a tym bardziej nie pozwolę, aby on tam został.
– Zdradzisz mi, gdzie chcesz wyruszyć?
– Może odnajdę matkę. Cor czasami wspominał, że mu się śni.
– Nie sądziłem, że to twój brat.
– Brat z tej samej matki, nie wiem, czy tego samego ojca. – Minęli ciemną uliczkę, skąd dochodziły głośne jęki. Fred zdawał się nie zwracać na to uwagi. – Cory nie może tam zostać. Nie pozwolę im go zabić.
Donovan przemilczał owe słowa. Fred podczas awantury wspomniał o duszy plemienia. O duszy, która zgasła. Czy właśnie to miał na myśli? Że podróż z Frast była jedynie podróżą donikąd? Powolną, bezsensowną śmiercią?
Kiedy tylko przekroczyli próg karczmy, oczy młodzieńca rozświetliły się podekscytowaniem. Niemal wszystkie ławy były pełne w pijanych, roześmianych mężczyzn, trzymających na kolanach wdzięczne dziewki odziane w skąpe kreacje. W powietrzu unosiły się smakowite aromaty pieczeni i alkoholu, wymieszane z potem i dymem. Niedaleko paleniska na kawałku pustej przestrzeni stał grajek z lutnią w dłoni i niezbyt zgrabnie szarpiąc struny, śpiewał swoim słodkim głosikiem o pięknych boginiach skrytych wśród ciemności górskich lasów.
Donovan poklepał chłopaka po ramieniu, po czym podszedł do baru, gdzie poprosił o kufel obiecanego piwa i szklaneczkę czegoś mocniejszego dla siebie. Nie ważne czego, aby tylko piekło – pomyślał i niemal z namaszczeniem niczym stęskniony kochanek przysunął do siebie cynowy kubek.
Nie musieli czekać zbyt długo, aby obok nich znalazły się dwie młode dziewczyny. Jedna z nich dumnie wypinała dorodne piesi, a jej krótkie włosy w kolorze piwa kręciły się niczym sprężynki. Druga z nich, co i rusz podwijała poły sukienki, odsłaniając mleczne, szczupłe nóżki. Złote, niemal do pasa włosy miała związane wstążką w tym samym kolorze, co jej szmaragdowe oczy. Na tym Donovan mógł zakończyć podziwianie ich piękna. Ruda miała krzywe zęby i duży, kartoflany nos, za to blondynka miała tylko dwa zęby, a jej policzki naznaczały krosty. Fred zdawał się nie zwracać na to uwagi, ramieniem przygarniając dziewczynę i szepcząc jej do ucha psotne słowa. Wyglądał, jak ryba w wodzie, choć żołnierz ufał, że chłopiec nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji. Wychowany wśród staruszek i dzieci, nie miał doświadczenia, a jednak.
– Jak masz na imię? – zagadała dźwięcznie ruda, opierając brodę na dłoniach.
– Donovan Willow.
– Willow to kobiece imię – odparła, po czym od razu się zreflektowała, widząc niezadowoloną minę klienta. – To piękne imię, imię mojej babki.
– Naprawdę? – mruknął nieprzekonany i opróżnił szklaneczkę, od razu prosząc o całą butelkę piekącego w gardle trunku, nim dziewka rozpoczęłaby żałosną tyradę, która miałaby poprawić jego humor.
Kurtyzana po kolejnych próbach zagadania, poddała się i niechętnie odeszła, a Donovan wrócił do zapijania myśli. Po chwili obok niego pojawiła się inna kurtyzana. Ta śmierdziała fajką i miała szorstkie dłonie, ale za to nie zażartowała z jego nazwiska, tylko posyłała mu urocze uśmiechy. Tyle mu wystarczyło.
– Co cii się sstało w ramię? – usłyszał pytanie od blondyneczki, wysyczane przez dwa zęby. Fred uśmiechnął się i odparł z dumą w głosie:
– Broniłem moich podopiecznych przed oprychami. Zaatakowali nas kilka tygodni temu, kiedy przemierzaliśmy dolinę. Wyskoczyło ich dziesięciu z lasu, naprzeciw nas dwóch. Mnie i Donovana! – Z tymi słowy wskazał na rozbawionego żołnierza. – Dzielny żołdak i ja, dzielniejszy od wszystkich znanych ci mężczyzn. – Postukał się w pierś i kontynuował opowieść podekscytowanym głosem, czego kurtyzana słuchała z udawanym uwielbieniem. Była niczym każda inna. Harpia oblegająca swoją ofiarę, aby tylko wbić pazury w sakiewkę.
– Świętoszek!
Donovan niemal zakrztusił się łykiem whisky, kiedy to ktoś klepnął go w plecy. Odwrócił się i zamarł.
– Nie poznajesz? Torro! – Niski, szczupły mężczyzna uśmiech miał tak szeroki, że niemal sięgał on uszu. – Za młodu razem rzucaliśmy nożami i podglądaliśmy dziewki w kąpieli. To znaczy ja, ty uważałeś to za zniewagę. – Powiedział to z ciepłem, nie uszczypliwością. – Ileśmy się nie widzieli?
– Wieki – Pokręcił głową, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z niedowierzania.
– Ostatni raz cię widziałem, nim wyruszyłeś na zachód, jako żołdak. Ty i twój brat. Dwóch Sharen walczących za nieskażone ziemię, gdybym był bardem, napisałbym o tym balladę, ale zostałem obdarzony jedynie darem zabawiania, a nie zachwycania. – Zakasał rękawy jasnej koszuli i wskazując na odległy stolik, kontynuował: – Gram tam z moimi towarzyszami, może się przyłączysz?
Donovan zerknął na zajętego ustami dziewki Freda.
– Młody jest z tobą? Też może dołączyć.
– Niech się zabawi – odparł żołnierz i wstał z krzesła.
– Od kiedy to otaczasz się dziewkami i alkoholem? Nie mów też, że grywasz w karty i wszczynasz bójki.
Donovan milczał, kiedy to jego dawny przyjaciel nie przestawał mielić ozorem, śmiejąc się przy tym w głos, kiedy to opowiadał kolejny z dowcipów.
Kiedy doszli do stolika, przedstawił wszystkich swoich druhów. Od lewej Lotter o wychudzonej twarzy i łysej głowie z ogromem kolczyków w dużych uszach. Pił wino i jadł z rąk potężnej kurtyzany. Kolejny, siedzący naprzeciwko Donovana był Shamar. Niski, acz barczysty mężczyzna z burzą kobaltowych włosów i nijakiej, pomarszczonej twarzy, obok niego nie siedziała karczemna dziewka, a wysoka, poważna kobieta o imieniu Lasair. Zamiast sukni nosiła spodnie, a drobne piersi opinała skórzana kamizelka ciasno zasznurowana na bordowej koszuli. Nie brała udziału w grze, tylko obserwowała wszystkich z cichą rezerwą. Przy jej zaciśniętych wąsko ustach wystawała ciemna brodawka, niczym rodzynka z ciasta. W dłoni dzierżyła nóż do mięsa, choć nie ruszała stojącej przed nią strawy, tylko pozwoliła ostrzu tańczyć między jej palcami.
– A to mój dawny druh, Świętoszek! – Poklepał Donovana po ramieniu i roześmiał się w głos. – Teraz zamiast księgi ma na kolanie dziewkę, w dłoni kubeczek whisky, a nie ziółka, oraz co najważniejsze nie gardzi hazardem i z pewnością ma kilka shreblinów do roztrwonienia. Prawda, przyjacielu?
– Muszę przyznać, że shrebliny nigdy się mnie nie trzymały. Grajmy, przyjaciele.
Na te słowa Lotter uśmiechnął się pod nosem i oblizał wargę, a starszy mężczyzna poruszył się niespokojnie.
Po kilka opróżnionych kieliszkach, straconym złocie i pocałunkach smakujących cebulą i dziczyzną, Donovan zaczął się rozluźniać. Torro opowiadał sprośne żarty i niezwykłe historie z podróży na wschodnią część wyspy. Gdzieś w tle bard zerwał strunę i szpetnie zaklął, co spotkało się z ogólnym rozbawieniem. Jeden z pijaczków zaczął żartować, że da mu swoją sznurówkę od spodni, jeśli to pomoże. Słaby dowcip spotkał się z gromkim śmiechem.
– Ja bym mu dała swój włos łonowy, z tym z pewnością zagrałby słodszą melodię, niż do tej pory – powiedziała gruba dziewka, karmiąca Lottera. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Mój wąs ma w sobie więcej finezji niż ten grajek – kontynuował żarty Świętoszek, trzymając dłoń na udzie kurtyzany, drugą natomiast trwoniąc monety na inne przyjemności.
– Moje pierdy mają w sobie więcej rytmu niż ten pajac.
– Wybekam wam zaraz arię cudowniejszą od jego fałszywej nuty – podjęli temat inni przy stoliku.
– Gdybym miał kota, jego marcowanie się lepiej umiliłoby wam czas niż...
– Niż?
– Och! – Donovan zachichotał i odwrócił się w kierunku barda. Stał za nim z lutnią w dłoni i ustami zaciśniętymi w złości pod zakręconym wąsem. Był niemal łysy i niezwykle brzydki, choć starał się to zakryć delikatnym makijażem i dobrze skrojonymi fatałaszkami. – Jest i nasz trubadur bez słuchu.
– Co do mnie powiedziałeś? – zapiszczał, czerwieniąc się i sapiąc z wściekłości.
– Twoja gra na lutni jest gorsza od mojej w karty. A uwierz mi, że przegrałem dziś z dziesięć shreblinów, a siedzę tu tylko – Złapał za butelkę whisky i zamieszał alkoholem, aż zapluskał o szklane ścianki. – od pół litra.
Przez chwilę panowała napięta cisza, nim bard gromko się roześmiał, a za nim reszta sali, jakby śpiewali tę samą pieśń.
– Ciężko zaprzeczyć. Głosik mam słowika, ale palcami sprawniej zdejmuję koszuleczki dziewek, niż gram na lutni. – Poklepał Donovana po ramieniu i odszedł, mówiąc do siebie. – Nie wierzę, że jeszcze mi płacą albo nie dostałem po ryju.
– Już myślałem, że grajek rozbije lutnie na twojej głowie – zagadał Lotter i rozdał na nowo karty.
– Szkoda tak pięknego instrumentu.
– Jestem pod wrażeniem, Świętoszku. Dawniej rozdawałeś pochlebstwa, modląc się w kapliczkach i liżąc dupy, a teraz prosisz się, aby wybito ci kolejnego zęba.
Donovan potarł brodę, wspominając czasy, kiedy to jego brat zadarł z kowalem, ale ciosy polały się na Świętoszka, gdyż jego brat był poza miasteczkiem.
– Donovanie, lekki człowieku! Tutaj jesteś! – Do stolika podszedł Fred. Oczy świeciły mu nie tylko pożądaniem, które kroczyło obok niego, ale i alkoholem. Problemy utraconego czucia w ręce zniknęły. Klepnął na wolne miejsce i pociągnął kobietę za sobą. Ta z chichotem opadła na jego kolano i od razu zarzuciła na niego swoje śliskie ramiona. – Co to za gra? Rozdajcie i mi! Donovanie, gdzie dla mnie piwo?! Och! Pocałuj mnie! – Złapał dziewkę za policzki i wpił się w jej usta, jakby to był ostatni raz. Tak naprawdę być może nim był. W momencie wyjścia z karczmy Fred będzie musiał obudzić się z pięknego snu o wolności i powrócić do rządów Shuny i innych staruszek, bądź odnaleźć własną ścieżkę, za którą Donovan nie miał zamiaru płacić.
Świętoszek rzucił chłopakowi kilka shreblinów i wstał od stołu. Skierował się ku bocznemu wyjściu, gdzie wyszedł w ciemności nocy, delikatnie rozświetlone zawieszoną przy drzwiach pochodnią. Oparł się o budynek naprzeciwko i zaczął lać.
– A więc to Donovan ma odwagę, nie nasz świętoszkowaty Constantine.
Żołnierz zapiął pas od spodni i zwrócił się ku przyjacielowi.
– Mój artystyczny pseudonim, Donovan Willow. – Ukłonił się teatralnie.
– Willow to piękne imię, zawsze ci to powtarzałem.
– Pamiętam o tym.
– Czemu ten chłopak także nazwał cię lekkim człowiekiem? To także ma związek z twoim artystycznym życiem czy raczej twoją zaskakującą zmianą tożsamości?
– Taka mędrczyni nazywa mnie lekkim człowiekiem, a ten chłopak przejął to po niej. Podobno leccy ludzie nie noszą brzmienia magii. – Wzruszył ramionami na tę myśl oraz wiele innych, które przyssały się do niej niczym natrętne pijawki.
– Z tego, co pamiętam to w tobie i twojej rodzinie jest magia, tylko uśpiona klątwą.
– Podobno.
– Więc, co z ciebie za lekki człowiek?
– Nie mam bladego pojęcia.
Torro zamknął za sobą drzwi. Nagle wszelkie odgłosy z karczmy nieco ucichły, a blask wielu świec zniknął, jakby zdmuchnął je zimny wiatr.
– Tak w ogóle to, co tu robisz, Constantinie? Czemu nie jesteś na froncie albo czemu nie siedzisz w swojej posiadłości i zarządzasz włościami, póki czarodzieje jeszcze jej nie zawłaszczyli? Słyszałem, że czynią to z każdą szanowną rodziną, która nie szczyci się zdolnościami magicznymi. A więc, co tu jeszcze robisz?
– Szukam Allison.
Torro roześmiał się, a osoba, która dobrze go zna, usłyszałaby w jego tembrze kpinę.
– Zdradziła cię, uciekła z kochankiem, kiedy ty walczyłeś o słońce. Nie błagaj jej o powrót, Świętoszku. Wracaj do domu.
– Nie będę jej o nic błagać. – Donovan westchnął i postawił kołnierz zielonego płaszcza, chowając w nim twarz przed chłodem nocy.
– Więc co zamierzasz zrobić?
– Zamknąć ten etap.
Obydwoje milczeli przez dłużącą się chwilę. Obydwoje brnęli przez wspomnienia, niczym przez mętną wodę. Grunt był niepewny, wśród sitowia kryły się poczwary, a oni nieświadomi zagrożenia, wsłuchiwali się w szum drzew i rechot żab.
– Pamiętam Allison. Była piękniejsza niż nie jedna arystokratka, a wychowała się wśród świń.
– Była piękniejsza niż wszystko, co ujrzałem w swoim życiu.
– Była – Torro pokiwał głową i dodał, widząc pytające spojrzenie żołnierza: – Shamar to bardzo religijny człowiek.
– Nie rozumiem, co to ma wspólnego z moją żoną.
– Shamar wierzy w bogów, ale nie w tych śmiertelnych mistyfikatorów, a dawnych bogów. Tych, co nas stworzyli, ale zostawili na tej przeklętej ziemi na pewną zagładę. Shamar nieustannie mi powtarza, że bogowie nauczają nas o życiu przyszłością, a nie przeszłością.
– Trzeba zamknąć pewne drzwi, aby ruszyć do przodu – odparł nieprzekonany pułkownik.
– Niektóre drzwi same się zamykają i lepiej do nich nie wracać. W końcu w przeszłości tkwi jedynie zguba, a przyszłość przynosi nam nadzieję.
Donovan pokręcił głową i zapytał wprost:
– Po prostu powiedz mi, o co chodzi.
– Allison nie żyje, przyjacielu, i nic tego nie zmieni. – Poklepał go po ramieniu i dodał: – Wracaj do domu.
Donovan zdał sobie sprawę, że wszystko wokół kazało mu zawrócić. Sny, przyjaciel i cichy głosik w głowie.
Złap za plecak i pożegluj na zachód do domu. Nie odwracaj się za siebie.
Jednak w tym zadaniu tkwił wielki problem. Ktokolwiek nie mówił o powrocie, w środku aż Donovana ściskało, aby iść dalej, aby nie słuchać intuicji, czy cokolwiek by to nie było i po prostu wykonać swoją misję, którą postawił przed sobą w dniu powrotu do domu, gdzie zastał puste łóżko, list od zdradliwej Allison i mały grób. Niewielkie usypisko ziemi, gdzie siedziała ulubiona lalka jego córki. Brudna, mokra i samotna.
Wracaj do domu.
Nie wróci, ponieważ nie ma do czego wracać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro