Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.2 Lekki Człowiek

– Myślisz, że zaatakują przed zmierzchem?

– Oni zawsze atakują tuż przed zmierzchem – odparła Shuna niewzruszona poruszającymi się cieniami wśród krwawordzawych liści. Pochylona ze starości i znudzona, prawdopodobnie z tego samego powodu, siedziała na grzbiecie colfana z obciętymi rogami, przez co zwierz nie wierzgał ani nie gryzł, co ucieszyło Donovana. Jednak na myśl na czających w gąszczach zbirów, wolałby waleczne konie, a nie ujarzmione zwierzaki.

Śledzono ich od kilku mil. Zbójcy byli niezbyt doświadczeni w ukrywaniu się, bądź pragnęli nastraszyć Frast. W końcu oprócz kilku chłopców bez pierwszego wąsa i dziewczynek o wciąż płaskich piersiach posiadali jedynie jeszcze bardziej smarkate dzieci i staruszków. Taka grupa była niezwykle narażona na ataki, a jednak. Oprócz grupki kilkulatków nikt nie okazał strachu. Chłopcy nawet niedosięgający Donovanowi do pasa zaciskali dłonie na prowizorycznych pikach, zazwyczaj zakończonych kamiennym grotem, rzadziej żelaznym. Takie otrzymywali starsi, choć wciąż zbyt młodzi na strażników swojej rodziny.

– Zawsze?

– W górach Sharr od dawna grasują Cisi. Za każdym razem, gdy je przemierzamy, starają się okraść nas z dóbr bądź porwać dziewczynki.

– To zawsze są dziewczynki – powiedział niby sam do siebie.

Szli wąskim wąwozem. Z jednej strony szumiała wartka rzeka Lora, rozbijająca się na skałach niczym morskie fale. Silne i wysokie, spienione niczym zimny browar w karczmie obmywały stopy ogromnych, szarych klifów. Gdzieniegdzie wyrastały z nich karłowate drzewa, gwiazdnice, marzanki wonne czy misternie uplecione ptasie gniazda.

Sokół szary wzniósł się do lotu, niemal zlewając się z ciemniejącym niebem. Zaskrzeczał, kołując nad podróżnymi, po czym wpadł między drzewa grabu, wiązu i jesionu. Między ciemne gałęzie i wielobarwne liście. Niektóre z nich wdzięczne i śliczne, mogły przynieść na myśl kobietę. Ciemnoskóra piękność o bujnych, rudych włosach, bujała się na boki w rytm wietrznej muzyki. A gdzieś wśród jej opadających na ziemię pukli, skrywali się rabusie.

– Mężczyźni uznawani są za siłę tego świata, jednak to kobieta ma w sobie moc o wiele potężniejszą.

– Nie oponuję. Widziałem kobiety podczas porodu. Potrafią znieść wszystko. – Pokręcił głową na samo wspomnienie o krwi i wymęczonej matczynej twarzy, po czym niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ból zastąpiła miłość i troska. W jednej chwili była gotowa wyzionąć ducha, a w kolejnej trzymała swoje dziecię w ramionach i promieniała. Była w stanie wstać i pokonać wszystko i wszystkich w imię krwi swojej krwi.

– Mylisz się, lekki człowieku. Kobieta to nie tylko wytrzymałość.

Nic nie odpowiedział, czekając na kontynuację, której się nie doczekał.

Do żołnierza podbiegł Cor. Od kilku dni podróży trzymał się blisko niego, co mu wcale nie przeszkadzało. Lubił obecność chłopca. Był infantylnie radosny, ale i zaskakująco mądry, jak na swój wiek, dzięki czemu umilał czas żartami i puentami pomiędzy ćwiczeniami walki z Fredem i innymi, oraz swoimi obowiązkami.

– Panie Donovanie, wygramy z nimi. – W dłoni trzymał prosty, zaostrzony i opalony nad ogniem kij, a zza pasa wystawał mu nóż. Wyglądał jak ten, którym żołnierz kroił w karczmie steka.

– Nie wątpię w to – kłamstwo gładko opuściło jego usta. – Czemu nie masz na swoim medalionie kostek?

Cor złapał za wiszące u szyi brązowe pióra. Oprócz jednego pomarańczowego reszta była brązowa w białe łatki.

– Mój darr jeszcze podróżuje.

– Kto?

– Mój darr. To mój bliźniak. Uczy mnie, jak latać.

Donovan nie ukrył zaskoczenia jego słowami, a nawet delikatny uśmiech kpiny pojawił się na jego wąskich ustach.

– Uczysz się latać?

– A pan nie?

– Umiem przeżuwać, pić i oddychać. Nigdy nawet nie marzyłem o lataniu.

Z tą myślą wyjął z wewnętrznej kieszeni butonierkę i upił łyk whisky za przeżycie kolejnego dnia. Gdzieś za chmurami chowało się słońce. Nieustannie ciemny nieboskłon przecinały zaskakująco jaśniejsze pasma, niczym rozlane na blacie mleko.

– Ja też – odparł z szerokim uśmiechem. – A pana darr nie uczy pana latać?

– Nie, wydaje mi się, że go nie mam.

– Jak to? Każdy ma nauczyciela.

– Miałem wielu, przybywali i odchodzili, ale żaden nie uczył mnie latać.

– Ten zawsze jest z panem. Od małego. Nawet jeśli pan nie wie albo nie chce.

– Ktoś taki jak sumienie?

– Sumienie jest dla słabych – wtrącił się nonszalancko idący obok nich Fred, jakby wśród gęstwin nie skrywali się, czyhający na nich zbójcy. Arogancja jego niemal nagiej piersi, nieco bawiła Donovana. Może ich ciemna skóra była odporna na deszcz i chłód silnego wiatru, ale z pewnością pękała od ostrzy mieczy i grotów strzał. – A Cor mówi o darr, to nasi wierni towarzysze, bliźniacy i nauczyciele. Corego jest zarawka, a moim sokół – odparł z dumą. – Drapieżny i niebezpieczny, potrafi rozszarpać gardło lisa, jakby było z papieru.

– A zarawka jest mała i słodka. Lubi owoce, najbardziej jarzębinę – odezwał się podekscytowanym tonem Cor, po czym dodał nieco smutniej. – Shuna mówi, bym nie jadł jarzębiny. Jest trująca.

Zarawka to ptak dla takich słabych szkrabów, jak ty, miękki dzieciaku.

– Nie jestem miękki. – Poklepał się po piersi i dodał: – Dotknij! Jak skała!

Z pewnością nie była miękka. Chłopiec był chudy, ale także nieumięśniony. Kości wystawały mu zza koszuli. Widział ich racje żywnościowe. Wydawane dwa razy dziennie suchary, suszone mięso i owoce. Niewiele dla rosnącego chłopca.

– W takim razie każdy z was posiada darr, to ptak, który uczy was latać? – zapytał Donovan, próbując ustalić szczegóły tej sensacji.

– Tak, abyśmy wrócili do domu – odezwał się chłopiec, pieszczotliwie przesuwając palcami po medalionie z piór.

– Do domu? Myślałem, że jesteście koczowniczym plemieniem.

– Za życia służymy naszej bogini Selores – odezwała się słabym głosem Shuna, dosiadająca bezrogiego colfana. Zasłonięte bielmem oczy miała wpatrzone w prowadzącą obok rzeki wąską dróżkę, a pomarszczone dłonie zaciskała na uździe. Wciąż udawała niewzruszoną rabusiami w gęstwinach. – Po śmierci bogini z wdzięczności za naszą służbę pozwala nam wrócić do cherul.

– To coś w rodzaju nieba?

– Nic nie wiesz, lekki człowieku.

– Więc mi wytłumacz, co się dzieje po śmierci?

– Dla nas, ludu Frast, jest to cherul, dla ciebie wielka niewiadoma.

– Niewiadoma?

– My jako wierni słudzy, nie przeciwstawiamy się naszemu powołaniu, gdy wy... – Pokręciła głową. – jesteście pełni pogardy, niewiary, wiecznie niezadowoleni i złaknieni, naciągacie nici swojego przeznaczenia, więc wasze cherul może nigdy nie nadejść.

– Mówiłaś, że każdy z nas został stworzony z pewnego powodu, więc skoro moje losy zostały przesądzone w dniu moich narodzin, czemu jestem winien, że czynię, jak czynię?

– Nic nie wiesz, lekki człowieku.

Prychnął zirytowany tym samym zwrotem, który kobieta używała wtedy, kiedy nie miała ochoty odpowiedzieć wprost, bądź nie znała odpowiedzi i wstydziła się do tego przyznać. Kiedy już sądził, że staruszka nic więcej nie powie, ona na nowo się odezwała, cichym, nieco zachrypniętym głosem:

– Przeznaczenie można oszukać. A wy czynicie to od wieków, jakbyście zapomnieli dzięki komu i dla kogo żyjecie. Wasza potęga silnej woli zerwała zbyt wiele nici i wciąż zrywa. Przez to jednego z dni płótno świata pęknie i nic już nie będzie.

Willow nic nie odpowiedział na teorię Shuny. Nie tylko ze względu na niejasność jej słów, ale i dobiegające z rudych gęstwin dziwne szumy. Jakby szelest liści, jakby tembr wibrującego drewna, jakby las zaczął łkać, szeptać, ruszać się. Nie wiedział, jak określić dźwięki, które wydobywały się z pochłanianej przez zmierzch gęstwiny.

Ptaki zerwały się z gałęzi, w kakofonii dźwięków, a las zdawał się nasycić zapachami. Mokra ziemia, zgniłe liście i drewno. Oprócz nich nieco mniej specyficzne, ale subtelnie wybijające się; żywica, sierść zwierząt i słodycz leśnych owoców.

Donovan zaniemówił od doznań, które nie miały prawa bytu. Rozejrzał się po powoli niknącej w ciemności rudej kniei. Gdzieś z boku usłyszał krzemienie, po chwili pochodnie zalśniły wśród ludu.

– Szykuj się, lekki człowieku. Czas na walkę.

– Z pewnością zabiłeś wielu na wojnie, Donovanie – podjął temat Fred i z rzemieni na plecach zdjął dwa topory z drewnianymi rączkami z rzeźbieniami w ptaki, które chyba miały przedstawiać sokoły, choć ich karykaturalne kształty mogły być także sowami. – Gdzie twoja broń?

Donovan wyjął zza pasa nóż, co spotkało się z parsknięciem chłopaka.

– Takim nożykiem, to możesz zgolić mój pierwszy zarost – prychnął arogancko, po czym zamachnął się i rzucił toporem w gęstwiny. Usłyszeli jęk i upadek, a po chwili skrzek ptaka. Sokół, którego widzieli wcześniej, wyleciał z lasu, trzymając w szponach zakrwawiony topór Freda. Ptak był ogromny o rozpiętości skrzydeł niemal półtora metra, jak nie dwóch. - Nic ci nie grozi na mojej warcie. – Z tymi słowy topór na nowo znalazł się w gęstwinach, choć tym razem nie dotarł do nich żaden jęk, ale sokół na nowo wrócił z jego bronią.

Zbójnicy wypadli z lasu. Wyglądali niczym mnisi z dalekiego południa. Żołnierz czytał o nich w woluminach. Mieli wygolone na łyso głowy i stare inskrypcje wypisane na niemal każdym skrawku ciała. Ich chude ciała pokrywały pasma poszarpanego materiału w każdy znanym mu kolorze. Kiedy z niemym wrzaskiem rzucili się do ataku, widział w ich ustach srebrne zęby i wytatuowany kikut języka. Byli okaleczeni, niemi. Shuna mówiła, że zwą się Cisi.

Jeden z nich pognał prosto do wozu, gdzie ukrywały się bezbronne dzieci. Donovan niewiele się zastanawiając, ruszył ku uzbrojonemu mężczyźnie. Jego nóż naprzeciw miecza. Cichy był podobny wzrostem, ale bardziej umięśnionym wojownikiem o ciemnych, groźnie patrzących oczach pod krzaczastymi brwiami. Krwawo-żółte wzory na jego twarzy nadawały mu barbarzyńskiego wyglądu, jednak pułkownik nie dał się nastraszyć. Z wrzaskiem zamachnął się swoim ostrzem, na co zbir bez problemu sparował atak i gdyby nie refleks żołnierza, zostałby nadziany niczym królik. Kolejne cięcie niemal wybiło Donovanowi broń z ręki.

Bronił się, słysząc ciche piski i szloch dobiegający z wozu. Lament dzieci oraz widok walczących chłopców oraz pikujących nad nimi ptaków, dodał mu sił. W końcu nie mógł być tak słaby, był żołnierzem, jego odznaczenia na zielonym, wojskowym płaszczu musiały coś oznaczać oraz fakt, że przeżył na froncie. Wrócił do domu.

Wrócił do pustego domu.

Dziewczynki zaszlochały, kiedy to kolejny z Cichych dopadł do wozu. Rozproszony Donovan niemal został przecięty na pół szerokim cięciem przeciwnika. W ostatniej chwili umknął przed skończeniem niczym świnia u rzeźnika, a kolejny atak zatrzymał nożem. Drobny brązowy ptak w białe cętki i kilka pomarańczowych piór pomknął tuż przed twarzą zbira, rozpraszając jego uwagę. Wściekły mruknął, ale nie zaklął. W końcu brakowało mu uciętego języka. Cichy machnął mieczem, ze wściekłości wykrzywiając swoją napiętnowaną symbolami twarz.

– Giń, zdrajco! – Cor pojawił się znikąd i machnął swoją prowizoryczną piką, wbijając opaloną końcówkę w bok mężczyzny. Dziki wrzask wydobył się z gardła zbira, a po nim nastąpiła fala szalonych cięć i pchnięć, które Cor z łatwością ominął, dzięki rozpraszającemu zbira ptakowi. Drobny, acz waleczny towarzysz unikał wściekłych machnięć dłoni, zamiatając brązowymi skrzydłami i pazurami po twarzy mężczyzny.

Donovan widział, jak staruszkowie odganiają rózgami zbirów, jeden z nich nawet rzucił pochodnią, które w międzyczasie rozpalono. Gdyby nie one, w trakcie walki ciemność skradającej się nocy, pochłonęłaby ich wszystkich.

W tym czasie Donovan ruszył ku kolejnemu z Cichych. Przez ramię miał przewieszoną drącą się wniebogłosy dziewczynkę. Dzielnie walczyła, waląc piąstkami po plecach oprawcy, jednak jej siła była niczym w porównaniu do szerokich barów mężczyzny.

– Zostaw ją!

Dźgnął nożem, jednak nagły podmuch wiatru rzucił gromadą liści w jego twarz. Oślepiony, zamachał rękoma, starając się zasłonić oczy.

– Zatrzymajcie go! – wrzasnął w panice nad losem dziewczynki.

Kiedy wiatr ustał i mógł odsłonić twarz, ujrzał znikającego wśród gęstwin mężczyznę. Zaraz za nim pognał Fred wraz z dwoma młodszymi chłopcami z pikami i pochodniami. Donovan nie zastanawiając się wiele, ruszył za nimi, mocniej zaciskając palce na rękojeści noża. Rudość kniei została zastąpiona granatem i szarością, które sprawiały, że niemal nic nie widział, ale nie mógł tak łatwo się poddać.

– Uwaga! – krzyknął ktoś z przodu, ale nim żołnierz zorientował się, co się dzieje, nagły podmuch wiatru na nowo złapał pukle rudej dziewki w swoje dłonie i rzucił nimi w twarz żołnierza. Poczuł, jak drobne gałązki zadrapały jego policzki, a kamyki odbiły się od jego czoła. Wiatr zbyt silny, nienaturalny, jakby wywołany magią, zbił go z nóg. Mężczyzna przeturlał się do tyłu, aż zderzył się z drzewem. W głowie mu zahuczało od bólu, a przed oczami pociemniało. Czując pod powiekami piekące drobinki piasku, zamrugał. Zdawało mu się, albo i nie, że na nowo widzi białą damę. Stała twardo naprzeciw silnemu wiatru, niczym biała wieża. Wysoka i dumna. A jej rękawy spływały wzdłuż jej smukłego ciała niczym dwa ostrza gotowe do ataku.

Czego ode mnie chcesz?

Zamrugał kilka razy i postać zniknęła.

– Panie Willow! Znaleźliśmy pana!

Do żołnierza podbiegł Cor z innym chłopcem także dzierżącym w drobnych dłoniach pikę. Nosili na sobie znamiona walk. Rozcięte ubrania, krew i zmęczenie, mimo to ich oczy lśniły życiem.

Chłopcy pomogli mu się podnieść i otrzepać z liści.

– Pana nóż... – Cor pochylił się, aby podnieść znalezisko i zamarł w miejscu. – Darr... – Wśród żółtych liści jesionu i mokrej połyskującej w płomieniach pochodni trawy leżał nie większy niż dłoń ptaszek. Nieruchomy, niepodobny do tego bohaterskiego stworzenia sprzed paru chwil. – Och! Darr... – Chłopiec ukląkł obok nauczyciela lotu. – Szukałem cię, przyjacielu – powiedział z czułością i ukłonił się, dotykając czołem ziemi. – Szukałem cię...

Słowa zamarły na ustach Donovana.

– Walczyłeś dzielnie, mój przyjacielu. – Mimo smutku na twarzy, uśmiechał się. Z namaszczeniem wziął bliźniaka w dłonie i wstał. – Walczyłeś, jak prawdziwy bohater. – Łzy spłynęły jego ciemnymi policzkami. – Walczyłeś dzielnie... – zaszlochał.

– Łzy są dla słabych – powiedział, przechodzący obok Fred. Na jego toporach lśniła krew, a lewe ramię zwisało luźno pod zbroczonym krwią rękawem.

– Nie przejmuj się, Fredem. – Donovan położył dłoń na ramieniu chłopca.

– Łzy są dla silnych – odparł Cor, a na usta ubrał szeroki uśmiech, mimo słonych łez spływających jego policzkami.

– Właśnie.

– Silni niczego się nie boją. Silni nie boją się życia. – Przytaknął i łagodnie wtulił ptaka w swoją pierś, a Donovan popadł w zadumę.

Silni nie boją się życia.

– Walczyłeś dzielnie – szepnął, a serce Donovan ścisnął przeraźliwy ból, który stłumił wszelkie inne boleści. Oczy zaszły łzami, a warga zadrżała. – Czas na ciebie, przyjacielu. Przyjdzie czas i na mnie.

Dzieci nie powinny umierać. Niewinne, odważne, wrażliwe, dobre. Więc czemu bogowie pisali im taki żywot? Czemu pozwolili im na cierpienie?

Donovan położył dłoń na chłopięcej główce i przyciągnął go do siebie w ojcowskim uścisku. Potrzebował tego bardziej od chłopca, choć sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać. Cor był od niego silniejszy, bardziej pozytywny i co najważniejsze dzielniejszy. Zmierzył się z przeciwnościami losu z wysoko uniesioną głową, kiedy to Donovan się poddał.

Przemierzał wyspę, aby odnaleźć żonę, po tym mógł odejść na daleki wschód i nigdy nie wrócić.

Nieważne co przyszykowali dla niego bogowie, zdecydował, jak ma to zakończyć.



Pochówek darra Cory okazał się mało wzniosły, ale krwawy i magiczny.

Znaleźli niewielką polanę wśród szeleszczącej, zbrązowiałe paproci. To tam rozłożono niewielki koc, rozpalono kilka małych ognisk, wokół których ustawił się lud Frast. Milczący, poważni, ale nie rozpaczający.

Z ceremonią poczekali aż do wschodu słońca, wtedy w momencie, gdy chmury nabrały różowego blasku, chłopiec po raz kolejny ukłonił się przed swoim nauczycielem lotu. Wypowiedział kilka słów, po czym złapał za nóż i drżącą z nerwów dłonią naciął drobne ciało darra i powoli zerwał mięsień po mięśniu z małego ciałka, aż dostał się do kości.

– Wezmę twoje skrzydło, przyjacielu – odezwał się płaczliwym tonem i zerknął na Shunę. Niewidoma kobieta, jakby wyczuwając na sobie jego wzrok, zaczęła nucić piosenkę w nieznanym żołnierzowi języku. Jej melancholijny rytm wydawał się kołysać wszystko do snu. – Przelecimy nad górami. To tam znajdziemy niespodziankę. Niewiadomą, słodką i wieczną. – szepnął chłopiec i zbroczonymi krwią dłońmi ułożył kości darra na swoich kolanach, zostawiając ślady na spodniach. – Przelecimy nad morzem. Nad wulkanem i niebem. Spotkamy się tam, gdzie zaprowadzi nas nasza pani. – Po tych słowach dołączył do śpiewu Shuny, a po nim reszta Frast. Ciche, ochrypłe dźwięki wydawały się wznosić do góry, wyżej i wyżej nad drzewa i skaliste wzniesienia, aż do gór i ponad nimi, aż do różowego nieba.

Gdyby Donovan podniósł wzrok, ujrzałby, jak chmury nad nimi migoczą tęczowym blaskiem, a przesączone magią powietrze zdaje się nabierać niewyraźnych kształtów, aż nienamacalny stwór machnął swoimi skrzydłami i wzleciał do góry, znikając wśród ciemności.



Dni wędrówki wśród gór niemal dobiegały końca. Frast wraz z Donovanem za sobą strome szczyty granitowych noży wbitych w ciemne chmury, a przed nimi rozpościerały się coraz mniej pofałdowane doliny gęsto porośnięte lasami z rozrzuconymi niczym kości wioskami oraz polami uprawnymi, które z dnia na dzień coraz bardziej pustoszały, kiedy to rolnicy kończyli przygotowywania do nadchodzących mrozów.

Dni stawały się coraz krótsze, a temperatura spadała coraz niżej, tak że rankami Donovan budził się wśród pięknie oszronionej ściółki. Szeleściła pod stopami, lśniąc niczym diamenty i przypominając o pięknie i brzydocie, które ich otaczały. Chłód i śliczny widok. Zimne serce i zalotny uśmiech.

Donovan wciąż porównywał wszystko do minionych wydarzeń, a wyobraźnia i doświadczenia napędzały jego dłoń, aby skończył książkę o syrenach, o czarodziejach, o stracie i kłamstwach, o wszystkim, co dotyczyło przeklętego narodu i ich umierających ziem. Choć nie chodziło tylko o straty w plonach, ani o śmierć niewinnych ludzi, z głodu, zdrady czy innego głupiego powodu, chodziło o powoli ulatującą duszę. O stratę o wiele większą niż pieniądze czy życie, a o niematerialną kwestię, nie! kwintesencję czegoś, co czarodzieje wyparli się, a istniało w wyobrażeniach wielkich pisarzy bądź maluczkich ludzi. A to, co istnieje w myślach, ma wielką siłę w rzeczywistości.

W końcu bogowie stworzyli wszystko wokół nie tylko ciałem, ale i myślą. Tak opowiadały stare podania, a ci co w nie nie wierzyli, stracili nadzieję na zbawienie.

Donovan wątpił, wierzył, błądził, kroczył ku przepaści, ale nie skoczył, mydlił oczy sobie i wszystkim wokół.

Donovan pragnął wierzyć, ale i pragnął nie wiedzieć. Niewiedza o życiu po śmierci wydawała się o wiele mniej niebezpieczna, niż świadomość tego, co było nieuniknione. Mimo tych sprzeczności wciąż szukał odpowiedzi, wciąż zadawał pytania Shunie i udawał, że nie rozumie, co kobieta mówi do niego, choć w głębi serca, zdawał sobie sprawę, że zaprzepaścił coś ważnego, choć nie do końca wiedział co.

Dzień był zaskakująco piękny. Momentami słońce zdawało się przedzierać przez niezwykle białe chmury, wyraziście migocząc na mokrych liściach rudych panien lasu. Donovan wpatrywał się w nieboskłon, wyobrażając sobie, że słońce nieśmiało wychyla się wśród kumulusów niczym głowa jego córki zza drzewa, kiedy bawili się w chowanego. Ta myśl rozrywała jego serce, ale i napełniała ciepłem.

Shuna zarządziła postój niedaleko małej wioski o nazwie Sheepy Wench. Żołnierza ucieszyła ta wiadomość. W końcu mógł uzupełnić braki w swoich zapasach. Choć Frast z chęcią gościło go marną strawą, nie pijali alkoholu, racząc się jedynie wodą bądź naparami z ziół.

Donovan stał pod rozłożystym jesionem, sprawdzając swoje kieszenie, kiedy to do niego podszedł Fred.

– Idę z tobą.

– Gdzie się wybieramy?

– Do wioski. Nie mam zamiaru spędzić kolejnej nocy przy ryczących bachorach i chrapiących starcach. – Jego zazwyczaj ironiczne, ale i pogodne usposobienie w ciągu ostatnich dni nabrało goryczy. Miało to duży związek z jego pokiereszowanym ramieniem w trakcie walki z Cichymi. Ból oraz strata sprawności zadała potężny cios jego pewności siebie.

– W porządku. Załatwię ci nawet dziewkę. Jaką sobie życzysz?

– Ma być pokaźna.

– Pokaźna?

– Najpokaźniejsza w całej wsi. – Objął niewidzialne kształty na swojej piersi, szczerząc się przy tym, niczym pies na rzucony ostatni ochłap mięsiwa.

– W sensie może mieć fujarkę? – zapytał rozbawiony na samą myśl chłopaka w zapewne pierwszej sytuacji z kobietą, która miała okazać się kimś innym.

– O czym ty bredzisz?! – żachnął się, poirytowany otwartą, acz niezrozumianą kpiną żołnierza. – Nie chcę barda, a pannę z ustami jak maliny i melonami jędrniejszymi od Shuny.

– A ja chcę barda – wtrącił się Cor. U szyi wisiał mu medalion. Nie tylko z piór, ale i kostek ze skrzydła jego darra.

– Nie wtrącaj się, bo sam ci załatwię taką pannę i pożałujesz! – Pacnął chłopca w tył głowy, aż ten z jękiem niemal się przewrócił.

– Lubię muzykę.

– Ta muzyka z pewnością nie przypadłaby ci do gustu, tym bardziej jakbyś sam musiał dmuchać w fujarkę. – Dwuznaczny uśmiech Donovana zniesmaczył jednego z chłopców, kiedy to drugi tupnął nóżką i odparł:

– Nauczę się grać! – Jego niewinność jeszcze bardziej rozbawiła Donovana, nawet Fred prychnął pod nosem, uśmiechając się do siebie. – Czemu się śmiejecie?

– Ta muzyka nie jest przeznaczona dla takich szkrabów, jak ty – odparł żołnierz i zmierzwił włosy chłopca.

– Nie prawda!

– Nie spieraj się z nimi, Cor – odezwała się Shuna, przystając obok ogniska. Wystawiła dłonie w kierunku ognia i dodała: – Czasami dorośli mają rację.

– Nauczę się grać! Nauczę! – Odbiegł w kierunku wozów, gdzie tłumnie zebrały się dzieci. Właśnie rozdawano suchary i jabłka.

– Fred – zabrzmiał surowy głos staruszki, która spojrzała wprost na swojego podopiecznego, mimo bielma zasłaniającego jej oczy. – Nie wywiązujesz się ze swoich obowiązków.

– Jakbyś nie zauważyła, mam niesprawne ramię. Ha! Ty nic nie widzisz, więc jak masz to wiedzieć.

– To prawda, że oczy mnie zawiodły, ale widzę, że to nie w ramieniu tkwi problem. Twoje lenistwo i arogancja zabijają w tobie ducha naszego plemienia.

– Duch naszego plemienia już dawno zgasł! Nigdzie nie zmierzamy, a nawet jeśli, to nie ma znaczenia. Nigdzie nie zajdziemy i nic nie znajdziemy!

Śmiech dzieci dobiegający z zaprzęgów zamilkł. Wystawiły swoje małe główki zza parawanów, przyglądając się z zaciekawieniem rozbudzającej się dyskusji. Staruszkowie popatrzyli po sobie, po czym wszyscy utkwili spojrzenie w chłopcu, który otwarcie rzucił wyzwanie nie tylko Shunie, ale i bogom. Colfany nieświadome powagi sytuacji skubały ze spokojem trawę niedaleko zagajnika.

– Nasz duch nigdy nie zgasł i nie zgaśnie.

– Gówno prawda! Przemierzamy te nędzne, przeklęte ziemie od pokoleń, wypełniamy swoje życiowe misje bycia sierotami i wykonywania mizernych prac, aby tylko opłacać dalsze podróże staruchów i niewdzięcznych bachorów. To szalone, bezsensowne koło toczy się zbyt długo! Ktoś musi przerwać ten obłęd! Słyszycie mnie?! – Rozejrzał się po smutnych, zawiedzionych, ale i zaciekawionych spojrzeniach. – Nie chcę być tym, kim wy chcecie, abym był. Ja! Fred! Będę wolny, ale niewolny od jakiś pokręconych praw czarodziei, ale będę wolny od was!

– Chcesz się stać cichym? – Powaga w głosie kobiety nie ugasiła płomienia buntu chłopaka.

– Nie chcę być cichym, zbiegiem, zdrajcą, chciałem być żołnierzem, a to już niemożliwe. – Łzy w jego oczach zalśniły, ale gniew wrzała w nim na tyle, aby nie pozwolić im spłynąć po ciemnych policzkach. – Więc będę Fredem, wolnym człowiekiem.

– Wolni ludzie, leccy ludzie, przeklęci ludzie. My wszyscy stanowimy jedynie...

– Nie obchodzi mnie, co stanowimy! – Machnął zdrową ręką, jakby odganiał sprzed nosa muchę, swoje przeznaczenie i natrętne słowa Shuny w tym samym czasie. – Wypieram się tego, by podcierać wam tyłki i niańczyć bachorów! Wypieram się was, ponieważ bogini wyparła się mnie!

Shuna w milczeniu splotła dłonie na brzuchu. Nieruchomo wpatrując się w ogień, zdawała się zastygniętą w pozie postacią. Pomnikiem staruszki.

– Nie będę sługą kogoś, kto napluł mi w twarz – powiedział już spokojniej, po czym spojrzał na żołnierza i dodał: – Zabierz mnie do tej cholernej karczmy. Nie mam zamiaru spędzić tu, ani chwili dłużej.

Donovan zerknął na Shunę. Ta nawet nie drgnęła, a stojący niedaleko Nun zdawał się coś szeptać pod nosem. Nie miał zamiaru wtrącać się w ich sprzeczkę.

Wiatr nabrał siły. Zawył wśród wysokich drzew, zrywając liście. Zawirowały nad ich głowami, migocząc wieczorną rosą na ich rdzawych kolorach. Słońce schowane za jasnymi chmurami, zaszło, pogrążając wszystkich w ciemnościach.

– Nigdy nie byłeś sierotą, zawsze będziesz synem swojej matki, choć ona jest bezimienna i oddalona o całe życie – odezwała się Shuna, kiedy to żołnierz wraz z Fredem ruszyli ku ciemnościom lasu. – Zawsze będziesz podopiecznym swego darra, mimo że odwróciłeś się od nas. – Nie zatrzymał się, choć żołnierz widział ból na twarzy chłopaka, ale to determinacja i gorycz stanowiły jego siłę. Szedł dalej. – Zawsze będziesz ukochanym swojej stwórczyni, mimo nienawiści, którą pałasz do niej. A twoim przeznaczeniem jest nauczanie, nie walka. Kiedyś to pojmiesz.

Był zbyt daleko by usłyszeć ostatnie słowa, tym bardziej wypowiedziane słabym, ochrypłym głosem staruszki, a mimo to dotarł on do uszu oddalających się postaci. Donovan zerknął na młodzieńca. Nie widział w nim już dziecka, ale dostrzegał nauczyciela. Nie raz przyglądał się, jak z ostrością bicza pouczał młodszych od siebie, jak trzymać broń, jak zadawać cios, jak z szybkością z niego wychodzić i walczyć dalej. Zaciekle i niepowstrzymanie. Ujrzał, co widziała Shuna, ale nie powiedział nic. Był jedynie obcym, lekkim, patrzącym na walki ponad nim, na które nie miał wpływu, bądź nie chciał mieć, więc okłamywał się i szedł dalej.

Dalej na wschód.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro