Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.4 Śmiertelni Bogowie

Donovan przystanął tuż obok przepaści, skąd dochodziło głośne buczenie, wijącej się pod nimi podziemnej rzeki. W słabym świetle wyrastających ze ścian kryształów jej grube cielsko lśniło niczym gadzie oczy. Gdzieś pod sufitem przeleciało stado wampirów o zielonych ślepiach i piskliwym głosie. W porównaniu do zagrożenia ze strony boga w cieniach, były niczym małe myszki naprzeciw gada. Uciekły, nawet nie zwracając uwagi na magiczkę i jej towarzysza oraz płynących w ich żyłach życiodajnej mocy.

– Wracajmy. – Żołnierz na nowo rozpoczął próbę namowy czarodziejki, aby nie zostawiali za sobą możliwości poznania prawdy o bogu.

Morgana stanęła obok chyboczących się nad przepaścią torów. Wrzaski i jęki, choć cichsze to wciąż docierały do ich uszu, wibrując w powietrzu echem zgromadzonej energii.

– To wracaj – Kryształ wiszący u jej szyi zamigotał i na kilka chwil pochłonęła ich nieśmiała ciemność. Romantyczna i intymna mieniąca się jasnymi drobinkami na skałach. Podziemne gwiazdy, jak niektórzy mawiali.

– Wysłuchaj mnie, Morgano. – Złapał ją za dłoń. Wciąż mokry i zimny, teraz miał tak samo czerwony nos, jak czarodziejka, a głos mu ochrypł. – To może być jedyna szansa na odkrycie prawdy.

– Nie czaruj mnie, oblechu! – Wyrwała się z jego uścisku i odeszła na kilka kroków.

– Nie mów, że nie ciekawi cię prawda. Czarodzieje od zarania dziejów wnikliwie rozpatrują wszelkie nauki i enigmy, intryguje was wszystko.

– Mnie akurat to nie dotyczy! – żachnęła się, popatrując na mężczyznę z niechęcią tak namacalną, że aż się cofnął. – Nieważne czy to bóg, czy nie. To coś – wskazała na ciemność odnogi korytarza. Wydawało jej się, że wciąż widzi żywe cienie poruszające się niczym porwany maszt na wietrze. Niewidzialne macki mogące zakleszczyć się na gardle w śmiercionośnym uścisku. Wspomnienia sprzed lat na nowo zapulsowały na mieliźnie świadomości. Żywe, a jednak martwe. Zabijała je z każdym dniem, z każdą butelką, a one wracały niczym zjawy. Tym razem ukazały się jej w postaci tak podobnych macek, tej samej mrocznej energii i lamentu cieni. – To coś nas zabije. Niezależnie czy jest bogiem, czy nie – dokończyła ponuro.

– Boisz się prawdy – wydedukował na ślepo.

– Nie pierdol! Tylko chodź. – Warknęła, zaciskając dłonie we włosach, po czym opuściła je wzdłuż jagodowego płaszcza. - Albo nie. – Odwróciła się do niego plecami. Zdecydowana i wściekła niczym rozbudzony troll. Skierowała się ku niepewnej konstrukcji z napiętych lin, noszącego miano mostu i ruszyła w ucieczce przed słońcem. – Lepiej wróć tam i złóż się w ofierze swojemu fałszywemu bogu.

– Czemu uważasz, że jest fałszywy? Jest potężniejszy niż twoi towarzysze.

Zatrzymała się, zaciskając usta w wąską linię. Przez grotę przesunął się wiatr, niosąc ze sobą echa wrzasków i jęków. Wspomnienia na nowo zapulsowały, wprawiając serce czarodziejki w szalony pościg, a na głowie zacisnęły się kolejną migreną.

– Morgano?

Uczyniła pierwsze pokraczne kroki na linie, sunąc do przodu stopa za stopą. Niestabilna konstrukcja zabujała się na boki pod niewielkim ciężarem czarodziejki. Liny trąc się o siebie, zatrzeszczały nieprzyjemnie.

– Morgano! Proszę cię! Pomóż mi! Pragnę odnaleźć swoją żonę.

Nie zawróciła. Choć echo przeszłości zalewało ją falami, jakby leżała na plaży podczas przypływu. Raz za razem słona woda wlewała się do ust, odbierając oddech, ale płynęła dalej. Musiała.

– To dla mojej żony pragnę dowiedzieć się prawdy. To dla niej przemierzam wyspę, aby dowieść istnienie dusz i bogów. Morgano! Błagam cię! Pomóż mi!

Kiedy czarodziejka nie zatrzymała się, potarł zmęczoną twarz, a jęk desperacji opuścił jego usta. Pomyślał, że skoro żaden z pozostałych magów nie uczynił nic, aby zranić bożka, może w Morganie tkwiła ich cała nadzieja, jednak ona nie zamierzała zawracać.

– Można na tym sporo zarobić! – krzyknął w nagłej wierze, że jednak jej w stanie zmienić jej zdanie. – Książki o zjawiskach nadprzyrodzonych sprzedają się, jak maślane bułeczki na bazarku! Wyobraź to sobie, Morgano! Nie ważne czy to książki fantasy, czy uważana za bujdę literatura faktu. Ludzie są ciekawi i kupią wszystko! A ja obiecuję ci, że napiszę najlepszą książkę w moim życiu, tylko mi pomóż!

Czarodziejka wstrzymała chód, po czym chwiejnie zawróciła. Stara konstrukcja czasami pojękiwała pod jej ciężarem, a blask kryształu w dłoni słabł. Mimo to Donovan ujrzał nikły uśmiech na jej twarzy. Przy ostatnim metrze zeskoczyła na kamienne sklepienie i rzekła:

– Teraz mówisz w moim języku, gryzipiórku.

– W takim razie z myślą zarobku, powiedz mi, czy masz tezę na temat postaci w cieniach.

Ruszyli z powrotem, choć echa lamentów przesuwały zimne dłonie po ich ciałach, wprawiając w drżenie i powątpiewające myśli, czy aby na pewno powinni zawrócić. Mimo wątpliwości parli do przodu.

– Na granicy groty widziałam stare symbole.

– Pozostałości?

– Nie, te były świeże i co ważniejsze, te znaki są zakazane w Talorii.

Donovan w skupieniu słuchał dalej.

– Z początku jęki cieni stanowiły jedynie bełkot. Jednak w całym tym gwarze wrzasków wydaje mi się, że usłyszałam pojedyncze słowa. Nie w języku potocznym, a w starym języku magii, zwanym velus.

– Uważasz, że to wszystko to magia? – starał się ukryć powątpiewanie w głosie. Czarodzieje zawsze wszystko tłumaczyli magią, nawet jeśli tam jej nie było.

– To nie tylko zwykła magia. – Twarz miała ponurą i bladą w jasnym świetle kryształu, a głos ochrypły i zmartwiony. – To Magia Whiltierny.

– O czym ty mówisz?

– To zakazana magia. Jej innowatorem była wiedźma Whiltierna.

Wciąż wydawał się skołowany, więc mówiła dalej:

Zakazana magia, magia krwi, magia śmierci. Ma wiele imion, jednak jej prawdziwym jest Magia Wilthierny. Nadana imieniem założycielki na jej cześć i przestrogę.

– Hmm?

– Whilthierne spalono na stosie, jednak przed tym w stolicy poddano ją wielu torturom. Poza tym Whiltierna była uważana przez wielu za wariatkę.

– Czarodzieje z natury są bardzo wrażliwi...

Morgana posłała mu zirytowane spojrzenie, które go uciszyło, i kontynuowała wypowiedź.

– Czarodziejka mieszkała na dachu gospody zaraz obok ptaszarni. Rozłożyła sobie namiot, paliła ogniska i śpiewała przy nim, kiedy ulewy na to pozwalały. Ludzie omijali ją szerokim łukiem, ponieważ warczała na nich, wypowiadając przekleństwa. Właściciela budynku zirytowało to, że odstrasza klientów, więc kazał jej odejść. Pogłoski mówią, że ze wściekłości zepchnęła go z dachu, inne, że ugotowała go w wielkim garze nad ogniskiem, jeszcze inni twierdzą, że pocięła go na kawałki i nakarmiła nim ptaki, ja jednak znam inną wersję i ona z pewnością jest prawdziwa.

Zbliżali się do groty. Wrota stały otworem, zapraszając do tańca ze śmiercionośnymi cieniami i wyciem ciemności. Tuż u wrót nieruchome ciała czarodziei stanowiły kompanię powitalną. Czerwone światło co i rusz przesuwało się po ich bladych twarzach, ukazując wygięte w agonii rysy.

– Whiltierna z początku podbierała ptaki i łapała wiewiórki, aby złożyć je w ofierze mrocznym siłom, które chciała nagiąć do swojej woli. Rozumiem jej logikę, sama wykorzystuje krew zwierząt do niektórych zaklęć, bądź ich martwe członki, jednak to inna natura magii. Ja nie zabiłam w akcie rzucania zaklęć. – Zamilkła na chwilę w zastanowieniu marszcząc czoło. – Whiltierna dzięki zwykłemu przypadkowi nauczyła się, że krew ludzka ma większą moc. Podczas jednej z prób, skaleczyła się, a cienie rzuciły się do jej rany, niczym wygłodniałe psy. Zrozumiała, że nie zakończy eksperymentów na ptakach i wiewiórkach. Ucięła sobie palce, jeden za drugim. Wszystkie pięć z lewej ręki, a potem palce u stóp, a nawet całą stopę.

Donovan wzdrygnął się na tę myśl.

– Cienie stały się silniejsze, ale wciąż były nieposkromione i niebywale łakome. Wielu twierdzi, że właściciel budynku znalazł się w nieodpowiednim miejscu, inni, że czarodziejka czekała na niego, aby stał się pierwszą całopalną ofiarą. Tego wieczora ognisko rozpaliła ogromne, jego języki widziano z kilku mil, a mieszkający bliżej słyszeli wrzaski i szepty, które nie mogły pochodzić od człowieka. Nieludzkie, potworne, w starym języku magii.

Donovan pomyślał o lamentach z groty, które przesuwały się wzdłuż korytarza, wypełniając przestrzeń grozą, aż jego serce podeszło do gardła, aż zaczął wątpić w ich szansę na poznanie prawdy.

– A więc uważasz, że to Magia Whilthierny.

– Nie uważam. Jestem tego pewna.

Donovan pokręcił głową i wyjął z kieszeni małe zawiniątko, po czym podał je Morganie.

– Co to za badziew? – Kamień owinięty liśćmi, a wszystko podtrzymywane szarą nicią. Wyglądało, co najwyżej żałośnie.

– To medalion, który chroni przed złymi duchami.

– Duchy nie istnieją. Właśnie ci wytłumaczyłam, kto tam stoi. – Wskazała na grube wrota i błysk czerwonych kryształów. – Fanatyk zakazanej magii, nie bóg, tylko parający się starą magią mężczyzna, a cienie to jego wykupieni krwią słudzy, a nie dusze.

– Słudzy nieustannie jęczą w ścianach i mamroczą tuż obok naszych uszu. – Pokiwał głową do własnych niepewnych myśli. – Jacy słudzy oplatają ciało bożka i spływają z sufitu? Jakiej natury są owi słudzy?

Morgana już miała odpowiedzieć po raz kolejny, że to jedynie magia, ale zadrżała i dałaby sobie uciąć lewą pierś, że poczuła czyjś oddech na uchu. Podłoże zadrżało, a jęk wyleciał wprost spod jej stóp, aż niemal z krzykiem uciekła z powrotem na most z lin. Mówili, że Whiltierne oplatały cienie, że wściekle warczały i wrzeszczały wraz z nią, kiedy umierała w płomieniach stosu.

To tylko cienie, nie dusze wyrwane z płomieni wiecznej reinkarnacji. Pomyślała, ale trwoga i tak zakleszczyła swoje szpony na jej gardle.

– Klęknijcie!

Ściany zadrżały od siły głosu boga, czerwony blask kryształów wirował w dzikim tańcu, co i rusz padając na nieruchome ciała czarodziei tuż przed ich stopami. Migające, czerwone twarze wykrzywione w grymasach nienaturalnego cierpienia, przypominały chwile, kiedy to niewidzialna moc odebrała im oddech.

– Skoro to bóg, a bogowie są wszechwidzący, wszechwiedzący i wszechmocni, to powinien spodziewać się nadchodzącego ataku i wszyscy jesteśmy martwi.

– Ja dojdę na wschód i jeszcze dalej, choćbym miał sam powalić tego boga.

Morgana skwitowała jego przechwałki milczeniem i zaczęła szperać w swojej bezdennej torbie, tłumacząc plan.

_____________________________________________

Wygrzebane z torby czarodziejki prostokątne ustrojstwo zatrzeszczało w rękach Donovana, kiedy to energicznie zaczął kręcić korbą, a ze szklanego koła na froncie wyleciał oślepiający strumień światła, padając na twarz fałszywego boga. Mężczyzna wrzasnął, a cienie otoczyły jego ciało w obronie. Wszystkim wydawało się, że ujrzeli w mackach ludzkie twarze. Wściekłe, zrozpaczone z otwartymi we wrzasku ustami.

Bothan wraz z Mauricem opadli na schody, łapiąc duże hausty powietrza. Jeszcze chwila, a bóg udusiłby ich, jak leżących przy wrotach czarodziei.

Wszystko po tym wydarzyło się w mgnieniu oka. Morgana przeżuwając drobne białe kwiaty cykuty wraz z ich łodygami, mamrotała pod nosem zaklęcia, po czym wypluwała je na głazy, wsmarowując z cząstką swojej mocy.

– Rzucaj leniuchu! – krzyknęła ku krztuszącym się w nagłym przepływie powietrza magom. – No rzucaj pizdusiu! – wrzasnęła po raz kolejny i podbiegła do kolejnego kamienia, rozsiewając wokół trującą ślinę i wartko spływającą z jej dłoni energię w kolorze zieleni.

Bothanowi nie było trzeba powtarzać raz jeszcze. Z wściekłym wrzaskiem i zaklęciem na ustach, skumulował magię i cisnął powleczonymi trutką kamieniami w boga. Cienie oczywiście odbiły je z dziecinną łatwością, jednak zielona poświata rozbryzgała się raz za razem, wybuchając niebezpiecznymi oparami i spływając wąskimi strumieniami wzdłuż macek.

Cienie zaryczały głosem bestii, wyginając się w męczarniach niczym żywa istota.

Marne stworzenia, zrozumcie swoją mniejszość! – krzyknął bóg schowanymi za cieniami, już nie tak boski, a jednak wciąż przerażający. Natarł na magów z dzikim wrzaskiem, wyglądając niczym rozwścieczona ośmiornica. Głazy leciały, odbijały się, zielona poświata rozpływała po cieniach z twarzami, a zrozpaczone wrzaski wywoływały gęsią skórkę.

Morgana upadła z krzykiem, niemal wpadając do bulgoczącego fioletem źródełka. Dłoń niczym stalowa obręcz zacisnęła się na jej kostce. Ciemna i lodowata dłoń. Czarodziejka szarpała się, kopiąc i przeklinając nieznaną moc.

– Pokaż się stworze!

I się pokazał. Postać wysunęła się z podłoża niby z wodnej tafli. Piękna i mroczna, nieżywa i ludzka, z okrągłą, dziewczęcą twarzą i okalającymi ją ciemnymi włosami. Uśmiech wykrzywił jej rysy w mrocznym grymasie.

Nie walcz. – Głos niczym nienastrojone struny, ochrypły i bolesny, wywołał zawroty głowy. Dłoń na kostce czarodziejki wdzierała się pod skórę chłodem, niemal dotykając kości. – Ukłoń się przed swym bogiem.

Morgana splunęła na nią trucizną i wyszeptała kilka zaklęć, jednak ślina spłynęła po twarzy zjawy, nie krzywdząc jej.

Poddaj się. – Druga z jej dłoni zakleszczyła się na kolanie Morgany, jakby lodowy sztylet wbił się w ciało. Czarodziejka szarpnęła się z bólu, a duch czerpiąc satysfakcję z jej cierpienia, zaciskał palce ciaśniej, a żadne próby wyrwania się, czy rzucenia zaklęcia, kończyły się na poszerzaniu uśmiechu zjawy.

Morgana w desperackiej próbie wyciągnęła zawinięty w liście kamień i wystawiła go przed siebie niczym najostrzejszy z noży, który potrafił zranić samego boga. Mara nagle puściła ją, odpływając do tyłu, wciąż w połowie zanurzona w podłożu, wciąż z mrocznym grymasem na pięknej twarzy, niemal przezroczystej, kiedy to błyski kryształów przelatywały przez nią, jakby nie istniała.

Zabawka w rękach ludzi. Tortura... Tortura! – zniknęła w ciemności, dołączając do swoich kompanów w cmentarnej arii lamentów i wrzasków.

Morgana wzięła głębszy oddech i wsunęła dłoń pod skórę buta, po czym zaczęła pocierać zmarzniętą kostkę i pulsujące ogromnym bólem kolano.

Kamień od Donovana zadziałał. Czyżby miał rację?

Wolała o tym nie myśleć, wolała odrzucić nachalnie wdzierające się do jej głowy myśli o duchach, o życiu po śmierci, o bogach.

Ona była śmiertelną boginią, nic więcej nie miało znaczenia.

Huk wybudził ją z oszołomienia niczym kubeł zimnej wody. Wychyliła się, rozglądając na boki. Krwiste kryształy w szaleńczej pogoni za nieznanym, podsycały grozę wraz z cichszym skowytem dusz, które bardziej przypominały pojękiwania i rzężenia umierających.

Bóg wisiał na własnych cieniach kilka metrów w górze, rzucając się na boki w próbie wyswobodzenia się ze splątanych na jego szyi macek, które zaczęły nabierać różowej barwy.

Bothan odebrał mu moc panowania nad cieniami, samemu wyginając ich cielska wedle swojej woli.

– Już nie jesteś taki wszechmocny, bożku?! – Bothana dłonie drżały, a jego skóra zaczęła się kruszyć. Nie zważając na to, wyszeptał zaklęcie, a macki mocniej zacisnęły się na szyi mężczyzny.

Postać wisiała nad nimi pełna blizn, blada i bezbronna. Wierzgała się niczym złapane w metalowe szczęki potrzasku zwierzę, krztusiła się, starając się wyrwać ze śmiercionośnego uścisku.

Morgana wychyliła się ze swojej kryjówki, wypluła resztki rośliny i otarła usta. Kulejąc, podeszła do magów, a zaraz za nią przybył Donovan z ustrojstwem w dłoni.

– Wykończ fałszywego boga.

Bothan wypowiedział zaklęcie i rzucił bożkiem na ziemię. Z hukiem rozbił się na skałach, niemal lądując w pełnej fioletowej wody źródle, aż osiłkowie poderwali się z klęczek, zaprzestając oddawać pokłony swemu bogu. Rozpierzchli się po jaskini niczym szczury, popiskując i podkulając ogony.

– Melvina. – Bothan pognał przez grotę, jakby od tego zależało jego życie. Pot spływał strumieniami po jego okrągłych, czerwonych policzkach, a brzuch podskakiwał przy każdym z kroków.

Ujrzał ją w cieniu skarpy. Leżała pod ścianą, częściowo zasypana gruzem i nieruchoma. Kryształy zaprzestały swojej morderczej wędrówki, a blask jednego z nich padał na bladą twarz czarodziejki. Spokojną i gładką, jakby spała.

– Towarzyszko mojego cierpienia – jęknął płaczliwie, klękając obok jej ciała. Zaczął odrzucać kamienie, odsłaniając jej drobne nogi, w jednym miejscu błysnęła biel kości, aż kolacja podeszła Bothanowi do gardła.

– Jestem medykiem, mogę pomóc – zaproponował Donovan i opadł tuż obok. Pierwsze, co rzuciło się w jego oczy to jasnoczerwona, pienista wydzielina z ust. Starł ją, ale zaraz za nią spłynęła kolejna strużka, ginąc w kołnierzu czarodziejki.

– Co jej jest, kmiocie? – jęknął Bothan pochylony nad ciałem towarzyszki z jej dłonią przytuloną do swojego policzka. – Pomóż jej! Rozkazuję ci w imię mojej boskości! – popchnął go, ale ten ani drgnął.

– Morgano, czy mogłabyś? – zapytał kyanitowy ich medyka. Czarodziejka pokręciła głową, wiedząc, że pienista wydzielina z ust oznaczała szybko nadchodzącą śmierć ich towarzyszki i żadne z zaklęć Morgany nie mogło tego powstrzymać.

– Jesteś medykiem czy nie?! – wrzasnął Bothan, mocą rzucając żołnierza na skały i przyszpilając go do niej. Dłonie mu drżały i posypała się z nich skóra. Pierwszy etap utraty mocy.

– Bothanie, przestań! – krzyknął Maurice.

Mag telekinezy wymierzył swoje palce w kierunku Morgany, przed nią stanął Maurice przygotowany, aby powstrzymać walkę, kiedy to bogini wsunęła dłoń do torby, gotowa, aby rzucić zaklęcie.

– Ocal ją! – ryknął Bothan niczym zranione zwierzę, chroniące swoją samicę przed ostatecznym ciosem lśniącego ostrza. Jeden zły ruch, a wbiłby swoje zębiska w każdego z czarodziei. Rozgniótłby ich gradem kamieni czy przebił stalaktytami, wszystko, aby tylko uratować Melvinę.

– Oni jej nie skrzywdzili. Zabił ją bożek – kontynuował Maurice, uważnie obserwując mimikę i choćby najmniejsze drgnięcie druha.

Bothan wypuścił żołnierza z uścisku, a w jego oczach i na twarz wpłynęła wściekłość godna najdzikszego zwierza.

– Jaki tam bożek? To zwykły mistyfikator, któremu daliśmy się nabrać tanimi sztuczkami – odparła mało taktownie Morgana.

– A miałem nadzieję, że ostatnie, co uczynię, to zabiję pogańskiego boga. – Po tym wyznaniu mag telekinezy, wyszeptał kilka słów zaklęć i na swoim niewidzialnym rydwanie odleciał w kierunku pokiereszowanego oszusta.

– Bothanie! – krzyknął za kompanem Maurice, ale ten nawet się nie odwrócił. Zemsta wciągnęła go na swoją prostą, acz śmiertelną ścieżkę. – Musimy go powstrzymać. On się zabije.

Sokół pognał za towarzyszem, zeskakując co dwa schodki i nawołując jego imię.

– O czym on mówi?

– Nie jesteśmy nieśmiertelni – mruknęła Morgana, krzywiąc połowę twarzy w bólu. Zaczęła grzebać w torbie, dzwoniąc przy tym fiolkami i szeleszcząc materiałami. – Magia mają swój limit. Jeśli ktokolwiek go przekroczy, moc zacznie go spożywać, aż głupiec rozpadnie się w proch.

– Odważny z niego żołnierz, zasługuje na twój szacunek, nie pogardę czy chłód, Morgano.

Ta wzruszyła ramionami i splunęła na ziemię, czując nieprzyjemny posmak w ustach. Wyciągnęła z torby butelkę z odtrutką. Upiła odrobinę, gdy Donovan poprosił o łyk, ale ta odsunęła się i odparła:

– To nie dla ciebie. – Z tymi słowy poszła w ślady czarodziei, zostawiając skołowanego mężczyznę za sobą.

Doszli do źródełka, w którym w mieniącej się fioletem i żółcią wodzie pływało miejscami wyżarte przez kwas ciało osiłka. Na skalnym sklepieniu leżał zakrwawiony, posiniaczony mężczyzna. Jego nagą skórę oplatała sieć blizn, oparzeń, jak stwierdził Donovan, oraz różowy materiał szala. Wyginał we wściekłości swe cielsko niczym wąż. Osmolony i przypalony, ale wciąż żywy, jęczący marną arię, która słabym echem odbijała się od ścian.

– Przerobię cię na gacie! – Bothan przyszpilił materiał do podłoża, po czym kolejnym zaklęciem obrzucił go garścią migoczących zielenią kamieni, aż wrzaski umilkły, aż stworzenie z szala rzuciło się ostatni raz, aż zamarło w agonii.

Zostaw ją... Zostaw – wyjęczał nagi mężczyzna, nie bóg. Bezbronny i plujący śliną i krwią.

– Zamilcz! – Bothan rzucił zaklęciem, rozbijając kamieniem policzek mordercy Melviny. Niedbałym gestem strzepnął sypiącą się z dłoni skórę. Pył srebrzył się na rękawie i podłożu w słabym świetle czerwonych kryształów, kiedy to nagie mięso niepokojąco zaczęło nabierać koloru siności, a po niej czerni.

– Bothanie, przestań! Opanuj się, póki nie będzie za późno.

Maurice złapał go za ramię i obrócił w swoim kierunku, lecz ten nie licząc się z konsekwencjami, odrzucił go swoją mocą, aż jeden z jego palcy rozleciał się w drobny pył. Kryształy zatańczyły czerwonymi błyskami na pozostałościach dłoni.

– Nie zmuszaj mnie!

Maurice powstał i wystawił przed siebie dłoń ze zgromadzoną energią, słowami inkantacji wbijając się w umysł towarzysza. Ten wszczepił swoje mięsiste palce we włosy i wrzasnął.

– Precz! Zemsta jest moim prawem! – Ze słowami zaklęć na ustach, machnął dłonią, niemal odrzucając Donovana na ścianę, przy drugiej próbie stracił dłoń. Srebrzysty pył posypał się na kamienie, a w miejscu nadgarstka nie lała się krew, a ziała ciemna dziura.

– Już za późno.

Zaklęcia Maurice rozpierzchło się za jego rozkazem, a Bothan wyswobodzony, rzucił się w kierunku boga niczym wygłodniałe zwierzę. Dziki wrzask, moc i szept, niby ostatnie tchnienie. Ogromny głaz opadł na boga, a ten wyszeptał jedno imię.

– Breena.

_____________________________________________

Wzgórze otaczały wierzchołki gór, wbite w szare sklepienie niczym noże. Groźne i tajemnicze grobowce Wybranek, bliźniaczych sióstr, kochanek samych bogów, a w jednej z jaskiń, w starym korytarzu zapomnianego zamku zarzucano głazami fałszywego boga oraz kilkoro przypadkowych magów.

Morgana sięgnęła do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Zadrżała, wyczuwając pod palcami zimny dotyk kamienia zawiniętego w liście. Mara kobiety dołączyła do wspomnień, które topiła każdego z dni w litrach alkoholu. Wyjęła leżącą obok kamienia metalową butonierkę.

– Za twojego fałszywego boga, Donovanie.

Ten przygładził wąsa i spojrzał w kierunku reszty czarodziei siedzących pod jednym z dębów. Poprawił szelkę plecaka. Odzyskał go przy wyjściu z kopalni. Kal i Sal przynieśli go, wracając do swoich towarzyszy. Nie oddali go z własnej woli, jednak zszokowani obrotem spraw; widokiem czworga czarodziei w tym maga umysłu, niezbyt oponowali.

– Mam w głowie pewną sumę, która zrekompensowałaby mi traumę i ryzyko spożycie dużej ilości cykuty, aby uratować twój nieokrzesany tyłek – mruknęła i upiła jeszcze jeden potężny łyk whisky.

– O czym ty mówisz?

– Jedna osoba zginęła podczas wyprawy, druga zaraz się rozsypie. Dwoje na pięć to spore ryzyko, więc sporo za to zapłacisz.

– Czy twoje serce wykute jest z kamienia? – zapytał, po czym szybko się zreflektował: – Nie! Czy ty w ogóle masz serce, Morgano?

– Ma – odezwał się rzężącym głosem Bothan. Skóra i mięśnie płatami odrywały się od jego twarzy, rozsypując się w pył i odsłaniając siniejące mięso.

Mag siedział oparty o konar, a w jego ramionach leżała Melvina. Milcząca i nieruchoma, ufnie wtulona w pierś swojego towarzysza. Niezamykająca jadaczki lisiczka, jak ją nazywała Morgana.

Nad ich głowami, na grubej gałęzi dębu siedział kolorowy chichotek. Z ciekawością przekrzywiał swoją małą główkę.

– Tylko twoje serce bije gdzie indziej.

Czarodziejka zmarszczyła brew, kiedy to druga połowa jej twarzy nieustannie trwała w paraliżu. Jednak wciąż ją miała, w porównaniu do umierającego czarodzieja była szczęściarą, choć ta myśl dla niej zakrawała o ironię.

– Masz czkawkę odbytem.

Morgana parsknęła śmiechem, jednak gdy twarz Bothana rozpadła się do reszty, jej chichot przerodził się w żałosne jęknięcie, a w oczach rozbłysły łzy. Śmiertelny bóg właśnie umarł. Zbyt wcześnie. Zbyt wcześnie!

Umarł z miłości, kiedy to Melvina w oczach wiarołomców umarła w imię przeklinania starych bogów.

Bothan rozsypywał się niczym piaskowa figura. Twarz, a zaraz za nią czaszka, dłonie, ziejące ciemnością członki rozleciały się w srebrzący się pył, aż Melvina opadła na materiały, prochy i zieloną trawę.

Z ust Maurice wyrwał się lament, niczym kocie ujadanie o poranku. Jedną z drżących dłoni złapał za kołnierz Bothana, a drugą ujął Melvinę za policzek, nim jeszcze zaczęła znikać.

Morgana odwróciła się i odeszła w kierunku ścieżki, aby wrócić na górski trakt i jak najdalej uciec od tragedii. Drzewa szumiały wokół niej cichą melodią brzasku. Biała smuga mgły rozwijała swoje ramiona wokół gór, konar drzew i w dolinie. Wyglądała niczym sunąca w ich kierunku kolonia dusz. Strasznie nie spodobało jej się to porównanie.

Donovan ruszył za Morganą. Z początku w milczeniu, które przerodziło się w pewne wyznanie.

– Skoro znasz znaki i słowa magii Wilthierny oznacza to tylko jedno. Ktoś ci je pokazał, a więc były ci potrzebne.

– Odpłacę ci się tym samym. – Zatrzymała się w miejscu i spojrzała mu prosto w oczy. Palcem stuknęła w jego klatkę piersiową i rzekła: – Ja znam wojskowe odznaczenia i żadna z twoich nie świadczy o medycznym przeszkoleniu. W grocie powiedziałeś, że jesteś medykiem, więc mów kim jesteś. Medykiem, którym się nazwałeś, czy pułkownikiem, jak świadczy o tym twój płaszcz?

– Znam podstawy.

– I z tymi podstawami wiedziałeś o krwotoku płucnym tylko dzięki wydzielinie z ust czy podpowiedziała ci to jedna ze zjaw?

Donovan zacisnął usta w wąską linię, aż zniknęły pod wąsami.

Melvina doznała wielu urazów, w tym otwarte złamanie kości strzałkowej, uderzenie o skalne sklepienie oraz głazy, które ją przykryły, z pewnością połamały kilka żeber i pogruchotały inne kości, do tego wyrywające ją w przeciwnym kierunku sprzeczne moce. Bothana, aby złagodzić upadek oraz fałszywego boga, który o ironio okazał się być śmiertelnym bogiem. Pienista jasnoczerwona wydzielina z ust świadczyła, że dostała krwotoku płucnego. Na złamania i pogruchotane ciało znał sposoby, ale na krwotok nie mógł nic poradzić.

– Walczyłem na wojnie, widziałem wielu rannych i wielu musiałem pomóc. Nic w tym niespotykanego, każdy z żołnierzy z czasem staje się medykiem. Jednak nie każdy czarodziej zna magię Whiltierny. Magię, której księgi i świadków spalono, a jednak ty je znasz.

Morgana milczała, maszerując dalej.

– Nie zapytałem o to, aby cię zdemaskować. – Próba ugłaskania jej, słabo mu szła. – Pragnę jedynie odpowiedzi na temat zjaw stanowiących jej moc.

– To żadne zjawy, to czysta magia.

– Dalej tak twierdzisz mimo ludzkiego lamentu i kształtów twarzy, mimo tego wszystkiego, co ujrzeliśmy? – Donovan nie krył oburzenia. Ledwo uszli z życiem naprzeciw sile, której bogowie, jakimi uważali się czarodzieje, niemal nie byli w stanie się przeciwstawić. – Mówisz, że to nie był bóg, tylko jakiś fanatyk magii Whiltierny, który z jakiegoś pokręconego powodu kazał przed sobą klękać i składać sobie ofiary, aby uzyskać więcej mocy.

– Każdy mag jest bogiem, więc ten fanatyk także nim był – odparła z pełnym satysfakcji uśmiechem.

– Skoro tak twierdzisz, Morgano, znawczyni magii Wilthierny. – Wygładził wąsa, nie zwracając uwagi na niezadowolone spojrzenie stalowych oczu. – Jaka jest twoja cena?

– Hmm?

– Podaj cenę za ratunek.

– Co jest najdroższym przedmiotem w twoim plecaku?

– Rękopis Duchy i Duszki z Zachodu. Można dostać za nią porządną sumkę. Zawsze noszą jeden rękopis z dedykacją przy sobie.

– Co to znaczy porządna sumka?

– Dwadzieścia shreblinów.

– Tak nisko cenisz swoje życie?

– Żebyś się nie zdziwiła.

– Dorzuć cztery shrebliny na nocleg i butelkę czegoś mocnego. – Złapała za wolumin i monety. Donovan skinął jej głową na pożegnanie i odszedł ścieżką wśród wysokich topól i dębów. Szumiały nad jego głową, a łzy poranka nieśmiało lśniły na ich liściach.

Czarodziejka wzniosła oczu ku niebu. Nieboskłonie, który wiecznie widziała jako ciasno splecione ze sobą chmury. Białe, szare, czarne. Mżawka zaczęła sączyć się, spływając szczytami gór, zielenią lasów i po bladości twarzy czarodziejki.

Ludzie opowiadali o klątwie wiecznych chmur. Klątwie rzuconej na magów za ich nieposłuszeństwo i arogancję.

Historyczne książki nic o tym nie wspominały, ale stare prawdy przekazywane słownie dalej krążyły po wyspie, siejąc wokół ziarna wątpliwości. Morgana także kiedyś wątpiła. Straciła coś cennego i całym swoim jestestwem próbowała to odzyskać. Za jaką cenę? – zapytała samą siebie.

Czarodzieje nazywali siebie bogami. Nie byli wszechobecni, ani wszechwidzący i z pewnością niewszechmocni.

Morgana upiła łyk z butelki, aby stłumić w sobie herezję. Takimi myślami kroczyła na cienkiej linii oddzielającej ją od życia a od stryczka bądź dekapitacji, a także chaosu. O wiele łatwiej było nie wątpić i nie wierzyć w żadne bzdety o duszy i życiu po śmierci.

– Sądziłem, że cię już nie ma – odezwał się Maurice i przystanął obok czarodziejki. Ostre rysy twarzy złagodniały, jakby dłonie żałoby wygładziły twarz sokoła, nie zapominając o jego czujnych oczach. Teraz lśniły spokojnym smutkiem i czerwienią, tą samą, co policzki.

– Też tak myślałam.

– Co z żołnierzykiem?

– Gryzipiórkiem? – mruknęła, przyglądając się książce w swojej dłoni. Duszki? Dusze nie istniały, a jednak mara z groty złapała ją za kostkę. Wciąż czuła jej lodowaty dotyk na swojej skórze. To jedynie cień, kolejna sztuczka maga, nic innego – próbowała sobie wmówić. – Zapłacił, więc pozwoliłam mu odejść.

– A więc dlatego jeszcze nie zniknęłaś. Czekasz na zapłatę ode mnie. – Pokiwał głową, wpatrując się w powoli sunące wzdłuż drzew palce mgły. Nie tak straszne jak cienie fałszywego boga. Wyjął kilka monet z sakwy i podał je Morganie. – Wykup sobie miejsce na najbliższy statek na zachód i wracaj do domu.

Morgana nie odezwała się.

– Czekają na ciebie...

– Nikt na mnie nie czeka – urwała sucho, mocniej zaciskając palce na butelce. – Moi synowie nie żyją.

– A co z twoją córką i mężem? Co z ojcem?

Morgana uśmiechnęła się, choć ten gest przesiąkała gorycz nie radość. Zjawy przeszłości ciężko było odegnać.

– Domyślasz się, kto był fałszywym bogiem?

– A czy to ważne? – Wzruszył ramionami, bezwolnie kontynuując rozmowę na zmieniony temat. Morgana najwidoczniej nie zamierzała wracać do rodziny.

– Breena. Kojarzę to imię – odparła w zamyśleniu, po czym zatopiła usta w whisky, mącąc swój i tak niejasny umysł.

– Tak miała na imię żona Riddocka Fairchilda. Żona czterech martwych noworodków i piątego przeklętego dziecka. Nie wiem, czy to jedynie zbieg okoliczności, czy może to był sam Roddick. W końcu nie znaleziono jego szczątków w spalonej rezydencji.

– Słyszałam o tym. Podobno wieki temu ród Fairchildów został przeklęty za ludobójstwo, zapłatą za to miała być ich zagłada. Zaklęcie spóźniło się o kilka pokoleń.

Przeszli dalej, schodząc ze wzniesienia. Zostawili za sobą prochy Bothana i ciało Melviny, które z czasem także miało się rozpaść w pył. Właśnie taki los czekał każdego śmiertelnego boga. Nie pogańskie piekło bądź niebo, tylko obrócona w prochy nicość.

Gdzieś nad głowami magów i spiczastymi wierzchołkami gór, gdzieś za grubymi warstwami ciemnych chmur właśnie wschodziło słońce. Odebrane magom. Przez bogów? Przez zmiany klimatyczne?

Morgana już nie była tego taka pewna, choć każdą powątpiewającą myśl, spychała na bok, aby tylko nie dać się zasypać powstającym z tego mętlikiem.

Łatwiej było nie wierzyć. Lżej było żyć ze świadomością nicości, niż za swoje niecne występki palić się w płomieniach wiecznej reinkarnacji.

– Mówiono, że zaklęcia nie nałożył chętny zemsty mag, a jeden z zapomnianych bogów.

– Oni nie istnieją – mruknęła Morgana, znużona nieustannie powracającym tematem. Marą, którą za żadne skarby nie dała się przegonić.

– Masz rację.

Szli szlakiem w milczeniu. Gdzieś wśród gęstwiny skrzeczały kawki, wydając dźwięk nieco łagodniejszy od wroniego. Kilka z nich sfrunęło z drzew, zrzucając poranny deszcz z liści.

– Czemu uciekłaś z domu? – zapytał Maurice, czujnie przyglądając się reakcji czarodziejki.

– Kto powiedział, że uciekłam? – Smutny uśmiech opanował tylko jedną część twarzy, kiedy to druga trwała w chłodnej stagnacji.

Rozdzielili się na szlaku górskim. Maurice skierował się ku miastu, aby złożyć raport, natomiast Morgana niechętnie wróciła do kopalni i odnalazła zwłoki dżarida. Chitynowy pancerz kosztował złamanego shreblina, żołądek czy serce także miały swoją cenę, jednak to ukryte w przewróconym wózku larwy stanowiły najcenniejszy towar. Morgana wyjęła z torby drewniane pudełko, po czym na dłonie nałożyła posmarowane walenim tłuszczem z ziołami rękawice, to wszystko miało uchronić skórę przed żrącym działaniem kwasu otaczającego larwy. Wielu żółtodziobów straciło dłonie, polując na wartościowe jaja.

Czarodziejka z nabożnością ułożyła larwy we wcześniej specjalnie uodpornionym na kwasy pudle, zamknęła wieko i z satysfakcją schowała towar i rękawice do bezdennej torby.

Upiła łyk whisky i posłała ciemnemu korytarzowi ostatnie spojrzenie. Wtedy gdzieś w oddali zamigotała czerwień, a korytarz zawibrował subtelnymi jękami. Butelka poturlała się po kamiennym podłożu, a Morgana pognała ku wyjściu, czując zimno wdzierające się pod magiczny płaszcz. Skórzane buty stukały o ziemię, wkomponowując się w oddalające się dźwięki wymrukiwanych modłów, a czarodziejką wstrząsały dreszcze. Wydawały się być tymi samymi, co obejmowały korytarz, jakby stanowiły jeden organizm. Wdech i wydech, bryza rozwiała jasne włosy Morgany, supląc nie tylko je, ale także myśli czarodziejki.

Wypadła na zewnątrz kopalni i nie zatrzymując się, mimo kłującego bólu w boku, gnała przed siebie, nieustannie czując zimną dłoń na swojej łydce.

_____________________________________________

– Czy znali państwo Breene Fairchild?

Morgana mimo kilku głębszych i cieplutkiego miejsca niedaleko paleniska dalej drżała. Jej twarz pokrywała blada warstwa strachu, przez co jej czerwony nos wydawał się być truskawką w śniegu. Rozmowy ludzi w karczmie wciąż przywoływały wspomnienie jęków i modłów, choć brzmiały całkowicie inaczej, a łydka wydawała się być przemarznięta do szpiku kości. Wszystko tak jak powinno trwało w teraźniejszej rzeczywistości, a jednak Morganie wydawało się, że utonęła we wspomnieniach, które spychała, odganiała, wyklinała, a one wciąż powracała wysokimi na kilka metrów falami. Zrzucały ją z nóg i wlewały się do ust.

– Breene? Oczywiście! Zanim weszła w rodzinę Fairdchildów często przychodziła do nas na pieczyste. Była to urocza kobieta.

– Brzydka jak koszmar! – beknął mężczyzna ze szpetną blizną na brodzie, przez co jego zarost rozdzielał się na pół, rosnąc w przeciwne strony. – I głupsza od moich muciek!

– Pomocna i troskliwa – powiedział łagodnie karczmarz, patrząc nieprzychylnie na podchmielonego klienta.

Shon, bo tak było na imię właścicielowi przybytku, posiadał to imię nie bez przyczynyy. Od pierwszych chwil swojego życia posiadał burzę czarnych włosów, a kiedy dorósł, obrósł kędziorkami niemal w całości. Niektórzy zwali go turem. Ze względu na barczystość i wzrost oraz owłosienie. Mimo tego był łagodnym karczmarzem o miłym usposobieniu.

– Gruba jak wieprz i śmiała się niczym sroka – dodał pijany rolnik, po czym sam roześmiał się swoim koźlim rechotem.

– Zmarzła była, zawsze siadała w tym samym miejscu, co teraz ty, pani – karczmarz wytarł blat przed czarodziejką, po czym wypełnił jej pustą szklankę niemal po same brzegi. Złoty płyn kusił ku zapomnieniu. – Do tego zawsze nosiła długi, niemal do ziemi szal.

– Jakiego koloru był ten szal? – zapytała Morgana, przejęta uzyskaną informacją.

– Hmm... Nie pamiętam, pani. Jasny?

– Różowy, jak te świnie w zagrodzie! – Zarechotał pijaczek, a Morganą wstrząsnął silniejszy dreszcz.

Różowy, długi do ziemi szal. Szal niczym cienie owijające się wokół fałszywego boga, wokół męża. Szal będący personifikacją Breeny.

Jak zwykły mag tego dokonał?

Dowiedziała się wszystkiego, czego chciała, co wcale jej nie uspokoiło, a wprawiło w jeszcze większe napięcie. I mimo tego zapragnęła odwiedzić posiadłość Fairchildów. Musiała to uczynić, aby wyklarować sprawę duchów, to znaczy magicznych zaklęć, które niepokojąco wyglądała niczym zjawy.

Wynajęła pokój na poddaszu, aby zebrać siły i myśli. Niewielki, brudny, o ścianach niemal tak samo cienkich, jak papier. Słyszała wszelkie odgłosy z bocznych komnat, gdzie jęki i szepty zlewały się w jedno niczym aria umarłych z kopalni.

Drżała na ciele, okrywając się szczelniej wyświechtanym kocem. W połowie zabite dechami okno rytmicznie uderzały krople nocnego deszczu, a co i rusz odgłosy kolejnej awantury pijaczków przypominały Morganie walki kotów.

Poruszyła się niespokojnie, chowając twarz w czarodziejski płaszcz, na którym się położyła. Tuż obok niej na niezbyt miękkim posłaniu leżała butelka alkoholu. Stanowiła przyjaciela, kochanka, wsparcie. Zjawy nie istnieją – pomyślała, gorączkowo wtulając się w zimne szkło.



Ostatnia część z pierwszego rozdziału. Wprowadziłam nieco tajemnic z przeszłości bohaterów, które niedługo zostaną wyjaśnione :3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro