Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.2 Śmiertelni Bogowie


– Precz z magią! – krzyknął mężczyzna wśród tłumów Płynnej Ulicy. Ciągnęła się ona do portu aż do placu głównego z ogromnym pomnikiem króla Wolimira.

Gdyby nie skrzynka, na której stał mężczyzna zapewne nikt by go nie zauważył. Niski i drobny, ale o potężnym brzuchu.

– Precz z okrutnymi zaklęciami, które rykoszetem odbijają się na najbiedniejszych! Nic nie złagodzi gniewu bogów, jak modlitwa, więc składajcie prawdziwym bogom pokłony, a tylko wtedy dostąpicie odkupienia! Przeklęci ludzie! Przeklęty narodzie! Słuchajcie mnie! Jam jest wasz pasterz w tych ciemnych godzinach!

Donovan zatrzymał się na chwilę i przyjrzał kamizelce z atłasu i bawełnianemu kaftanowi z szykownym szwem. Ubranie zniszczone i brudne, ale z pewnością kiedyś zachwycało. Mężczyzna zapewne niegdyś miał cieplutką posadkę, gdzieś w radzie miasta, jednak jego poglądy szybko zmieniły jego sytuację. Wyglądał, jakby od kilku dni uciekał przed prawem i sypiał pod gołym niebem, żywiąc się korzonkami, co prawdopodobnie nie mijało się z prawdą. Kiedy to niemagiczni zaczęli na nowo wzywać do wiary w pogańskich bogów, za co zostali skazywani na śmierć, magowie systematycznie zaczęli zajmować ważne pozycje w państwie Taloria, powoli tłamsząc stare wierzenia.

– Ty! Czy czcisz wielkoduszną Selores?! Jeśli nie, to uwierz w jej miłosierdzie i wznieś do niej swoje modły! Ona jest boginią wszelkiego życia i miłości, oddajmy jej pokłon! Nie bójmy się śmierci! Nie bójmy się oddać nasze życia w imię prawdziwych bogów! W imię Rhadasha i Rhu! W imię ich potężnych synów i dobrotliwych córek!

Mężczyzna dalej wykrzykiwał herezje na ulicy pełnej w cywilów i niemagicznych, co sprawiło, że mało kto reagował. W strachu przed egzekucją i z pewnością już zmierzających w ich kierunku strażników. Niektórzy patrzyli na niego ze współczuciem, w innych tliła się nadzieja i ciekawość, a jeszcze inni bali się podnieść wzrok, jakby samym spojrzeniem mógł zarazić ich śmiertelną chorobą.

– Oddajmy pokłon prawowitym władcom wyspy! Tylko prawdziwi bogowie powinni nosić koronę!

Wśród szarego kamienia budynków oraz ciemnych szat przechodniów wyłoniła się biała postać. Smukła i piękna. Stała nieruchomo, kiedy to inni przepływali obok niej niczym ławice ryb. Nieświadome pojawienia się nietypowej kobiety. A ona wpatrywała się w ciemne, skłębione nad miastem chmury. Ciężkie i deszczowe niemal dotykały spiczastych szczytów gór Sharr, a ich gęsta ciemność pochłaniała promienie słońca.

Donovan poruszył się niespokojnie i potarł wąsik pod nosem.

Kobieta wydawała się migotać niczym kryształ w diademie, niczym smuga światła na tafli jeziora. Jej dostojność i piękno zachwyciły Donovana i wydały mu się znajome.

Zaciekawiony wykonał kilka kroków w kierunku damy w bieli. Wtedy mimo skłębionych tłumów, mimo anonimowości, zjawa spojrzała na niego. Tylko na niego, a może i w niego. Aż nim wstrząsnęło, gdyż patrzyła nie jak nieznajoma, a żona, kochanka, bratnia dusza. Ktoś, kto widział wszelkie zalety, jak i był świadom wad. Akceptował i ganił. Dotykał w sposób metafizyczny. Donovan nie był w stanie jasno tego wytłumaczyć i ta świadomość głębi doznania zaniepokoiła go.

– Jak śmiałaś mnie okraść?! Mnie?!

Wybudzony z transu, zwrócił spojrzenie ku ciemnej uliczce. Zbudowane na kamiennych fundamentach dwukondygnacjowe, drewniane budynki stały tak blisko siebie, że wydawały się pochylać ku sobie. Na ścianach widniały graffiti i dziury ukazujące rudery bezdomnych, skrywających się w wilgotnych ciemnościach.

– Głupia dziewucho!

Grupa osiłków w barwnych koszulach okrążyła dziewczynę. Miała nie więcej niż dwanaście lat. Jeden z mężczyzn w różowej, przyciasnej koszuli i skórzanym płaszczu stał na ich czele i rzucając kolejnymi słowami, wymachiwał rękoma.

– Okradłaś mnie?! Sławnego Barbiego, stojącego na czele Bend Knife Gang oraz czarnego rynku w Shkarr?

– Pierdolę wasz gang!

– Co to? – zapytał głupio jeden z łysych osiłków o imieniu Dany, pokazując na wiszący na drobnej szyi naszyjnik. Złoty, usłany drobnymi bursztynami, nieśmiało wychylił się zza kołnierza brudnej, zszarganej sukni dziewczyny. Pasował do niej, jak pijaczyna do występu baletowego w teatrze. – To się świeci.

– Nie twój interes, przygłupia pizdo!

Donovan wrócił spojrzeniem do tłumu, ale biała dama zniknęła.

Z alejki ponownie wyrwał się dziki wrzask, a po nim jęk złodziejki. Dostała tak silny prawy sierpowy, że z krzykiem zatoczyła się do tyłu. Donovan skrzywił się na myśl o uszkodzeniach prostego nosa i dostojnych kości policzkowych.

– Nie głupi – wskazał na siebie łysy osiłek, z tym samym orlim nosem i kwadratową szczęką, co Barby.

– Głupszy niż czarodziej na haju! Krzywe chuje! – W swoich poszarpanym, ciemnym ubraniu i ładnej, nieco uszkodzonej buźce wyglądała niczym wojownicza księżniczka. Zbyt młoda, aby samej stawić czoła okrutności świata, a mimo to stała z wysoko uniesioną brodą, gotowa odgryźć komuś ucho, gdyby zaszła taka potrzeba.

– Chcesz zobaczyć mojego miecza?! – żachnął się mężczyzna we wrzaskliwożółtej koszuli. Barby położył dłoń na jego ramieniu, powstrzymując go przed rzuceniem się na dziewczynę, bądź rozsunięciem rozporka. – Jestem ciekaw, co wtedy powiesz!

– Jesteś cipą, a nie chujem! Nie masz czego...

Uderzenie zaskoczyło ją, choć nie powinno, zważywszy na obelgi, jakimi rzucała w osiłków. Z jękiem upadła na kamienne podłoże. Nikt nie zwrócił na to większej uwagi, choć obok uliczki przechodziło mnóstwo narodu. Niektórzy jedynie zerknęli na scenkę z cieniem ciekawości, ale nie większą niż bezdomni poświęcają porannej toalecie, a potem szli dalej, niczym płynące z nurtem śmieci w rzekach Talorii, państwa pod panowaniem czarodziei.

Donovan strzepnął niewidzialny pył ze swojego zielonego, żołnierskiego płaszcza, a zagubiona wśród szarości dnia smuga światła zalśniła na odznaczeniach pułkownika. Dumnym krokiem ruszył w głąb alejki, nie bacząc na skłębione nad miastem deszczowe chmury i liczebność bandy, a ze wzrokiem utkwionym w dziewczynie w opałach.

– Rozejść się! – Wpadł między mężczyzn wyprostowany i eminentny, co dodało jego pokaźnemu wzrostowi niepotrzebnych centymetrów.

Mężczyźni w kolorowych koszulach i skórzanych płaszczach spojrzeli na żołnierza, jak jeden mąż. Jedni z formalną czujnością, inni z ciekawością nie rzezimieszka, a osobistą, głęboką, niemal intymną, i zdecydowanie niechcianą przez obiekt westchnień.

– Podoba mi się – mruknął gościu obok przygłupa w żółtej koszuli i szturchnął go ramieniem.

– Żołnierz – zło. – odepchnął od siebie kompana, wciąż niechętnie łypiąc na żołdaka. Nie obchodziła go jego smukła sylwetka i przystojna twarz z wąsem.

– Od zawsze miałem słabość do mężczyzn w mundurach. Zwą mnie Barby. – Dowódca cudacznej grupy zdziubił swoje usta niczym rybie i wystawił dłoń w kierunku Donovana: – A ty, przystojny żołdaku?

– Donovan Willow. – Uścisnął jego dłoń, choć pożałował tego w momencie, kiedy Barby złożył na jego dłoni pocałunek. Skóra napięła się niczym rażona prądem żywa istota.

– Nie uciekniesz! – Osiłkowie tłoczący się wokół złodziejki wepchnęli ją z powrotem w środek zamieszania, kiedy to w zamieszaniu spróbowała uciec.

– Wszystko w porządku? – zapytał Donovan, przyglądając się rosnącemu na policzku siniakowi.

– Odwal się! Jeszcze chwila z wami, a zwymiotuję! Jebane oblechy! – splunęła na ziemię, sunąc nienawistnym spojrzeniem po kolorowych koszulach Bend Knife Gang.

– Zważaj na słowa, złodziejko!

– Właśnie w tej kwestii wtrąciłem się w wasz spór – zaczął Donovan, pragnąc odsunąć się od natarczywego Barbiego i jego rybich ust.

– Co to za zlot? – Z okna zapuszczonego przybytku wychyliła się kobieta. Na jej nagie ramiona spływały ciemne włosy, a jedna z jej dłoni przytrzymywała prześcieradło na potężnym biuście. Budynek zbudowano z drewna na kamiennej piwniczce, metalowy rynsztok luźno zwisywał po jednej ze ścian. Właśnie pod nią zaczęły zagryzać się szczury w walce o obgryzioną kość.

– Nie kłopocz się tym, pani, ja się tym zajmę i zaraz stąd znikniemy. – Donovan dumnie wypiął pierś z szeregiem odznaczeń na zielonym materiale płaszcza i posłał kobiecie uspokajający uśmiech. Taki przynajmniej miał zamiar.

– Tak jak zajęliście się zdobyciem nieskażonych ziem i przegonieniem wiecznych chmur? – Wyprostowała się, obarczając wszystkich z osobna niechętnym spojrzeniem. – Z taką dziwaczną grupą prędzej przywołacie więcej klątw. – Zawiasy okna jęknęły i drewno z trzaskiem uderzyło o futrynę, po czym zasunięto niegdyś jasne zasłony. Wyhaftowane kwiaty stanowiły jedynie szary cień po swoim niegdyś pięknym wzorze.

– Kobiety – mruknął Barby i przysunął się bliżej żołnierza w zielonym płaszczu.

– Mężczyźni, a raczej pizdy – mruknęła złodziejka, nie bacząc na ból rozciętej wargi, rosnącego pod okiem siniaka i możliwości dalszych nieprzyjemności.

– Bacz na słowa, inaczej...

– Inaczej co?! – Hardość jej postawy nie robiła na gangu wrażenia, ale Donovan podziwiał ją za to. Czupurna, młodziutka dziewczyna, zaledwie dorobiła się krągłości, które okradał głód. Przypominała mu jego żonę, nim wyrwał ją z ubóstwa i ubrał w jedwabie. – Wybiczujecie mnie swoimi kolorowymi koszulami, pedzie?! – Drobna istota stała wśród osiłków i dwupiętrowych budynków zakleszczających się wokół niej niczym pułapka, a mimo to dalej wierzgała i gryzła.

– Głupia... – zaczął łysy w żółtej koszuli, ale żołnierz wpadł mu w zdanie.

– Zostawcie złodziejkę i rozejdźcie się, nim wezwę was do odpowiedzialności za atak na tę niewinną niewiastę.

– Niech odda... bły-błyszczy jej na szy-szyi – zająkał się głupi Dany, stukając się w pierś, choć powinien w czoło.

Reszta kolorowej kompanii milczała zaciekawiona, znudzona, rozbawiona. Wpasowała się swoimi barwnymi koszulami w tło graffiti na szarych kamieniach i ciemnym drewnie. Hasła typu „Precz z magią!", „Tylko bogowie zdejmą klątwę" z dopiskiem u dołu „oraz wyleczą pedałów", otaczały malunki kwiatów, postaci czy też mniej artystycznych, a bardziej wulgarnych kształtów. Artyści, jak zwykle znaleźli sposób, aby wyzwolić się z okowów uciśnienia i przelać swoje przemyślenia i artyzm na ściany.

– Ja się tym zajmę. – Barby spojrzał na głupka, jak ojciec patrzy na syna, co było prawdopodobne, zważywszy na ten sam orli nos i kwadratową szczękę.

– Jeden błyszczy, drugi... drugi... – Głupek pokazał dwa palce i wskazał na oko, co mogło oznaczać cokolwiek.

– Donovanie Willow. – Lider grupy poprawił żółtą chustę na szyi i odchrząknął, po czym wypiął szeroką pierś skrytą za różowym materiałem koszuli, przy czym jego brzuszek wysunął się u dołu koszuli niczym nieśmiała dziewka.

– Pułkownik Donovan Willow – poprawił go z nieczęsto widzianą u niego ostrością.

– Pułkowniku – kokieteryjna nuta w głosie Barbiego, speszyła żołnierza, ale nie tak bardzo, aby pozwolił mu odejść od sedna sprawy.

– Proszę mnie posłuchać. – Donovan zmarszczył brwi, przygładzając wąsa. – Atak na nieletniej, zakłócanie porządku, próba kradzieży, co mam jeszcze dodać do listy występków?

– W porządku – mruknął posłusznie Barby, zaskakując żołnierza, choć nie mniej swoich podwładnych.

– Więcej nas... – mruknął rozsierdzony Dany i wystawił środkowy palec. – On jeden.

Kilku osiłków zawtórowało mu, choć bardziej wyszukanymi słowami i kilkoma niewybrednymi przekleństwami.

– Nie będziemy stawali naprzeciw prawa. – Nie zważał na niezadowolone pomruki Bend Knife Gang i słowa syna. – Jednak wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy, żołnierzyku, i przyjdziesz do nas jako zapłata za straty. Prawo równowagi wszechświata nigdy mnie nie zawiodło.

Coś w spojrzeniu Barbiego powiedziało Donovanowi, że jeszcze tego pożałuje, ale odrzucił natrętne myśli, woląc rozkoszować się zwycięstwem.

– Chodźmy na dobry browar i obiad.

Kolorowa banda ruszyła za Barbym, wychodząc na tłoczną ulicę, gdzie zniknęli wśród szarego tłumu.

– Na imię mi Donovan – zwrócił się do zirytowanej dziewczyny. Mogła być zaledwie kilka lat starsza od jego córki i gdyby nie ciemne włosy, może i wyglądała jak ona. Oczywiście pomijając rosnące pod okiem limo i rozciętą wargę. Donovan w pamięci widział swoją córkę, filigranową i czystą, oraz tak samo waleczną jak złodziejka. Jednego z wieczorów ganiała mysz po strychu, nie lękając się pająków i cieni, a kiedy zwrócono jej na to uwagę, sepleniła z zacięciem: nie boję się! i ruszyła z ułamanym patykiem w stronę pajęczyn.

– Ada – mruknęła, niechętnie odprowadzając wzrokiem osiłków. – Czego chcesz?

– Ile masz lat?

– Za mało.

Donovann oblał się rumieńcem i jąkając się, ściągnął plecak.

– Mogłabyś być moją córką. J-ja nie! – Zaczął szperać w plecaku. – Mam maść na rany iii... – Wyjął szklany pojemnik z zielonkawą substancją. – Gang nieźle cię załatwił i...

Silny cios rękojeścią noża uciszył żołnierza. Złapał się za pulsujący bólem nos, a pomiędzy palcami polała się krew. Sztylet świsnął po raz kolejny, ramiączko puściło gładko pod naporem ostrza, a plecak poleciał na ziemię. Ada zręcznie złapała go i pomknęła w głąb ciemnej uliczki.

– Nie – jęknął Donovan i ruszył za nią, poganiany nie tylko możliwością straty dobytku, ale i pomrukami ciemnego nieba. Pierwsze krople polały się z nieba, kiedy wybiegli na polanę za szeregiem drewnianych budynków.

– Zatrzymać ją! Złodziejka! – Przebiegł obok kamiennego przybytku niewiele większego od wychodka, w którym zamykano na noc rozbijających się pijaczków.

Kilku przechodniów spieszących się do domostw zerknęli na nich, ale nikt nie odważył się wtrącić. Nawet widok żołnierskiego płaszcza z odznaczeniami na ramieniu i rzucane w deszcz rozkazy. Szacunek do munduru był zależny od części miasta. Ludzi zamieszkujący biedniejsze ulice, to znaczy niemagiczni zazwyczaj patrzyli na żołnierzy z niechęcią, a nie wdzięcznością. Za to majętni magiczni zawsze uważali się za lepszych, ale traktowali żołdaków z niechętnym posłuszeństwem. Jednak nie była to zasada.

– Proszę! Zatrzymaj się! – sapał, a krew spłynęła mu do ust. Poczuł metaliczny smak porażki, kiedy to Ada coraz bardziej oddalała się od niego z obijającym się na jej plecach jego dobytkiem. – Przeklęta dziewczyna!

Uciekała przed nim niczym dziki koń. Nieokiełznana i silna. Jego stopy co i rusz rozbryzgiwały błoto, kiedy wpadał w kałuże. Minęli puste ławki i skrzypiące pod naporem wiatru huśtawki Parku Skalnego nazwanego z powodu rozrzuconych po polanie kamieni wielkości konia. Wbiegli na ścieżkę, wzdłuż nieśmiało błyszczących latarni, po czym skręcili w gąszcza, ale nim Donovan wpadł za linię drzew, coś huknęło w tył jego pleców. Stracił równowagę i padł na ziemię wprost w bajoro. Podniósł się do siadu, ocierając twarz i wygładzając wąsa. Zerknął za siebie. W jego kierunku szła kobieta. Potężna, cycasta i z zaciętym wyrazem twarzy.

– Zostaw tę biedną dziewczynę!

Rozpoznał w niej babę z okna. Tym razem nie osłaniała się prześcieradłem. Jej krągłości opinał skórzany płaszcz. Podeszła do niego z niechęcią.

– Ukradła mi plecak – odparł niczym rozwydrzony bachor, co od razu zauważył. Zreflektował i wstając, dodał: – Z całym szacunkiem...

– Jak już wspomniałam, wasz szacunek i prawo mnie nie interesuje – rzekła, po czym podniosła tobołek z ziemi. Donovan nagle zdał sobie sprawę, że on był powodem jego upadku.

– Gdyby nie prawo...

– Gdyby nie prawa i podatki, którymi się zasłaniacie, ta dziewczyna nie musiałaby kraść, aby przeżyć. – Wskazała na ciemne gąszcza. Ada z pewnością gnała dalej niczym dziki koń ze skradzioną marchewką.

– Chciałem jej pomóc, opatrzeć rany, zaproponować obiad.

– Żeby wlazła do twojego łoża, stary oblechu?! – Tobołek ze świstem mignął obok twarzy Donovana, który ledwo go ominął.

– Nie. – Podniósł ręce w obronnym geście. – Ona mogłaby być moją córką.

– To cię kręci, chory oblechu?!

Tobołek ponownie poszedł w ruch, a za nim Donovan. Pognał przed siebie, aby uciec jak najdalej od cycatej wariatki. Niemal kilka razy przewracając się, popędził w kierunku uliczki, a baba z okna za nim. Krzyczała za nim coraz dalej i ciszej, aż w końcu słyszał jedynie szum bebnięcych o dachy kropel deszczu i stłumione odgłosy z oberż i domostw.

Dysząc, stanął obok ściany i oparł dłonie na kolanach. Nie pamiętał, kiedy to ostatni raz biegł, jakby goniła go sama śmierć w postaci postawnej baby.

Wyprostował się, rozglądając po ulicy. Cienie wieczoru zaczęły powoli zakradać się, kładąc swoje łapska na wszystkim, co popadnie. Wcześniejsze tłumy schowały się do swoich domów bądź wpadły do karczm w poszukiwaniu szczęścia w innej postaci. Jedna z nich naprzeciwko niego zachęcająco mrugała do niego swoim różowym szyldem. Karczma Pink Sprtiz and Lollipop brzmiała nad wyraz nieprzyzwoicie. Ruszył, aby znaleźć inną, kiedy to podniesiony głos baby z okna poniósł się pustą ulicą.

– Mówię wam! Ten stary oblech w mundurze gonił biedną dziewczynę! Gdyby nie ja, nie wiem, co by jej zrobił!

Kroki zbliżały się z każdą sekundą.

Złodziejom obcinano palce, donosicielom języki. Co robiono osobom krzywdzącym nieletnie dziewczyny? Ta myśl i przewijające się przez wyobraźnie obrazy przeraziły Donovana i w panice wpadł do pierwszej lepszej karczmy, nim został złapany przez wariatkę z okna.

Ciepło pomieszczenia otuliło jego mokre, zmarznięte ciało, a tubalne śmiechy i wrzaski klienteli niemal ogłuszyły. Zapach pieczeni, świeżego chleba i rozlewanego browara popchnęły go w głąb pomieszczenia, przyjmując do środka z leniwą gościnnością. Szperając w kieszeniach w poszukiwaniu monet, przechodził obok stołów otoczonych wszelkiej maści mężczyznami. Od tych, co brakuje im nie tylko zębów w ustach, ale i kultury, przez skrytych w kątach sali tajemniczych stałych bywalców, aż po tych, co noszą czystą broń i koszule z kamizelką. Wokół nich krążyły piękne kurtyzany, obwieszone szklanymi klejnotami i sztucznym złotem. Płynęły w swoich zwiewnych sukniach, czarując szerokimi uśmiechami i zręcznymi dłońmi, czyhając na monety niczym harpie na swoje ofiary.

– Pułkownik Donovan! – krzyknął ktoś po lewej, a żołnierz zmiął pod nosem kilka niewybrednych przekleństw, na poważne rozważając ucieczkę, nawet ryzykując ponowne spotkanie z babą w oknie i jej tobołkiem. – Proszę do nas dołączyć i opowiedzieć, jak poszło ze złodziejką.

Barby i jego wesoła kompania tłoczyła się wokół podłużnego stołu ze swoimi kuflami i pełnymi michami pieczeni w warzywach. Na środku blatu leżał chrupiący bochenek chleba i nóż. Żołądek Donovana głośno zaburczał, a w ustach wezbrała się ślina, rozrzedzając metaliczny posmak krwi. Dotknął nosa, oceniając jego stan. Nie złamany, ale spuchnięty i zakrwawiony.

– Nie daj się prosić, żołnierzyku. – Machnął zapraszająco osiłek w niebieskiej koszuli i czerwonym szalu.

Przygładził płaszcz w miejscu, gdzie znajdowała się wewnętrzna kieszeń z całym jego majątkiem na świstku papieru.

– Na czarną godzinę – powiedział do siebie. Myśl o skradzionej sakwie z plecakiem, popchnęła Donovana w ramiona desperackiej decyzji. Przełknął ślinę i podszedł do Bend Knife Gang, a szeroki, choć nerwowy uśmiech wykwitł na jego twarzy.

– Witam, panów.

– Hmm... – Mruknęła jedna z kurtyzan i odeszła od swojego klienta, kusząco poruszając biodrami, kiedy zbliżyła się do Donovana. – Smaczny z ciebie żołnierz.

– Oj tak i strasznie odważny. – Barby trzymał w dłoni kufel z piwem, a na jego kolanie siedziała drobna blondyneczka w niebieskich koronkach. Mówili na nią Jutrzenka. – Stanął naprzeciw całej naszej grupie w obronie złodziejki. Właśnie! Jak ci z nią poszło?

Donovan odruchowo dotknął nosa i odparł:

– Dobrze.

Kurtyzana zaczęła ścierać krew w nosa żołnierza, mrucząc komplementy i słodkie obietnice o opiece.

– Widzę, że brakuje ci plecaka i twoja duma też gdzieś uciekła. Usiądź z nami, zapłacę za wszystko.

– O nie! Żołnierze piją na mój koszt! – Obok stołu stanęła karczmarka o długich, ciemnych włosach. Ramiona miała szerokie niczym chłop, dłonie wielkie niczym niedźwiedzie, a delikatny zarost potwierdził jej płeć, którą chciała ukryć kwiecistą suknią.

– Jak sobie życzysz.

– Na imię mi Kassandra – przedstawiła się właścicielka karczmy, stojąc przed wysokim Donovanem niczym mur z uśmiechem błyszczącym białymi zębami.

– Donovan.

– Czego sobie życzysz?

– Twoich namiętnych usteczek, Kassandro – odezwał się Barby z rozmarzonym wyrazem twarzy.

– A może soczystej pięści? – Z tymi słowy zacisnęła swoje niedźwiedzie dłonie, reprezentując, co go czeka, jeśli będzie kontynuował swoje żarty.

– Twoich paznokci na moich plecach i rozkosz zlizywania browaru spomiędzy twoich piersi.

– Nie stać cię – warknęła nieuprzejmie i raz jeszcze zapytała się Donovana, na co ma ochotę.

– Coś mocnego – jęknął cicho niczym mysz, zapominając o swoim wojskowym stanowisku i pewności siebie. Wszystko, co pewne uciekło z piskiem wraz z kobiecością Kassandry.

– Mamy najmocniejszą whisky na wyspie.

– Poproszę.

Odeszła w kierunku baru. Przy każdym z kroków falbany jej kwiecistej sukni poruszały się w przesiąkniętej browarem sali niczym chorągwie na wieżach. Strasznie owłosionych wieżach skrytych za zbyt cienkimi pończochami.

– Usiądź. – Kurtyzana o imieniu Gwiazdeczka nie musiała użyć wiele sił, aby popchnąć żołnierza na ławę, gdzie otoczony kolorową kompanią niemo błagał o ratunek. Z lękiem wpatrywał się w profil siedzącej obok niego kobiety. Pachniała stokrotkami i sfermentowanym chmielem. Cerę miała gładką i dziewczęcą, a oczy wielkie i skośne, jak w państwach północy. Drobne piersi skrywał jasny materiał halki, otoczony gorsetem.

Kobieta – pomyślał z ulgą. Otoczył kurtyzanę ramieniem i pierwszą kolejkę wypił jednym haustem.

Towarzystwo kolorowej kompanii okazało się niezwykle przyjemne, a ze słodkich usteczek kurtyzany spływały niegrzeczne myśli. Czuł jej oddech na wrażliwej skórze szyi, a subtelne dłonie na swoim udzie. Alkohol przyjemnie rozpływał się w jego ciele, rozgrzewając i rozluźniając. Spiął się jedynie na chwilę, kiedy chciała zdjąć z niego wojskowy płaszcz. Sam to uczynił i mimo namów nie pozwolił jej rozwiesić go przy palenisku, aby wysechł, a przewiesił go przez nogę.

– Jestem znany z wielu grzeszków, ale z pewnością jednym z nich nie jest bicie kobiet – odparł w obronie na zarzuty Barbiego, który udawał rozgniewanie na wieść o złodziejce. Uciekła mu wraz z jego plecakiem i wisiorem bandy.

– Mówisz, jakby to było, co złego – warknął zagniewany Barby, mocno przy tym gestykulując. – Chłop ma kości, baba też. Jedno i drugie się łamie, a mój gang świetnie sobie z tym radzi. – Machnął ręką na dwóch osiłków. – Kal i Sal idźcie ją znaleźć i nie wracajcie bez plecaka naszego drogiego pułkownika oraz naszego wisiora.

– Świeci się – mruknął Dany, przekrzywiając swoją łysą głowę na bok.

Kal i Sal dwóch rosłych ciemnoskórych mężczyzn wstało od stołu i trzymając się za ręce, wyszli z karczmy. Zanim opuścili salę Donovan zauważył jak kręcili swoimi potężnymi tyłkami, szepcząc do siebie i chichocząc niczym dziewczęta podczas przymiarek sukni.

– Nie możemy pozwolić, aby kobiety niszczyły dobre imię naszych bohaterów! – zagrzmiał Barby i podniósł kufel w górę: – Wypijmy za męskość!

Donovan podniósł kieliszek whisky i pomyślał o swojej żonie. O pięknej, walecznej i zdradliwej kobiecie, która złamała mu serce.

– Tak!

Kufle opróżniono, po czym opadły z trzaskiem na stół.

– Więcej browara i pieczeni! – zawołał Barby. Biała koszula karczmarki o imieniu Susan opinała się na jej soczystych niczym wieprzowinka piersiach. Donovan nie ukrył zainteresowania, kiedy to cudownie falowały przy każdym z kroków, a tym bardziej, kiedy pochyliła się nad stołem, a one bez skrępowania uśmiechnęły się do niego swoimi sutkami spod cienkiego materiału.

Donovan wychylił smakujący dymem trunek i bliżej przysunął kurtyzanę o imieniu Star, na cześć jej czarnych, błyszczących oczu. Pocałował ją w policzek i pozwolił, aby zaczęła masować jego udo.

– Co ci się stało w kark? – jęknęła czarnoskóra kurtyzana po jego lewej o wdzięcznym imieniu Namiętna Sylvii. Delikatnie odsunęła kołnierz białej koszuli, ukazując szramy.

– To tylko wojenne blizny – odparł i przesunął jej dłoń na swoje udo.

– Wara! – żachnął się osiłek Warin w białej koszuli i w zaborczym geście przysunął Namiętną Sylvii bliżej siebie, jakby była jego największym skarbem. – Nie nadwyrężaj naszej gościnności, żołnierzyku!

– Wybacz. Piękno Sylvii zniewala mnie swoim magnetyzmem.

– Czaruś z ciebie, pułkowniku. – Barby obracał kuflem w dłoni, kiedy to druga śmiało obejmowała w talii dziewkę o imieniu Jutrzenka. Donovan wpatrując się w bladą twarz dziewczyny i osadzone wokół długich, ciemnych rzęs szare oczy, zastanawiał się, czemu nadano jej takie imię. Gwiazdeczka dostała to imię dzięki swoim czarnym oczom, w których błyszczały miliony iskier. Namiętna Sylvii ze względu na swoją pasję do zawodu. A Jutrzenka? Była słodką tajemnicą. – Może opowiesz nam wojenną historię? Zażartą bitwę z klanem Feniksa, piękne połacie nieskażonej ziemi skąpane w blasku słońca, a może historię pierwszej blizny. Mów żołnierzu! – Zaczął poruszać nogą w górę i w dół, a dziewka na jego kolanie podskakiwała w ten rytm, niczym na rumaku. Jej uroczy chichot rozszedł się po sali, a uśmiech oczarował żołnierza.

Kurtyzany zachwycały swoim pięknem i różnorodnością. Pogłoski o Shkarr jako mieście z najlepszym wyborem dziewek musiało być prawdą, bo jeśli istniało miejsce lepsze od tego, to musiało to być tylko Dżaram, pośmiertna kraina rozkoszy.

Według pogańskich wierzeń Dżaram to raj po śmierci, jednak wiara w śmiertelnych bogów-czarodziei, zwana Moriendo, uznawała życie tu i teraz kiedy to pozagrobowe istnienie nie miało sensu bytu.

– No mów pułkowniku!

Donovan patrzył w przeszłość z niechęcią. Nie tylko ze względu na niewierną żonę, ale i wydarzenia przed tym. Walki o nieskażone ziemie ze stworzeniami z bajek Daniela Greena opowiadanych na dobranoc. O łagodnych wróżkach, mądrych entach czy bezwstydnych rusałkach. Wszelkie stworzenia piękne, bajkowe i złudne w swojej łagodności.

Od powrotu z frontu świat już nie był taki sam. Nic nie było takie samo. On też.

– Dzień, kiedy zdobyłem moją pierwszą bliznę. – Musnął ramię kurtyzany z łagodnością i w zamyśleniu. – Był to wieczór, dopiero co wróciłem z karczmy, żona przywitała mnie smakowitą jajecznicą ze szczypiorem i pomidorami, obsypywała mnie komplementami i obiecywała, że wszystkim się zajmie, każąc mi odpocząć po ciężki dniu służby. Zdjęła ze mnie płaszcz i marynarkę, całując z namiętnością, za którą tęskniłem. – Wokół stołu rozszedł się rubaszny śmiech i podniecone rozmowy. – Rozbudziła mnie, po czym niczym krnąbrna dziewczyna odrzuciła. – Na te słowa kurtyzana mruknęła niczym kotka, łasząca się do swego pana. – Stwierdziła, że muszę się ogolić. Oczywiście zaproponowała, że sama to uczyni. Jej słodki uśmiech, piana na mojej szyi i błysk brzytwy. – Zamilkł na moment, budując napięcie. – Odepchnąłem ją w czas, po czym wysłuchałem litanii zażaleń i oskarżeń niewierności. Rzuciła we mnie wszystkim, co miała pod ręką. Lampą, książką, płaszczem, a w tym brzytwą, która dźgnęła mnie w ramię.

– Przestań pieprzyć, tylko opowiedz nam prawdziwą bitwę! – warknął rozdrażniony osiłek, pragnąc wyczuć, choć odrobinę dreszczyku grozy.

– Bitwa, krew i oczy... – Łysy głupek w żółtej koszuli wskazał na swoje oko. – Mów! – Trzasnął pięścią w stół, aż klienci z innych stołów zamilkli, podsłuchując rozmowę.

Donovan najeżył się. Pajęczyna blizn ciągnęła się nie tylko na jego ciele, ale i duszy. Dziecięce wspomnienia opowiadanych przez nianię bajek spalono. Dosłownie. Bajkowy feniks niczym przeraźliwy smok zionął ogniem, spopielając wszystko i wszystkich na swojej drodze. Wrzask, lament i smród spalonej skóry i włosów. Jego przyjaciół, jego kompanów. Dotyk ognistych skrzydeł, dotyk śmierci. Poetycko można rzecz ognisty pocałunek śmierci, choć Donovan wzdrygał się przed tym idiotycznym porównaniem poetów, którzy nie stanęli oko w oko z feniksem, a posługiwali się nie wspomnieniami a wyobraźnią. Arogancką wręcz chorą wyobraźnią.

– Pierwszy mój rok na froncie – mruknął cicho, aż sala nabrała napięcia. Zebrani czekali na słowa, które miały namalować makabryczne obrazy walk o nieskażone ziemie. Iskry w kominku strzelały niczym broń palna, a języki ognia przerażały podobieństwem kolorów, którymi malowały się namioty jego kompanów. – Pierwszy raz, kiedy sięgnąłem po broń była Bitwą Nieżywych, przynajmniej takie nadano jej imię kilka miesięcy później.

– Słyszałem o niej. Tysiące zmarłych w przeciągu godziny – mruknął ktoś ze stołu obok, a sala zdawała się wstrzymać powietrze w bazującym napięciu. Nie słyszano oddechów, a jedynie iskry strzelające w kominku i bulgoczącą w garze potrawkę.

– Byłem w namiotach medyków, kiedy coś przeleciało nad nami. Tak wielkie, że zasłoniło słońce, kładąc cień na całości sufitu, tak mroczne, że odebrało nam mowę. Znieruchomiałem w momencie, kiedy to skrzek bestii wdarł się w moje uszy niczym syreni śpiew, a płomienie... – Zamilkł na wspomnienie buchających wszędzie czerwieni i pomarańczu. Języków tak samo namiętnych, jak te kurtyzan, ale i niebezpiecznych i żarłocznych. – Płomienie pożerały wszystko i wszystkich w momencie. Ludzie w panice wrzeszczeli, biegając w obłędzie i strachu...

Drzwi sali z głośnym trzaskiem uderzyły o ścianę. Nie feniks, a pijaczyna wtargnął do środka tanecznym krokiem.

– Grzesznicy! – Zatoczył się na stolik, przewracając kufle z piwem i miski z potrawkę. Klientela odepchnęła go z siłą, że zatoczył się na drugi ze stolików. Kurtyzany zniesmaczone pijaczkiem skrzywiły swoje delikatne twarzyczki.

– Wypad z mojej karczmy! – warknęła Kassandra, podwijając rękawy sukni, tak że wszyscy mogli podziwiać jej dorodne muskuły.

– Nawróćcie się albo spłoniecie w wiecznej reinkarnacji!

Donovan zadrżał na samo słowo, kiedy to wspomnienia leżały tak blisko powierzchni. Rozgrzebana ziemia, śmierdzący zapach rozkładu... nie! Spalonej skóry.

– Wyjazd z tym, wariacie!

Kassandra złapała niskiego faceta za ramię z zamiarem wyprowadzenia go z szynkwasu. Ten szarpnął się, ale swoją posturą nie miał szans naprzeciw potężnej kobiety.

– Tylko bogowie są naszymi panami! – Wierzgał się, nawołując do odkupienia i oddania hołdu prawdziwym bogom. – Tylko oni są naszym odkupieniem i sprawiedliwością, która posieka was na potrawkę! Puść mnie!

– Zamknij się, głupcze, albo wszystkich nas zabijesz.

Mocniej popchnęła go do przodu, jednak ten tuż przed wyjściem stąpnął na jej pantofel i kiedy karczmarka kuliła się, trzymając w dłoni stopę, on sprytnie wyślizgnął się z jej uścisku i podbiegł do baru, zwinnie, mimo promili w żyłach i wielkiego brzucha, wskoczył na blat i na nowo zaczął wykrzykiwać herezje:

– Bogowie zasłużyli na pokłon i na modły! Padnijcie przed nimi albo spotka was kara okrutniejsza niż przekleństwo wiecznych chmur!

Kiedy słowa zaczęły opuszczać jego usta Donovan rozpoznał w pijaczku mężczyznę w dobrze skrojonym, jednak zniszczonym garniturze. Heretyk z ulicy. Niski i brzuszasty dodał sobie kilku centymetrów dzięki drewnianej skrzynce, na której staną na ulicy. Teraz pijany i piekielnie czerwony na twarzy, wzywał do wiary w bogów, tworząc ogólne zamieszanie.

– Złaź stamtąd, póki moi szanowni klienci nie złapali za broń! – wrzasnęła, a Bend Knife Gang i wielu innych poruszyli się niespokojnie na swoich miejscach, jakby czekali na tylko jedno skinienie Kassandry, aby wszcząć jatkę.

– Łapcie za broń, jeśli wam życie miłe! Bogowie mnie chronią, ponieważ jam ich wysłannik. To ja nawrócę przeklęty naród magów! Ja...

Słowa zamarły na jego ustach, jakby nagle zapomniał, jak się mówi. Raz za razem wygiął ramiona pod dziwnymi kątami, jakby dostał ataku, a jego twarz wykrzywiła się w przerażającym grymasie. Dziewka w ramionach Donovana wzdrygnęła się na sam widok, a inne w strachu pisnęły w tle. Heretyk zrobił krok do przodu i z wielkim łoskotem upadł z lady na drewniane deski. Kiedy wstał w dziwnych podrygach i chrząknięciach, ze złamanego nosa spływała krew. Uczynił kulawe kroki do przodu, których Kassandra ani żaden z uzbrojonych klientów nie zatrzymał.

– Witam państwa i przepraszam za nagłe wtargnięcie.

W drzwiach karczmy stał mag w fioletowym płaszczu i pomarańczową, jedwabną szarfą na ramieniu. Złote odznaczenia lśniły w przytłumionym świetle świec i kryształów pod sufitem. Na młodej, świeżo ogolonej twarzy lśnił szeroki uśmiech, a patrzące w innych kierunkach oczy dezorientowały.

Pomarańczowa szarfa oznaczała tylko jedno. Był jednym z magów umysłu, a oni siali postrach wśród ludności. Jednym mrugnięciem mogli niemal wszystko. Od popchnięcia przeciwnika w ramiona miłości, nienawiści, nawet śmierci. Oczywiście wymagało to wielu lat nauk, cierpliwości i energii, a zbyt często młodzi adepci umierali podczas wczesnych etapów szkoleń, a zakończenie ich wcale nie obiecywało pełnej kontroli nad mocami. Magowie umysłu, zwani kyanitowymi żyli krócej, niż wskazywała przeciętna, a ich egzystencja była pełna strachu i napięcia, aby nie przekroczyć cienkiej linii między realnym światem a szaleństwem magii.

– Na imię mi Ethan Stran. Przychodzę w imię naszego władcy króla Wolimira. Ten heretyk pójdzie ze mną.

Z odrobiną magii włożoną w jeden gest ręki powalił heretyka na ziemię. Klientela wraz z karczmarką usłyszeli gardłowe jęki, mogące być błaganiem, ale żadne nie ruszyło się do pomocy.

– Kassandra. – Śmiałość postawnej kobiety gdzieś uleciała, a jej głos zmiękł niczym członek pijaczka na widok rosnących cen chmielowego afrodyzjaku.

heretyk wygiął się pod nienaturalnym kątem, nieprzerwanie podążając ku głównemu wyjściu, gdzie stał mag.

– Heretyk pójdzie z tobą, nie musisz go dłużej torturować.

Od stołu wstał Donovan z zielonym płaszczem w dłoni.

– Och! Donovanie, jak miło znowu cię widzieć.

Heretyk z głośnym hukiem upadł na drewnianą podłogę. Wyjęczał kilka niezrozumiałych słów, a wraz z nimi z jego ust wyleciały strużki krwi.

– Pozwól, że ja zajmę się heretykiem, kiedy to roztrwonisz swoje pieniądze na kurtyzany i alkohol.

Heretyk zaczął wstawać w konwulsjach. Zwymiotował, a jego przedramię wygięło się pod nienaturalnym kątem i trzasnęło, aż ujrzeli biel złamanych kości. Mężczyzna przeraźliwie wrzasnął wraz z dziewkami, jakby odgrywali okropną arię.

– Każdy z niewiernych zasługuje na sprawiedliwy osąd, a nie publiczne tortury.

– Skąd w tobie tyle współczucia do heretyków? To kanalie naszego państwa, niszczący wiarę w twoich prawdziwych bogów. – Mężczyzna przestał się trząść i opadł z hukiem na drewniane deski. Nie ruszył się już, nie jęknął. – Ja jestem twoim bogiem, więc nie zwracaj się przeciwko mnie.

– Nie zwracam, Ethanie, jedynie domagam się prawości, w końcu nasze państwo kieruje się pewnymi zasadami. Jesteś naszym bogiem, ale także podporządkowujesz się potężniejszemu sobie bogu i naszemu królowi Wolimirowi.

Ethan jak zwykle nosił na ustach pewien siebie uśmiech, niczym zbroję na wszelkie słowa i odpowiedź na nie.

– Jestem ci wdzięczny za przypomnienie mi tak ważnej zasady, wierny żołdaku i autorze kontrowersyjnych tekstów.

Mimo groźby w słowach Donovan nie wrócił potulnie do stolika.

– Pozwól, że zabiorę heretyka do lochy, gdzie odczeka na swój osąd. Przepraszam, że musieliście słuchać tego wariata, Kassandro, Donovanie i wszyscy zebrani. – Młoda twarz, zdecydowanie za młoda, a uśmiech zbyt pewny siebie. – Królestwo jest wam wdzięczne za odwagę i lojalność względem prawdziwych bogów oraz potężnego boga i naszego władcy, króla Wolimira! – Zasalutował i stuknął obcasami wojskowych butów, po czym przerzucił sobie heretyka przez ramię i jak gdyby nigdy nic, wyszedł.

Po jego odejściu jeszcze długo trwała napięta atmosfera.

Donovan widział niewielu kyanitowych żołnierzy w swoim życiu. W samym mieście może było ich zaledwie kilku. Jako zbyt cenny i zbyt rzadki rodzaj czarodziei, królestwo oszczędzało ich, to znaczy prawie nigdy nie wysyłało ich na front i zdecydowanie nie wykorzystywało ich do rozprawiania się z niezbyt groźnymi heretykami. A jednak spotkał Ethana dwa razy tego samego dnia. Odebrał to za zły omen.

– Uśmiechnij się, żołnierzu – mruknęła kokieteryjnie Gwiazdeczka i objęła go ramieniem. Pocałowała go w policzek i palcem musnęła wąsa.

– Muszę przyznać, pułkowniku Donovanie, że wydawałeś mi się kimś innym.

– To znaczy? – zapytał, rozpływając się pod dotykiem delikatnych, kobiecych dłoni i czułych słówek.

– Powiedz mi Donovanie – zaczął poważnym, ściszonym tonem, jakby miał mu zadać nazbyt prywatne pytanie. – Nie powstałeś, aby powalić heretyka, a jednak wstawiłeś się za nim, kiedy to kyanitowy torturował go na naszych oczach.

Żołnierz poruszył się niespokojnie.

– Jako wierny sługa Talorii powinieneś złapać za broń. – Z tymi słowy przyjrzał się dokładniej żołnierzowi i nie zauważył ani sztyletu, ani pistoletu. Nic. – Rozumiem, że jej nie masz, ale i własnymi rękoma powinieneś powalić tego samozwańczego głupca. Tak?

– Wierzę w nasze prawo, a według niego każdy powinien być osądzony, nim dojdzie do tortur czy kary. Mag nadużywał swoich praw, odbierając je heretykowi.

Barby pokręcił głową i sięgnął do kieszeni. Wszyscy przy blacie wstrzymali oddech, nieruchomi niczym popiersia zmarłych monarchów, a sam Donovan napiął mięśnie, gotowy do skoku. Na stole znalazły się karty, na ustach żołnierza mimowolnie wpłynął uśmiech.

– Powiedz mi, Donovanie, czy... – Pochylił się nad stołem i zapytał: – Czy wierzysz?

– Zdecydowanie wierzę, że hazard to bogini o słodkich ustach i gorzkich łzach.

Barby uśmiechnął się, jakby właśnie takiej odpowiedzi oczekiwał.

– Każdy w coś wierzy. Jedni w prawa, inni w pieniądz, możesz spotkać i tych, co uważają, iż informacja jest bogiem królującym krajami żelazną ręką szantażu i jedwabnymi taśmami intryg. A więc w co wierzysz, żołnierzyku?

– Wierzę w tu i teraz, bo jutro nie nadchodzi i nigdy nie nadejdzie. – Usłyszał te słowa z ust magów, czy żołnierzy żelaznej armii, że mógł je recytować we śnie. Zwrócił spojrzenie ku pięknej Gwiazdeczce. Pocałował ją w nos, na co zachichotała i zarumieniła się niczym dziewica, którą z pewnością nie była, a co mu w ogóle nie przeszkadzało. – Przyjemność dnia codziennego jest najlepszą boginią.

– Mówisz, jak czarodzieje, którzy siłą zginają innym karki, grabią i zabijają wszystkich, aby osiągnąć swoje cele. Oni także żyją dniem dzisiejszym, ponieważ są bogami i robią, co im się żywnie podoba, a jednak się różnicie.

– Zdecydowanie. Jestem śmiertelnikiem, jak i oni, ale nie ma we mnie magii, nie jestem bogiem – odparł, nie podejmując tematu okrutności magów.

– Też. – Podał karty siedzącemu obok osiłkowi, który zaczął rozdawać. – Ty kierujesz się przyziemnymi przyjemnościami, a oni pragnieniem władzy.

– W mojej rodzinie od setek lat nie ma magii, więc nie ma we mnie ani krzty władczości. Jestem zwykłym żołnierzem z umiłowaniem kobiet, hazardu i dobrego trunku.

– A duchy?

Donovan na nowo się spiął.

– Wydawało mi się, że twoje imię już gdzieś słyszałem. – Pokiwał głową do swoich myśli, które miał zamiar zdradzić. Upił łyk piwa. – Donovan Willow, pisarz z podziemi.

– Skoro znasz mój kryptonim, nie jesteś moim wrogiem, a sprzymierzeńcem. – Donovan powiedział to cicho i z niepokojem rozejrzał się po sali.

Część z jego tworów uważano za fantastykę, mówiąc na niego gryzipiórek, ale ci co znali prawdę i wierzyli w jego słowa nazywali go autorem bądź pisarzem z podziemi i tylko nieliczni znali to imię. W zaciszu swoich domów czytali jego historię o duchach, stworzeniach podważających religię moriendo, wiarę w śmiertelnych bogów-czarodziei oraz braku życia po śmierci.

– Zdecydowanie. Uwielbiam „Alabastrowe Lica Dziewek", choć według mnie wtedy twoje pióro przeciekało głębokim smutkiem, ziało depresyjnością i cynizmem, który czaruje, jednak żart i lekka sprośność „Jędzowatych i Powabnych" zdobyła moje serce. Teksty o niewinnych kurtyzanach, jabłkowym rumie i bardach śpiewających o zdobytych wzniesieniach, a wcale nie miałeś na myśli gór. – Lubieżny śmiech rozszedł się po sali na wspomnienie pikantnych scen w książce Donovana.

Autor upił łyk whisky, rozkoszując się jej dymnym posmakiem i pochlebstwami Barbiego.

– Jednak to twoje historie z podziemi ujęły mnie najmocniej.

Donovan rozejrzał się po klienteli, czy aby nikt im się nie przysłuchiwał.

„Łańcuchy Zjaw" to historia nadwyraz fantastyczna, pełna filozoficznych wywodów i hardości słów oraz wiary. – Barby prychnął pod nosem. – Nie obawiaj się nas, ani nikogo innego w karczmie Kassandry. Każdy z nas na swój sposób wierzy.

– Wiara – mruknął Danny znad swojego kufla i wskazał na swoje oko. – Wiara.

Kurtyzana o imieniu Gwiazdeczka na część jej czarnych mieniących się gwiazdami oczu, wtuliła się w bok żołnierza i szepnęła mu do ucha, aby im zaufał.

– Po śmierci musi być coś więcej – mruknęła i polizała małżowinę jego ucha, aż zadrżał i poczerwieniał na twarzy.

– Hop! Opowiedz naszemu pisarzynie o duchu Fairchilda, z pewnością zainteresuje się pogłoskami o spalonej siedzibie w małym miasteczku Naruh w górach Sharr, może nawet natchniemy go, aby coś skrobnął.

– Oczywiście, szefie. – Hop miał nalaną twarz i małe oczka. A jego czuprynę pokrywały ciemne kędziory. – Fairchildowie byli szanowaną rodziną magów od pokoleń, niestety małopłodną rodziną, z tego powodu Riddock Fairchild został jedynym spadkobiercą i tylko dzięki niemu nazwisko i krew jego przodków mogło przetrwać. Niestety on sam ożenił się ze starszą od niego i... – Ciężko wypuścił powietrze z ust i dodał: – Baba była brzydka. Co mogę więcej powiedzieć?

Osiłkowie zarechotali z tego, wymieniając się niewybrednymi żartami.

– Kilka razy widziałam Riddocka Fairchilda – przyznała Cichyjęk, przesuwając smukłą dłonią po klacie Barbiego. – Sam wcale nie grzeszył urodą.

– Był wysokim, szczupłym oraz bardzo potężnym magiem, a ona przeciętną czarodziejką z małoważnej rodziny o ogromnym brzuszysku i wielkich uszach – prychnął Hop, a jego podbródek drżał przy głośno wypowiadanych słowach. – Pewnie omamiła go jakimiś tanimi sztuczkami, inaczej by jej nie wziął. Tym bardziej, jeśli poroniła cztery razy. Powinien się w czas jej pozbyć!

– Przestań kręcić! Twoja wersja jest nieśmiesznym żartem tej tragicznej historii! – żachnął się osiłek Daren w białej koszuli z uroczą przypinką pełną w żółte kryształy. Dumnie wisiała tuż przy jego sercu. – Breena i Riddock kochali się na zabój, a stało się to na pojedynku czarodziei podczas przesilenia letniego. Miłość od pierwszego wejrzenia, jak w balladach.

– Jeśli można zakochać się w tucznej świni – mruknął Hop i pod rozzłoszczonym wzrokiem Darena uciszył się w kuflu piwa.

– Breena pragnęła dać mu dziedzica, jednak jej zdrowie na to nie pozwalało, aż do czasu, aż do piątego dziecka. Urodziła syna. Krzyczał głośno, ale radość ojca była donośniejsza. Wyprawił ucztę na cześć żony i syna Edaira, co miało dać im szczęście w długim życiu.

– I na tym się skończyło – dokończył Hop posępnie, kiedy Daren nie kontynuował, on sam dodał: – Pięć dni później willa płonęła dziko i niepowstrzymanie przez pięć dni i pięć nocy. Piąte dziecko, mówili, klątwa piątego dziecka.

– Słyszałem, że na ten niewiele znaczący ród Breeny, której nikt nazwiska nie pamięta, wieki temu nałożono zaklęcie, które wybudziło się i zniszczyło ród Fairchildów.

– Nie prawda, to rodzina Fairchildów nosiła brzemię potężnej klątwy. Stare legendy głoszą, że prapraprapra dziadek Ridocka zabił pięciu synów jednego z ważnych magnatów, w trakcie walki na skrzyżowaniu pięciu traktów w trakcie wojny domowej. Podobno to święta ziemia, gdzie niegdyś stała wielka świątynia. Prapraprapra dziadek Ridocka zabijając ich w świętym miejscu, rozzłościł bogów, którzy nałożyli na jego rodzinę klątwę. Klątwę piątego dziecka.

Na słowo bogowie klientela wokół nich niby ściszyła głosy, choć Barby mówił, że otoczeni są przyjaciółmi.

– I jak Donovanie? Zainteresowaliśmy cię?

– Co z duchem? Co, jak i gdzie nawiedza posiadłość?

– Możemy cię zaprowadzić, ale przed tym napijmy się, zagrajmy i odpocznijmy. Może do tego czasu Kal i Sal wrócą z twoim dobytkiem.

Na jego słowa karty poszły w ruch, a złote monety zaraz za nimi. Donovan zapożyczył się u Barbiego, obiecując, że wszystko zwróci, kiedy odbierze swój plecak, a kilka złotych monet oraz dokument schowane w jego płaszczu bezpiecznie czekały na czarną godzinę.

– Powiedz mi, jak się gra – mruknęła Gwiazdeczka, mrużąc swoje skośne, piękne oczka.

– To proste – zaczął łagodnie Donovan, przesuwając palcami po smukłej talii dziewki. – Z każdą turą kładziesz umówioną stawkę, wymieniając jedną z kart, a jeśli nie wymienisz, musisz rzucić podwójną stawkę, co sprawia, iż dajesz znak innym graczom o swojej przewadze, ale i ryzykujesz większą utratę monet, kiedy to inni wydają mniej, a mogę zmienić swoje słabe rozdanie w silniejsze od twojego. Z tego powodu często lepiej zacząć ze słabszą kartą i ją wymienić.

– A co z kostkami? Jakie one mają znaczenie do tych stworów na kartach?

– Mówi się, że liczby mają wielką moc. Tak jak w opowiedzianej historii piątka. Pięć zabitych synów, pięć traktów, pięć dni i nocy. Tutaj twoje karty to nic w porównaniu do siły liczby, która może zrujnować twoje szyki, ale nie zaprzątaj sobie ślicznej główki hazardem. Tutaj ważny jest szczęśliwy los, a nie rozumienie zasad. – Cmoknął ją w skroń, tak że jej rude loczki pogilgotały ją w nos.

Karty i złoto sypały się na stół, przy uderzaniu kufli o blat i bębnieniu drewnianych kostek. Osiłkowie wiwatowali z radości i klęli z niedoli. Zamawiali kolejne kolejki browaru i pochłaniali mięsiwo z chlebem, przy tym opowiadając sobie sprośne bądź straszne historie. Ogień w kominku strzelał wesoło niczym małe chochliki, a karczmareczka o soczystych piersiach zaczęła nucić balladę.

Alkohol przyjemnie rozlał się żyłach Donovana, rozkosznie rozluźniając napięte mięśnie. Kto by pomyślał, że dzięki Adzie spotka mnie taka przyjemna niespodzianka – pomyślał i pocałował kurtyzanę. Ta nie była mu dłużna.

– Mogę zabrać cię na górę – mruknęła w jego ustach, a jej dłoń przesunęła się wyżej niż kolano, dając żołnierzowi przedsmak tego, co go czeka, jeśli z nią pójdzie.

– Jak wiesz, zostałem okradziony – mruknął w jej usta, a ona pokręciła głową.

– Nie martw się, żołnierze nie płacą. Tym bardziej taki ty. – Pocałowała go w policzek i przesunęła palcem po wąsie. – Zawsze miałam słabość do takich mężczyzn w mundurach.

Nie przerywając namiętnego pocałunku, przesunął dłonią po jej udzie, wyżej i wyżej, aż natrafił na coś, czego tam nie powinno być. Napięte i gotowe do działania.

Niczym dotknięty samym skrzydłem feniksa oderwał się od kobiety... mężczyzny?

– Chodźmy na górę – jej głos nagle nabrał donośniejszego brzmienia.

– Daj mi chwilę – poprosił, uśmiechając się nerwowo, po czym wstał i przepraszając, odszedł w kierunku baru. Do gardła podeszły mu szklaneczki dobrego alkoholu i kęsy pieczeni. – Poproszę whisky.

– Na koszt firmy, pułkowniku Donovanie – odparła karczmarka, którą zachwycał się jakiś czas wcześniej, kiedy to pochyliła się nad stołem, ukazując bujne piersi. Teraz zadrżał na samą myśl o prawdopodobieństwie, że także miała węża skrytego za falbanami.

Szklanka stuknęła o blat, a uśmiech kobiety tym razem nie kusił, a niepokoił.

Zerknął w bok na milczącą kobietę w granatowym płaszczu. Klientkę? Klienta? Pochylała się nad swoim drinkiem, opierając bladą twarz na drobnej dłoni. Miała kobiece rysy twarzy, ale on już nie wierzył takim sztuczkom. Kurtyzana w jego ramionach była nad wyraz dziewczęca i urokliwa, a jednak skrywała węża pod sukienką.

Alkohol o dymnej nucie spłynął w dół gardła, choć już nie smakował tak wyśmienicie, jak wcześniej. Wzdrygnął się na samą myśl, do czego niemal doszło, a na co czekała kurtyzana. Spojrzał na stolik i westchnął, zastanawiając się nad delikatnym wybrnięciem z sytuacji, aby nie urazić wspaniałomyślnego Barbiego i złudnie ślicznej dziewki. W końcu nie byli niczemu winni.

A wszystko przez tę przeklętą Adę! Z tą myślą położył płaszcz na krześle i usiadł na nim.

– Jeszcze jeden, proszę.

Nie musiał czekać długo, a zimne szkło znalazło się w jego dłoni niczym kobieca pierś. Z westchnieniem przyłożył ją do ust.

– Przestań tak wzdychać – odezwała się kobieta w granatowym płaszczu. Donovan nieufnie przyjrzał się jej drobnej posturze zakrytej przydużym materiałem. Także mogła skrywać tajemnicę pod sukienką.

– Gdybyś tylko wiedziała czemu...

– Mało mnie to interesuje.

Zamoczył usta w trunku i nie odrywając oczu od kobiety, zastanawiał się nad jej płcią. Miała mały, czerwony nos, kilka małych blizn na policzku i malinowe usta. Wszystko inne ukrywał płaszcz.

– Mam pytanie, pani – zaczął konspiracyjnym szeptem, który przykuł jej uwagę. – Nie weź tego za zniewagę, posiadasz piękną alabastrową cerę i śliczne rysy twarzy, jednak...

– Hmm?

– Czy jesteś kobietą?

Na jej wargach pojawił się kpiący uśmiech, co wziął za lepszy znak, niż cios w obolały nos za zniewagę.

– Kolejny zwabiony pięknymi kurtyzanami o szerokich dekoltach?

Zaczerwienił się po sam kołnierz białej koszuli.

– Jestem kobietą, oblechu – mruknęła, po czym wróciła do swojego drinka.

– Czy mogłabyś mi pomóc?

Usłyszał kilka niewybrednych przekleństw, po czym jej szare oczy wbiły się w niego niczym zimna stal sztyletu.

– Z tego, co słyszałam, nie masz pieniędzy, a ja nie jestem szlachetna.

– Symbol twojego klanu mówi mi co innego – mruknął w zadumie nad podniszczonym znakiem gałązki jagody. Gałązka jagody stanowiła symbol rodziny Berrycloth, ogólnie znanej jako medycy, choć parali się także innymi zawodami. – Słyszałem, że wasze płaszcze są hartowane magią, co daje im niewrażliwość na ogień, wodę i stal.

Mała gałązka na plecach, tuż pod karkiem wskazywała co innego. Coś poszarpało materiał, niemal wydrapało dziurę. Donovan widział płaszcze magów, które zostały nietknięte przez płomienie feniksów, kiedy to wszystko wokół płonęło. Poprosił o jeden, jednak były to mrzonki przerażonego żołnierza. Stanowisko pułkownika nie miało takiej wartości, aby trwonić zasoby wojsk dla jego bezpieczeństwa. Żelazna armia, znana pod nazwą niemagiczna, stanowiła drugorzędne znaczenie. Czy to chodziło o prowiant, broń, czy w tym wypadku odzież. Natomiast kryształowa armia mogła prosić nawet o złote naszywki czy diamentowe guziki. Przynajmniej takie chodziły pogłoski.

– Też tak słyszałam.

Od szkła w jej dłoniach odbijały się promienie świec zawieszonych na żyrandolach, a usta kobiety stanowiły wąską, nieprzystępną linię.

Nie mogła być kurtyzaną. Nie tylko ze względu na jej nastawienie, ale i roztrzepane blond włosy oraz unoszący się wokół niej zapach potu. Miasto Shkarr było znane z zadbanych kurtyzan, a ona mimo ładnej buzi stanowiła jej przeciwieństwo. Do tego jej przynależność do magicznej rodziny Berrycloth. Jeszcze nie poznał żadnej magicznej kurtyzany. Nawet jeśli rodzina roztrwoniła majątek, to w jakiś sposób, oczywiście dzięki głębokiemu skarbcowi królestwa, wychodziła na prostą i czarodziejka, czy też czarodziej, nie musiał hańbić się za bochenek chleba.

– Kto chciałby pozbyć się znaku z twoich pleców?

– Nie mam pojęcia, ale jak się dowiesz, to daj mi znać.

Wypił resztę whisky i poprosił o dolewkę. Karczmarka wypełniła jego życzenie z zalotnym uśmiechem na różanych ustach. Męskich? Damskich? Ta myśl nie odstępowała Donovana na krok, niwecząc w zarodku wszelkie fantazje.

– Przyjemnie pije się za czyjeś złoto? – znowu odezwała się czarodziejka.

– Nie zrozum mnie źle... Donovan Willow, a pani?

– Morgana Berrycloth.

– Nigdy nie mam problemu z płaceniem za własne przyjemności. Żołd oraz zyski ze sprzedaży książek pozwalają mi na całkiem wygodne życie, jednak okradziono mnie i nie mam wyboru, tylko pozostało mi żebrać i stawiać na dobroduszność ludzi, aż odzyskam swoją własność.

– Jesteś pisarzem?

– Czy mówią, pani, coś tytuły „Śmiercionośne Zauroczenie" albo „Jędzowate i Powabne"?

– Czemu pomyślałam o literaturze faktu bądź książkach naukowych? Oblech... – Tym razem to z jej ust wydobyło się westchnienie.

– Nie odbieraj mnie, jako prostaka, pani! – żachnął się, ugodzony jej komentarzem o jego spuściźnie książek wiodących szlakiem kurtyzan. – Jestem mężczyzną i swojej natury nigdy się nie wyprę. Kobiety to jeden z moich ulubionych tematów, podążam za nią z czystą pasją. Temat obszerny i wdzięczny. Jednak jeśli pani to ubliża, czuję się zobowiązany, aby wspomnieć o moim zamiłowaniu zjawiskami nadprzyrodzonymi. Spod mojego pióra wyszła książka „Duchy i Duszki z Zachodu". Zna pani?

– A więc jesteś literackim konowałem.

– Wypraszam sobie! – Jego policzki nabrały zdrowego odcienia różu, alkohol żwawo płynął w jego ciele dodając mu odwagi. – To historie oparte na własnych doświadczeniach.

– Duchy? – prychnęła i przekręciła oczami. – To fantastyka stworzona dzięki wyobraźni świetnego maga umysłu. Ktoś igrał z tobą, nic więcej, gryzipiórku.

– A więc wszystko skłania się do potęgi magów? – Kipiał wściekłością, tak dotknęły go jej słowa. Skwitowała jego ciężką pracę i badania, jako kiepski żart jednego z kyanitowych. – Jesteście aroganccy, uważając, że wszelka potęga i niewyjaśnione kwestie to magia, która krąży w waszych żyłach.

– Na twoim miejscu ściszyłabym głos.

Donovan niczym spłoszona łania rozejrzał się po bokach, a alkohol jakby nagle uleciał z niego. Na szczęście nikt nie wydawał się zaciekawiony ich dyskusją.

Morgana pochyliła się w jego kierunku, a jej szare oczy i usta błysnęły kpiną. Wyszeptała:

– Duchy nie istnieją, twoi bogowie nie istnieją – jej głos sunął w powietrzu, jakby wypowiadała pradawną inkantację z naciskiem i klarownością każdego ze słów. Zwróciła się przodem do żołnierza, tak że ujrzał sieć delikatnych blizn na jej policzkach i nieruchomą połowę twarzy. Donovan powstrzymał się, aby zapytać, co jej się przydarzyło, z zaintrygowaniem przyglądając się cieniom poruszanym przez płomień świecy na policzku czarodziejki. – Wszystko i wszyscy skupiają się na magii, w mniejszej bądź w większej części, ale to magia. Nawet ty niemagiczny żołnierzyku. Życie każdego stapia się z tym, co potężne, nawet pijaczków, oblechów czy glizdy w ziemi.

– Mylisz się.

– Nigdy się tego nie dowiemy. – Posłała mu dziwny, nierówny uśmiech. Wciąż kusiło go, aby zapytać o jej blizny i sparaliżowaną część twarzy. – Nikt nie widział bogów od tysiącleci, a historie zacierają się, tworząc legendy i bajki. Nawet jeśli istnieli, to już ich nie ma. Ich moc zniknęła wraz z nimi. Jesteśmy tylko my, magowie, wasi śmiertelni bogowie.

– To, co niewidoczne, cięższe dla rozumu, ale słodsze dla duszy, gdy przyjdzie chwila zrozumienia.

Skinęła głową i upiła łyk drinka, a Donovan wstał, wziął swój płaszcz i rzekł z zaciętością młodego naukowcy, kiedy to przyszło mu wyjaśnić hipotezę zaprzeczającą wszystko, czego go nauczyli starsi profesorowie, nawet jeśli miał tym przypłacić życiem.

– Duchy i bogowie istnieją. Nie ma znaczenia, czy je widziałaś, czy wmówiono ci teorię magów umysłu i ich sztuczek.

Zrobił kilka pierwszych kroków. Myśl o kurtyzanie z wężem za sukienką, stała się bardziej kusząca niż towarzystwo Morgany.

– Śmierć jest ostateczna.

Zatrzymały go jej słowa. Ostre i chłodne, niczym morski wicher, który szargał jego płaszczem przez całą podróż z twierdzy Nerkahl. Płaszczem i gorącymi łzami, kiedy żegnał zachodnią część wyspy.

– Wiara w życie po śmierci, to infantylne pocieszenie dla takich głupców, jak ty.

– To jedyne pocieszenie – poprawił ją i odszedł z obrazem swojej żony pod powiekami. Jego słodka, zdradliwa Allison.

Gdzie się podziewasz? – pomyślał ze złością i tęsknotą, rozerwany na pół. A co jeśli potem nic nie ma? Co jeśli zwariowałem w pogoni za mrzonką?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro