Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.1 Śmiertelni Bogowie

Donovan wsiadł na statek kupiecki w Nerkahl na wschodzie wyspy i wypłynął w kilkutygodniowy rejs na zachód do wylegującego się u podnóża gór Sharr miasta Shkarr. Pogłoski chodziły, że obfitowało ono w najbardziej wyuzdane, egzotyczne i zaskakująco zadbane kurtyzany, co skusiło żołnierza, aby rozpocząć swoją podróż, poznając na własne oczy podniecającą prawdę w kształcie ust dziewek oraz ich słodkich jęków.

Donovan w trakcie podróży statkiem o wdzięcznej nazwie Mokra Jolka poznał kilka kobiet ubranych w atłasy i skórzane płaszcze podszyte futrem. Rumieniły się niczym dziewice, a nogi rozkładały sprawniej, niż marynarze cumowali łodzie, co mu się niezmiernie spodobało. Nie można także zapominać o mężczyznach, którzy śmiali się głośno i opowiadali niezwykłe historie o syrenach. Te niebezpieczne stworzenia wplatały swoje głosy w szum fal i krzyk mew, aż nie można było odróżnić, co było zewem szaleństwa, a co własnym pragnieniem, póki statek nie rozbił się na skałach, a marynarz skończył z rozpłatanym gardłem, jako przystawka dla rekinów.

Donovan nie narzekał na nudę, spisując na białe stronice swoje rozmyślania i wątki nowej historii. Rozmowne i piękne kobiety oraz pełni lubieżnych żartów żeglarze stali się jego muzą. Pławił się w owocach spłodzonych w zachwytach nad giętkimi ciałami niewiast i niepowtarzalnych opowieściach o syrenach, rekinach z ludzkimi twarzami i krakenie, monstrum tak wielkim, że zmiótłby ich stateczek za jednym zamachem macki. A kiedy noc nastała ciemna, a lampy jako jedyni powiernicy zerkały na zebranych w niewielkim okręgu, opowiadano stare historie, zakazane legendy i mity o pogańskich bogach.

Jedna z nich zapadła Donovanowi w pamięci. Opowiadała ona o bogini Selores i bogu Ekorze i o ich namiętnej miłości, z której zrodził się deszcz meteorytów. Ogromne niczym stajnie kosmiczne skały zniszczyły górską wioskę, miażdżąc pod swoim ciężarem wszystkich mieszkańców i ich zwierzęta. Z powstałego krateru wyrósł wulkan, plujący lawą niczym krwią zabitych. Był tak ogromny, że góry wokół niego chowały się w jego cieniu, niby skulone nad jego potęgą. Nadano mu imię Srogi Ogień, gdyż lawa spływała z niego obficie i często. Legenda także głosi, że dziewiątego dnia wyszła z lawy kobieta. Naga, piękna postać o pulsującej ogniem skórze i demonich oczach. Zaraz za nią podążyli inni, stworzenia na jej podobieństwo, władający płomieniem tkacze, którzy palili wioski i miasta, przejmując kontrolę nad górzystym cyplem wyspy wokół miasta Shkarr. Z tego powodu nazwano ich Klanem Palących.

Syrenie wdzięki wśród fal zaproponowała tytuł Cara z ramionami splecionymi pod piersiami. Jej ciemne loki i delikatną twarz skrywał przed wiatrem szeroki kaptur płaszcza, związanego ciemną tasiemką ze srebrną broszką. – Kobiece tytuły sprzedają się szybciej. W końcu kto nas nie kocha?

Donovan oparty p burtę stał obok Cary. Czuł sól morską na języku i bryzę na twarzy. Uśmiechnął się do siebie, przyglądając się bezkresnemu morzu. Niebo nad nimi pochylało się swoją ciemną masą, jednak zabłąkane promienie słońca połyskiwały na odznaczeniach na jego żołnierskim płaszczu. Przygładził wąsa, zastanawiając się nad propozycją kobiety.

– Pociągający tytuł.

Choroba morska w atłasach! – zawołał niski i korpulentny mężczyzna wychylony poza burtę. Statek podskakiwał na falach, bujając się na boki, a Sam o złocistych włosach i zielonej twarzy niemal wypluwał swoje wnętrzności. – A jeśli już mówimy o tych demonach. – Splunął w ciemne, spienione morze, a mewy zapikowały z pewnością sądząc, że to resztki. Spotkało ich niemiłe zaskoczenie. – To raczej Kamienne serca syren, swoje wdzięki mogą wsadzić sobie w dupę.

– Za grosz w tobie finezji, więc nie zrozumiesz głębi i piękna tekstów Donovana Willow. – Cara zmarszczyła drobny nosek, patrząc z góry na ubranego w jedwabie kupca. Ten tylko wzruszył ramionami i zwrócił resztki śniadania bezwzględnemu morzu. Żartował, że to jego prezent dla boga, który ukarał go chorobą morską. Niektórzy spojrzeli na niego nieprzychylnie.

W Talorii głównym nurt wiary stanowiła moriendo – wiara w czarodziei, którzy uznali się za śmiertelnych bogów, obalając pierwszych, którzy według nich nieobecni i milczący nie powinni być czczeni. Wiara w nich, to znaczy w pogańskich bogów, groziła śmiercią. Część państwa Taloria wciąż po kryjomu oddawała im pokłon, ale wielu obawiało się odzywać na ten temat na forum publicznym. Czarodzieje jako potężny naród potrafili ugiąć wiele karków na wiele okrutnych sposobów.

Shkarr na horyzoncie! – zawołał chłopak z bocianiego gniazda, uśmiechając się do kapitana przy sterze.

Nad państwem Talorii nieustannie rozciągały się ciemne chmury. Według pogańskich wierzeń bogowie nałożyli na ród czarodziei – śmiertelnych bogów – klątwę wiecznych chmur. Miała to być kara za odrzucenie ich. Czarodzieje nie uznawali pierwszych bogów ani tej tezy, tworząc własną, opartą na nauce teorię. Świat ulegał zmianie, tak samo, jak i pogoda, stąd nieodpływające znad ich głów skłębione masy chmur. Mało w tezie było nauki, jednak wieśniacy akceptowali ją.

Czymkolwiek by to nie było, zmianą klimatyczną czy klątwą, doprowadziła ona do ciągnącego się latami kryzysu gospodarczego. Jego powodem nie była jedynie pogoda, ale także wojna z Klanem Feniksa o nieskażone ziemie-ziemie oblane życiodajnym słońcem na zachodzie oraz wiele nieudanych eksperymentów, mających przegnać chmury, a kończące się kolejną klęską żywiołową.

Jednego roku wielcy i szanowani magowie ze stolicy wywołali potężną wichurę mającą przewiać ciężkie chmury, a która zniszczyła ogromne połacie pól uprawnych i budynków wraz z jego mieszkańcami. Chmury wciąż wisiały nad ich głowami, pomrukując niczym siwy kociak zadowolony ze swojej ofiary. A lud głodował i z roku na rok wzrastała liczba chorujących na niedobór słońca, zwany samobójczym pędem, a poparcie dla pogańskich bogów, nieustannie tłamszono i ironicznie wzniecano kolejnymi egzekucjami.

Ucieczka z kraju wydawała się jedyną opcją dla lepszego życia, jednak ona także oznaczała śmierć, w końcu uznawano ją za zdradę stanu. Za zdrajcami wysyłano asasynów, którzy mieli nie wracać bez głowy zdrajcy, a tych którzy donieśli na uciekinierów, sowicie nagradzano. Mimo to wielu próbowało uciec z wyspy, ukrywając się na statkach kupieckich, płynących na północ do państw Chilem i Naurum bądź do o wiele cieplejszych państw południa; Senham czy Renlo. Jednak te podróże były o wiele droższe i rzadsze, gdyż morzem Nellor panowały mroczne i potężne syreny. Agresywnie chroniąc swoich wód, zabijały każdego, kto dostał się pod ich ostre szpony. Tak więc z południa wypływało niewiele okrętów, a nawet jeśli, to jeszcze mniej powracało.

Żołnierze z żelaznej, to znaczy niemagicznej armii nieustannie nadzorowali porty i wypływające z towarami statki, biorąc do aresztu niewiernych uciekinierów, którzy po osądzeniu kończyli, jako pokarm dla wron.

Donovan nakreślił kilka słów, po czym w zamyśleniu potarł wąsa.

– Musisz zdecydować – odezwała się Cara, oplatając się ramionami. Wiatr niemiłosiernie dął, tarmosząc kobiecy płaszcz, aż zerwał z niej kaptur. Ciemne loki zatańczyły wokół jej twarzy, nadając uroku jej nadętej buzi.

– Jeszcze nie skończyłem, aby decydować o tytule, pani. Wszystko jeszcze może się zmienić. Tak samo, jak w życiu. Nigdy nie spodziewasz się, kiedy spotkasz łaknącego zapłaty lichwiarza, a kiedy miłość swojego życia.

Cara nie zarumieniła się. Nie było to do niej podobne, ale pewny siebie uśmiech i chichot już zdecydowanie należały do niej.

– Albo męża swojej kochanki – jęknął wychylony za burtę Sam. Wyprostował się na chwilę, dysząc, jakby przebiegł kilka razy wzdłuż statku. Jego pulchna twarz miała kolor purpury, jak i czapka z gęsimi piórami, którą kurczowo trzymał w dłoni. – Jak powiedziałeś pisarzu, wszystko się może zdarzyć.

– Na przykład ktoś wypadnie za burtę – syknęła Cara, marszcząc swój mały nosek i zaplatając ramiona pod drobnymi, acz kuszącymi piersiami. Donovan zerknął na nie z leniwym uśmieszkiem. Szkoda, że jej giętkie, smukłe ciało zakrywają grube warstwy materiału – pomyślał.

– Nie obawiaj się tego, pani. Umiem pływać. A mój ojciec...

Różowa macka niczym bicz strzeliła do przodu i zacisnęła się na szyi Sama, uciszając kolejne słowa, i nim ktokolwiek zdołał zareagować, wciągnęła go do wody.

– Sam! – Donovan pospiesznie wrzucił zapiski do plecaka i rzucił się ku burcie, a za nim inni marynarze. Cara odsunęła się na środek pokładu, rozglądając się wokół, jakby za chwilę z wody miała wystrzelić kolejna macka, zabierając ją w morskie odmęty.

– Łapać za broń! – krzyknął kapitan. Po chwili zamieszania mężczyźni uzbroili się w piki, trójzęby i inne ostrza, jeden z nich miał nawet broń palną. Mały pistolet na proch. – Gdzie stwór?!

– Bójcie się!

– Niech bogowie mają nas w opiece – ktoś odważył się odezwać.

– Co to było?

– Była to macka – odparł Donovan wypatrując stworzenia w spienionych falach, które bujały statkiem na wszelkie strony. W dłoni dzierżył nóż z jasną rączką, gotowy aby poszatkować morskiego potwora.

– Coś więcej, chłopcze? – zapytał kapitan, patrząc na Donovana z wyższością, mimo że był o wiele niższy i o niewiele starszy od żołnierza. Zapewne dopiero minął w połowie drogę do setki.

– Mignęła mi przed oczami, kapitanie. Wydawało mi się, że było pokryte ciemnym futrem na równi, co z zielonymi łuskami. Majaczenie... – mruknął do siebie, zastanawiając się nad pitą w trakcie rejsu whisky. Czy aby długi rejs, uniesienia z Carą i alkohol całkowicie namieszały mu w głowie?

– W tych wodach żyje tylko jedno stworzenie o sierści i łuskach.

– Co to?

Kapitan Hugo nie zdążył odpowiedzieć, a stwór wyłonił z wody swoje potężne cielsko. Pysk miał koci, ale bez uszu, przez co przypominał stworzenie z dawnych legend, jeszcze przed obaleniem pierwszych bogów. Wynurzając się z morza, zaryczał, strasząc mewy, które rozpierzchły się we wszelkie kierunki, strachliwie przekrzykując się nawzajem. Potężne fale zabujały statkiem niczym zabawką, aż wszyscy złapali się lin, relingu, czy też kolumny masztu, aby tylko nie wpaść do wody. Donovan w ostatniej chwili złapał swój plecak, ratując cały swój dobytek. Stwór zamiast tylnych nóg posiadał macki ośmiornicy. W jednej z nich trzymał przerażonego Sama. Mężczyzna wrzeszczał wniebogłosy, błagając o pomoc, kiedy to potwór szarpał nim na boki, niosąc za sobą strużkę wymiocin i morskiej wody.

W jednej z macek stwora tkwiła pika mikra niczym wykałaczka. Ludzie na pokładzie popatrzyli na siebie i swoje trójzęby, nikłe w porównaniu do ponad dwudziestometrowego stwora.

– To samica kotołamacza – odezwał się kapitan. – Złapała jednego z nas i to jej wystarczy. Jeśli nie zaatakujemy jej, tylko odpłyniemy, ona także zostawi nas w spokoju.

– Nie można tak, kapitanie, zabrała ze sobą Sama! – Donovanowi nie mieściło się w głowie, aby zostawić go, nawet jeśli prawie się nie znali.

– Posłuchaj mnie, żołnierzu, albo spędzisz resztę rejsu pod pokładem, przypięty łańcuchami do podłogi.

– A gdyby to ciebie porwała?

– Zabiłbym się, abyś ty nie myślał o ratunku i abym nie czuł bólu. Kotołamacze to prawdziwe kurwie. Często polują nie z głodu, a z nudy, a kiedy kogoś złapią, to bawią się swoją ofiarą, aż błaganie o śmierć zamiera na ich ustach.

– Dlatego powinniśmy mu pomóc! Nie wiem, jak tu, ale my na froncie nie zostawiamy swoich! – Odznaczenia na zielonym płaszczu Donovana wskazywały na męstwo i odwagę podczas walk. Dumny i uparty stał naprzeciw kapitana, wymagając od niego honoru.

– Tutaj robimy wszystko, aby przeżyć, więc słuchaj mnie, żołnierzyku, jeśli nie pragniesz stać się zabawką kolejnej samiczki.

– Porwał tego paniczyka, nie nas, Donovanie. – Obok nich pojawiła się Cara. Dumna, jednak przerażona. Statek oddalał się od stwora, jednak jego wielkość wciąż porażała. Fale wciąż niemiłosiernie bujały statkiem, choć marynarze już bez przeszkód stali w pionie. – Nie warto ryzykować naszych żyć, dla kogoś takiego, jak ten maruda.

Donovan skinął niechętnie głową. Kapitan Hugo o pociągłej, czerwonej twarzy i siwym zaroście, posłała mu ostatnie, przenikliwe spojrzenie, nim rozkazał wszystkim wrócić do pracy i odszedł w kierunku mostku kapitańskiego.

– Może i lepiej, że morze go zabrało, zrobiło się przyjemnie cicho – mruknęła Cara, po czym sapnęła zdezorientowana, kiedy Donovan podał jej swój plecak. Jej drobne ramiona ugięły się od jego ciężaru. – Co ty wyprawiasz?

– Zaopiekuj się nim. – Podał jej zielony materiał z namaszczeniem, jakby był świętym reliktem.

– Nigdzie nie... – wrzask ugrzązł w jej gardle, kiedy to pocałował ją, ujmując ramionami jej drobne ciało. Na chwile jej nadęta buzia nabrała uroku, ukoronowana cieplejszym uczuciem. Pożądaniem.

– Nie wściekaj się. – Uśmiech wykwitł mu pod wąsem, nadając mu młodzieńczego wyglądu. – Zaraz wrócę.

Odwrócił się, oparł dłoń na relingu i zamarł w bezruchu.

– Donovanie? – Położyła dłoń na jego ramieniu, a on ani drgnął. Stwór zaryczał w oddali, wyrzucając Sama do góry i łapiąc go w swoje ostre zębiska.

– Zostanie.

Podszedł do nich mężczyzna w fioletowym płaszczu z odznaczeniami wojskowymi. Jedwabna szarfa na ramieniu mroziła krew w żyłach swoim pomarańczowym kolorem. Mag umysłu jednym gestem mógł zabić, a zdecydował się unieruchomić Donovana, skupiając na nim swoje śmiercionośne moce.

– Prawda, Donovanie?

Willow nareszcie mógł się ruszyć, więc skinął głową i zwrócił się twarzą ku rozmówcy. Był wyższy od maga i o wiele straszy, jednak nie rozsiewał takiego postrachu wokół jak sam widok pomarańczowej szarfy czy nawet fioletowego płaszcza, kolor który był przeznaczony tylko i wyłącznie dla magów.

– Nie uciekaj w ramiona śmierci, panie Donovanie, jeszcze się przysłużysz królowi.

– Nie tak bardzo, jak twoje moce, więc nie marnuj ich na mnie. – Rozprostował zesztywniałe palce, po czym potarł kark. Po jego ciele przeszło nieprzyjemne mrowienie, kiedy to magia leniwie opuściła jego umysł, pozwalając mu się ruszyć wedle jego woli.

– Nazywam się Ethan Stran.

– Miło mi – skinął głową. – Donovan Willow, jak już wiesz, a to moja towarzyszka podróży piękna Cara.

Kobieta niechętnie skinęła na powitanie i w zaskoczeniu, podała swoją dłoń czarodziejowi, który szarmancko ucałował ją, zginając przed nią kark. Śmiertelny bóg w fioletowym płaszczu i wielu odznaczeniach. W jej oczach można było ujrzeć podziw, ale i strach. Kusił, ale i odstraszał.

– Miło mi, poznać piękna Caro.

Kobieta zarumieniła się, co było do niej niepodobne, choć jej towarzysz bardziej obstawiał, że czerwień nie oznaczała wstydu, a inne silne emocje.

Z postawy Ethana biła pewność siebie i nonszalancja, a twarz miał młodą i gładko ogoloną z szerokim uśmiechem, który mógłby zmylić, gdyby nie pomarańczowa szarfa. To ona określała przynależność czarodzieja i typ zdolności, których smak poczuł Donovan. Magowie umysłu siali postrach nie bez powodu. Mimo iż mogli panować nad umysłami innych, ciężko im było panować nad ich własnymi, dlatego często popadali w obłęd.

– Donovanie, czy mógłbym zaproponować tytuł do twojej nowej powieści?

– Mów, proszę.

Diabelski bęben.

Dziewka spojrzała na niego bardziej zdezorientowana niż pisarz i jako pierwsza się odezwała, marszcząc swój drobny nosek.

– Nie rozumiem. Wyjaśnij, Ethanie.

– Woda kotłuje się w morzu z taką samą pasją jak uczucia w naszych ciałach.

– Kotłować się może także dziewka w pieleszach pomiędzy moim ramionami – mruknął Donovan, a Cara nonszalancko oparła się o jego ramię, nieudolnie ukrywając strach od potęgi maga oraz jego niepokojącego spojrzenia. Jedno oko patrzyło w przeciwnym kierunku niż drugie. – Przypomnij mi, jak ci na imię, dobry człowieku? – zapytał, zapisując nagłą myśl. Wiatr próbował wyrwać kartkę spod jego dłoni, przez co litery wyszły koślawe i niepewne, co powinny przekazać.

– Ethan Stran. – Uśmiech miał miły, szeroki i wysławiał się z łagodnością i kulturą, jednak niemądrym było ufać gładkiej, młodej buźce kyanitowego żołnierza.

– Jeśli wykorzystam twój pomysł, z pewnością wspomnę o tobie w podziękowaniach.

– Będę wdzięczny.

– Chodźmy pod pokład, słodziutki – mruknęła Cara do ucha żołnierza, przysuwając się bliżej, jakby to miało znaczenie naprzeciw maga umysłu i jego potędze władania ludzkimi uczuciami i nie tylko.

– Idź przodem, zaraz do ciebie dołączę. – Pocałował ją w skroń, po czym nakreślił kilka słów na kartce. Kolejne bazgroły podczas walki z podrywającymi się do lotu kartkami. Zapewne pragnęły dołączyć do pokrzykujących nad ich głowami mew.

Miasto Shkarr powoli rosło na ich oczach, niczym drożdżowy placek, chociaż ciemniejszy i o spiczastych wieżyczkach wbitych wzdłuż kurtynowych murów. Wysokie klify zwieńczały miasto po obu bokach swoimi odcieniami szarości, żółci i rdzy. Nad nimi roztaczały się iglaste zagajniki rosnące u stóp najwyższych szczytów na wyspie Wontalor. Ostrego Sutka jego imię zostało nadane przez króla Wasyra, durzącego się w alkoholu i dziewkach ulubieńca motłochu, nieco mniejszy szczyt nosił proste imię Koński Łeb ze względu na swój kształt kobylej głowy i uszów, oraz zamieszczony w zakazanych legendach Srogi Ogień, od stu lat uśpiony wulkan, górujący nad szczytami niczym ojciec nad swymi dziećmi.

– Nie chcę zabrzmieć niegrzecznie – zaczął Ethan z błyskiem ciekawości w dziwnych, rozbieganych oczach.

– Oczywiście, że nie. Proszę, mów. – Donovan, aby nie kusić losu, schował kartki do swojego plecaka.

– Nie należę do pańskich fanów, żaden z romansów nie przypadł mi do gustu.

– Ubolewam nad tym, że nawet „Jędzowate i Powabne" nie ujęły twego serca.

– Niestety. – Podszedł bliżej, tak że Donovan mógł przyjrzeć się odznaczeniom porucznika kryształowej armii. Skryta gwiazda nadawana szpiegom i kilka innych emblematów, nie za waleczność i walkę na froncie, a pomniejsze tajne działania. – Z czystej ciekawości zajrzałem do pana mniej znanych, acz kontrowersyjnych tekstów fantasy.

– Nazwałbym je ciekawymi. – Nawet nie drgnął pod czujnym wzrokiem maga umysłu. Nie miał do czynienia z wieloma, ponieważ rzadko walczyli na froncie, a właśnie tam przez większość swojej służby znajdował się Donovan.

– Skąd pomysł na odtworzenie duchów w swoich utworach?

– Zawsze ciekawiła mnie śmierć. Kiedy jest się żołnierzem, otacza cię ona z każdej strony.

– Śmierć jest ostateczna, liczy się tu i teraz, liczy się potęga i magia, poza nią nie ma nic.

Gdyby płacono Donovanowi za każdym razem, gdy usłyszał te słowa, może nie musiałby nic pisać, aby wieść dostatnie życie.

– Nic nie mogę poradzić. Pomysły same napływają do mojej głowy, jakby był jedynie przewodnikiem, a nie twórcą.

Ethan skinął głową, ale nie wydawał się przekonany. Magowie złaknieni potęgi, lękali się choćby najmniejszej oznaki nieposłuszeństwa czy buntu. Wiele razy usłyszał podobne słowa z ust czarodziei, którzy nie mogli go ukarać za nieocenzurowane książki fantasy, więc i tym razem się nie obawiał.

– Uważaj na swoją twórczość, panie. Nie każdy uważa ją za fikcję, a kiedy ludzie zaczną wierzyć, królestwo będzie musiało zareagować, a szkoda ścinać wiernego sługę króla. – Niedbale przyklepał wojskowe odznaczenia Donovana, posyłając mu, wydawać by się mogło uspokajający uśmiech. Wszystko zniszczyła ukryta w słowach groźba.

– Przeproszę cię, ale muza mnie wzywa. – Poprawił szelkę plecaka i odszedł, nawet na chwilę nie okazując obawy.

Cara czekała w jego kajucie. Słodka i marudna. Kiedy rozpinał jej płaszcz gderała coś o magach, zadufanych i strasznych. Wsunął dłoń pod jej halkę, a ona z pomrukiem odparła, że jako pułkownik z pewnością pokonałby każdego na swojej drodze. W momencie poderwania spódnicy do góry pisnęła. Pocałował ją, a ona oderwała się od niego z chichotem, i zażądała, że pisarz musi użyć jej tytułu do swojej nowej książki, a on wszedł w nią, nie zaprzeczając. Sprzeczanie się z nią nie miało najmniejszego sensu. Z pewnością nie w momencie pieszczot i westchnień.



Około południa dopłynęli do portu. Na ulicach kręcili się ludzie rozładowujący towar z wielkich statków pływających za morze Laum do państw Chilem czy Naurum. Beczki wina, jedwabie, skrzynie z prowiantem czy klatki z egzotycznymi zwierzętami przypływały, puste pokłady napełniano magicznymi wynalazkami, lekarstwami czy specyfikami o tajemniczym działaniu, z którego ludzi z Talori byli znani.

Donovan wyszedł na mostek, podziwiając rozciągające się przed nim widoki budynków wznoszących się na stoku góry. Spiczaste, granitowe szczyty niemal dotykały wiecznie obecnych chmur – przekleństwa jego narodu. Na ulotną chwilę zatęsknił za frontem, kiedy to walczył na nieskażonych Ziemiach Natury. Tam słońce niemiłosiernie chłostało jego bladą, wrażliwą skórę, ale i napełniało dziwną energią. Jak śmiesznie by to nie brzmiało, ale słońce wydawało się dodawać mu energii, jakby stanowiło magiczną płonącą kulę rozdając wokół siłę.

Nieposłuszeństwo bogom, a dokładniej odrzucenie ich pozbawiło ich przywileju kąpania się w złocistym deszczu, zamiast tego na wyspie rosła liczba chorych na niedobór słońca. Magowie oczywiście starali się stłamsić pogańskie myślenie, tłumacząc samopoczucie mieszkańców i samobójstwa, buntowniczością narodu, który nie potrafi pogodzić się z wielkością narodu czarodziejów i ich boskością. Pospólstwo wierzyło w słowa ludzi nauki i obawiało się przeciwstawiać magii, choć serca wciąż płonęły słabym blaskiem wiary w pogańskich bogów.

Z uśmiechem na wąskich ustach, potarł wąsa i zrobił pierwsze kroki na bruku portu Duany. Poprawił ramiączko plecaka i pospiesznie skierował się ku szerokiej Płynnej Ulicy. Zostawił Carę na statku. Zasnęła zmęczona uniesieniami i ciągłym ględzeniem. Zapłacił majtkowi, aby nie budził jej, póki nie rozładują statku. Mimo kobiecych wdzięków Cary, miał już jej dość, poza tym musiał iść do przodu. Musiał dotrzeć na wschód wyspy, a ona tylko spowalniałby go.

– Idziesz z nami!

Żołnierz w tym samym co Donovan płaszczu szarpnął kobietą. Ta ledwo stojąc na nogach, trzymała w ramionach trzyletnią zanoszącą się płaczem córkę. Twarz miała wychudzona i brudną, a wokół niej rozsypywała się strąki niegdyś blond włosów. Teraz przypominały zszarzałą słomę.

– Miejcie litość dla mojej córki! – zawodziła kobieta, popychana do przodu przez jednego z żołnierzy, kiedy to drugi szedł przodem, wskazując drogę ku celom.

– Każdego zdrajcę traktujemy tak samo.

– Każdy zdrajca zasługuje na śmierć.

Dwa zdania bez litości wbiły się w kobietę, która w panice rozglądała się na boki. Chciała uciec? Nie miała szans. Zbyt osłabiona i z balastem w postaci dziecka w ramionach.

– Ona ledwo skończyła trzy lata, błagam was! Miejcie litość!

Ludzie w porcie posyłali jej pełne współczucia spojrzenia, ale żadno z nich nie zatrzymało się, aby jej pomóc. Wtedy wydawali by wyrok także na siebie.

Kapitan statku stał przy boi tłumaczył się innemu żołnierzowi, twierdząc że nie miał pojęcia o skrytej pod pokładem kobiecie. Z pewnością wiedział o niej, ale z całych sił pragnął ominąć karę śmierci i zatrzymać sowitą zapłatę od biednej kobiety, aby przemycić ją na północ.

– Pomżcie mi! Błagam! – Było słychać prośby zmieszane z niekontrolowanym płaczem dziewczynki. Jej chude policzki pokrywał nie tylko brud, ale i czerwień. Nieświadoma, co się dzieje wokół niej, przestraszona potężnymi żołnierzami i krzykami matki, drżała na ciele. Ludzie bezwzględni i nieczuli na jej tragedię sunęli dalej, nawet na chwile nie odrywając się od codzienności. Sprzedawania ryb, naprawiania sieci i rozładowywania doków.

– Nie stawiaj oporów, kobieto! – Mężczyzna popchnął ją silniej, niemal przewracając ją.

– Moja córeczka... – Ucałowała dziewczynkę w głowę, po czym zaczęła szeptać. Donovan nie mógł mieć pewności, ale domyślał się, że się modli. Do pogańskich bogów, aby uchronią ją przed śmiertelnymi bogami.

– Panowie.

Donovan stanął przed idącym przodem mężczyzną.

– Pułkowniku! – Zasalutowali podnosząc wyprostowane prawe ramię do góry, nieco powyżej barku. Znak oddania hołdu słońcu i wiernej walki o nie, jeśli wierzyć pogańskim wierzeniom, natomiast według czarodziei stanowił to znak potęgi i bezustannego parcia do przodu.

Żołnierze patrzyli na Donovana z szacunkiem, z powodu jego godnych podziwu odznaczeń oraz stopnia wojskowego.

– Podać swoje rangi i nazwiska i powiedzieć, co tu się dzieje? – zapytał, zaplatając dłonie za sobą i patrząc na knypków z góry. Już nie wydawali się tacy straszni, a wręcz przeciwnie. Skulili się i jeden z nich nawet zaczął się jąkać.

– T-tak j-jest!

Marynarze dalej rozładowywali statki, a kobiety brnęły do przodu zajęte swoimi sprawunkami. Nad nimi skrzeczały głodne mewy, a niebo zaczęło cicho pomrukiwać, zapowiadając nadchodzący sztorm.

– Szeregowy Kale Harmon i szeregowy Stan Salmon. Złapaliśmy zdrajczynię stanu, kiedy to starała się uciec kupieckim statkiem do Chilem. Właśnie prowadzimy ją do celi, gdzie poczeka na osąd.

– Jestem pełen podziwu waszej ciężkiej pracy i dociekliwości, aby wyłapać uciekinierów.

– Dziękujemy, pułkowniku...

Nie znali jego imienia, ale Donovanowi nie było w myśl, aby to uczynić.

– Właśnie zmierzam do koszar, więc nie widzę problemu, aby odprowadzić więźniów, kiedy to wy możecie zająć się poszukiwaniem innych statków.

Twarze mieli skonsternowane i niepewne, jednak dalsze słowa Donovana przekonały ich do posłuszeństwa.

– Kiedy będę w koszarach z pewnością wspomnę o was waszemu dowódcy, sumienni Kale Harmonie i Stanie Salmonie.

– Dziękujemy ci, pułkowniku!

Żołnierze odeszli, zostawiając Donovana uciekinierkami. Dziewczynka uspokoiła się, tak samo jak i matka. Już nie błagała o życie. Stała przed nim zasuszona, może niegdyś piękna, na co wskazywała dostojne kości policzkowe i duże oczy. Wydawało mu się, że jeśli zawieje silniejszy wiatr to zmiecie kobiete z nóg.

– Chodź ze mną.

Rozejrzał się po pełnej w gapiów ulicy. Współczucie i niechęć. Ile razy czuł na sobie pełne parzącej nienawiści spojrzenia? Nie potrafił zliczyć.

Kobieta ruszyła niczym zjawa. Milcząca i blada, pogodzona ze śmiercią. Nieświadoma, co się wokół dzieje dziewczynka miała sukienkę koloru bzu. Spraną i gdzieniegdzie naznaczoną liniami szwów. Patrzyła na Donovana wielkimi oczami w kolorze morza. Nieufnymi ale ciekymi. Gdzie podział się jej ojciec? Czy umarł na froncie, jak wielu innych, aby zdobyć żyzne i nieskażone ziemie na zachodzie? Czy po jego śmierci żona pozostała z niczym, zdesperowana i głodna zapragnęła uciec na północ?

Odeszli w kierunku Płynnej Ulicy. Poruszali się mniej uczęszczanymi przecznicami, gdzie minęli wielu błagającyh o jedzenie bezdomnych. Wśród nich ujrzeli nie tylko okaleczonych mężczyzn, ale i sieroty. W swoich przymałych bądź przydużych łachmanach wyciągali drobne rączki w kierunku przechodniów. Większość mijały ich bez cienia współczucia, inni odganiali ich kopniakami i wiązankami przekleństw. Donovan rzucił im zawinięty w chustę chleb. Rzuciły się na niego niczym wygłodniałe gołębie.

Donovan stanął w ciemnej uliczce, gdzie sięgnął do kieszeni. Kobieta zadrżała, ale nie zaprotestowała, kiedy złapał ją za dłoń i położył na niej kilka shreblinów.

– Panie, po śmierci nie potrzebne mi monet. – Postawiła córkę na ziemi i złapała kołnierz sukni. – Poza tym jestem brudną, zasuszoną kobietą, możesz znaleźć kurtyzany okazalsze i powabniejsze ode mnie.

– Nie pragnę cię, pani.

– Amy – odparła cichutko niczym myszka, na którą wyglądała ze swoją drobną twarzą i szarymi włosami. Zbyt wcześnie osiwiała i straciła większość zębów.

– Weź te monety i uciekaj. Nie portem w Sharr, zbyt wielu zbrojnych przeczesuje statki. O wiele łatwiej jest uciec portem w niewielkiej wsi na południu o nazwie Kurah. Jeśli zdołasz się tam dostać, odszukaj kapitana statku Zakrapiany Bożek, on bezpiecznie zabierze cię na północ.

– Panie... – Pokręciła głową, niedowierzając co słyszy. Czyżby to był test, czy raz jeszcze spróbowała by uciec mimo wiszącej nad jej karkiem groźnej stali? Dziewczynka u jej stóp uśmiechnęła się do Donovana swoimi trzema ząbkami. Ten poczochrał jej włosy. Amy drgnęła na ten nagły gest, ale nie odsunęła się. – Dziękuję. Nie wiem... Jak mam ci się odwdzięczyć, panie.

– Myśl, że uciekniecie i twoja córka dostanie drugą szansę od losu, to najlepsza zapłata, a teraz idź.

Kobieta schowała monety i odeszła. Kilka razy odwróciła się przez ramię, sprawdzając czy je śledzi, bądź jedynie zapragnęła zapamiętać twarz swojego wybawcy.

A on miał twarz smukłą o łagodnym spojrzeniu niebieskich oczu, orli nos i wąs nad wąskimi wargami. Z uśmiechem na nich dotarł do Płynnej Ulicy. Legendy głosiły, że niegdyś z zamku wybudowanego na górskiej ścianie wybił strumień, dokładniej z komnat królewskiej córki, która spłynęła wraz z potokiem w dół zbocza. Wartki i niepowstrzymany wodospad porwał ją w swe ramiona i utopił w spienionych falach morza Laum. Zginęła nie tylko księżniczka, ale i próbujący ją uratować strażnicy oraz wielu wieśniaków i mieszkańców dworu. Jednak to na cześć imienia księżniczki zmieniono nazwę portu i od tamtej pory nazywano go Portem Duany.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro