🧡7
Pov. Emily
Minęły dwa dni, a Jacob ciągle od nas nie odbierał. Zaczęłam się o niego martwić, więc skontaktowałam się z jego ciocią, u której się zatrzymał, i okazało się, że zgubił telefon (co nie było u niego nowością). Był piątek, trochę czasu po skończeniu mojej pracy. Nadal byłyśmy w ogromnym szoku po naszym odkryciu, więc Amber większość czasu siedziała w laboratorium, ucząc Rose nowych słów, i próbując zrozumieć program jej działania, a ja przeglądałam Instagrama w naszym salonie.
Jednak błogość początku weekendu nie mogła trwać długo. Musiał zadzwonić dzwonek do drzwi.
Za jego progiem stała postać wysokiego chłopaka o czarnych włosach i mocnym spojrzeniu. Suga.
Naprawdę chciałam w ten weekend odpocząć.
Sytuacja się powtórzyła: patrzyłam na niego oczekując, aż powie po co tam przyszedł, jednak nie od razu doczekałam się odpowiedzi.
- Mogę wejść? – spytał, a ja zbita z tropu i trochę zdenerwowana wpuściłam go głębiej.
Rozsiadł się na kanapie i zaczął rozglądać się po salonie. Zaskoczyła mnie jego pewność siebie, ale nic nie powiedziałam.
- Nieźle się tu urządziliście. J Hope mi mówił, że ty i Amber mieszkacie razem z... jakimś kolesiem. Musicie mieć wesoło, co? - podniósł jedną brew do góry, a ja przewróciłam oczami.
- Do rzeczy. Co tu robisz?
- Oprócz siedzenia i oddychania... Właściwie to szukam Amber. Jest tutaj?
Shit.
Gdybym zawołała teraz Amber, wyszłaby z piwnicy. W dzisiejszych czasach nikt nie przesiadywał w tamtym miejscu, więc mogłoby się to wydawać podejrzane, że tam przebywała. Poza tym ona chyba nie jest zainteresowana jego wizytą, a ja nie chciałam mieć znowu zrąbanego weekendu.
- Wyszła na jakiś czas. – może i w kłamaniu nie byłam najlepsza, ale chyba uwierzył. Jednak zupełnie się tym nie przejął.
- Zaczekam tu.
W jego głosie nie wyczułam ani krzty grudki. Powiedział to bez zawahania.
- Z-zaczekasz?
Pardon?
- I tak musi jeszcze tu dojść Hobi. Chyba nie masz nic przeciwko?
PARDON?!
- Chyba możesz tu chwilę zaczekać... - zamorduję się kiedyś za swoją uprzejmość.
Usiadłam więc na kanapie obok niego i przez dłuższy czas nie odzywaliśmy się do siebie. Musiałam w końcu przerwać tę nurtującą ciszę.
- Właściwie w jakiej sprawie chcesz się spotkać z Amber?
- J Hope nie daje nam spokoju z tym meczem kosza. Ale mnie się wydaje, że nie chodzi tu tylko o ten mecz. – uśmiechnął się, trochę złośliwie.
- Co masz na my-
Przerwało mi gwałtowne uderzenie do drzwi wejściowych. Ze strachu kurczowo złapałam rękę chłopaka, lecz szybko ją zabrałam z powrotem, karcąc się w myślach i rumieniąc na twarzy. Chciał widocznie to skomentować, jednak huk się powtórzył. Wstaliśmy wystraszeni, cofając się w stronę kuchni.
Za trzecim rąbnięciem, drzwi poleciały, a do środka wparowało FBI. Spojrzałam na Sugę i po chwili tego żałowałam.
W ręku trzymał pistolet skierowany na mundurowych. Widziałam w jego oczach iskrę szaleństwa.
- Zostawcie ją, bo strzelę! – wykrzyknął, a ja poczułam jak włos mi się jeży na karku.
Ją?
Staliśmy pod ścianą z szyby, przybici.
Amber kiedyś mi tłumaczyła, czym jest szachowy pat. Sytuacja bez wyjścia, nikt nie może zrobić kroku do przodu. W takim wypadku, w szachach, uznaje się remis.
Jednak teraz remis był niemożliwy.
A jednak, stało się coś, czego oboje się nie spodziewaliśmy. FBI rozbiło szybę za nami, łapiąc mnie od tyłu. Suga próbował się wyrywać. Dobrze umiał się bić, jednak w tym przypadku oni mieli przewagę liczebną. Podczas szarpaniny chłopak zdążył strzelić kulą w sufit, czym zbił szklany żyrandol. Krzyknęłam przerażona. Kawałki szkła zaczęły sypać się po podłodze.
Udało im się go obezwładnić. Leżał teraz brzuchem do ziemi, z nadgarstkami trzymanymi w tył, a do mnie dopiero wtedy dotarło, co się tu wydarzyło.
Właśnie do naszego domu wpadł oddział specjalny, Suga miał ciągle przy sobie pistolet, nasz dom jest w ruinach, a Amber... No właśnie, Amber!
Czy my, do cholery, nie możemy mieć spokojnego życia!?
Zanim się obejrzałam, jeden z mundurowych zaprowadzał Amber do samochodu.
- Dlaczego my nie mamy okien w piwnicy!? – wydarła się, a ja byłam już wystarczająco zażenowana tą sytuacją, aby zareagować na jej pytanie.
Zaczęli nas popychać w stronę wyjścia, gdy nagle do domu wszedł dorosły mężczyzna o kasztanowych włosach i małym zaroście. Miał koło czterdziestki.
- Porucznik Hank Anderson, wydział kryminalny. Przejmuję sprawę
- Nie masz uprawnień, aby zająć się tym. Co ty tu do cholery robisz? – spytał jeden z FBI, dosyć agresywnie. – Nie ważne, zabieramy dzieciaki, a my pogadamy na komendzie.
- Cholera jasna, Andersona tu brakowało! – powiedziała głośno Amber, czego nikt się nie spodziewał.
- Z szacunkiem Evans. – skierował się do dziewczyny. Skąd oni się znali? – Widzę, że jeszcze długo będziemy mieć ze sobą do czynienia. – w odpowiedzi dziewczyna przewróciła oczami.
Mundurowi większą grupką skierowali się w stronę piwnicy. Kiedy zabierali nas do „suki", po drugiej stronie ulicy zauważyłam J Hope, patrzącego z niedowierzaniem. Nasz kontakt wzrokowy szybko się urwał, kiedy cofnął się w krzaki, aby być niedostrzegalnym.
Cała panika skumulowała się w tamtym momencie. Siedziałam na fotelu, dusząc się wręcz z przerażenia i próbując nie spanikować. Łzy zaczęły cieknąć mi po policzkach, a ręce drżały jak szalone. Inni także siedzieli w strachu, jednak umiarkowanym. Pewnie byli w pewnym stopniu przyzwyczajeni do takich sytuacji, mi jednak nigdy się nie wydarzyło coś podobnego. Siedzieliśmy w ciszy, czekając co nadejdzie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro