of course i don't wanna feel better
Obi-Wan Kenobi od dłuższego już czasu czuł dziwną lekkość, gdy walczył. Było to niesamowicie dziwne uczucie, bo przecież ciążyło na nim krwawe brzemię udziału w wojnie, a ciągłe wyrzuty sumienia opadały mu na dno serca, sprawiając wrażenie, jakby, zamiast tego organu, w klatce piersiowej utkwił mu ołowiany śrut. Ciężki i niezdolny do odczuwania uczuć, niezwykłe uciążliwy nawet przy tak prozaicznych czynnościach, jakimi było pójście spać, czy później nie tyle samo obudzenie się, co wstanie z łóżka, którego ciepło było jedynym, jakim życie go obdarzało.
Kenobi kochał ciepło, całe życie go poszukiwał. Był typem wiecznego zmarzlucha, może nie tak przesadnego by trząść się z zimna na Tatooine, lecz zdecydowanie preferował, kiedy było mu ciepło do granic możliwości. To właśnie ciepło utożsamiał z komfortem, bezpieczeństwem, po części nawet i z wygodą oraz z miłością. Wszystkich tych wartości poszukiwał całe życie, jednak ostatnimi czasy poddał się i ciepło przyjęte przez całą noc przez pościel, było jedynym, które zapewniało mu choćby szczątkowo miłe uczucie. Cóż, nie mógł go już nawet czerpać z serca, od kiedy zostało ono [metaforycznie] zastąpione zimnym metalem, który był w stanie pochłaniać jego energię, ale nigdy jej nie oddawał, absorbował, a następnie wykorzystywał do własnych, niezrozumiałych celów.
Odczuwana lekkość nie tyczyła się również sumienia, które plemione grzechami i przewinieniami, dziurawiącymi je, targając jego moralnością, było cięższe niż masywny pojazd kroczący AT-AT po brzegi wypełniony droidami wszelakiej maści.
To było powierzchowne, zewnętrzne, jakby tu o jego skorupę chodziło [swojego wewnętrznego „ja” by nawet o to nie podejrzewał, zbyt bardzo wyzute wszelakich uczuć było od dłuższego już czasu].
Gierki myślowe były zbędnym upiększeniem jego chaotycznego toku przemyśleń, gdyż dla niego w pełni jasnym było, co doprowadziło do takiego lekkiego stanu rzeczy, a przemyślenia rodem z najpiękniejszej poezji miały na celu jedynie mu ten ciężki do zgryzienia orzech upiększyć, zachęcić do powolnego i majestatycznego wręcz wgryzania się w niego, kontemplując każdy, najdrobniejszy nawet jego aspekt; ignorując generalną gorycz na rzecz słodkawego, ledwie wyczuwalnego posmaku.
Posmak ten, rzecz jasna, nie wynikał z istoty problemu, nie miał fizycznie takiego prawa, był zaledwie posypką, nałożoną przez konsumenta, by strawić gorycz w przyjemniejszych warunkach.
Przypomniało mu to nieco przyjemnie delikatną kapsułkę kryjącą w sobie piekące w język i gorzkie płynne lekarstwo.
Cóż, tabletki połykało się jak najszybciej, by oszczędzić sobie niepotrzebnej styczności obrzydliwego wnętrza z kubkami smakowymi.
Tracił zbroję.
Przełknął myśl, wierząc, że uda mu się ją odgonić.
A jednak utknęła mu ona w połowie drogi, formując się w gulę, co do pochodzenia której generał nie był już ani w połowie pewny — mogła być wytworem jego wyobraźni, mogła być rzeczywistym symptomem jego nadmiaru myślenia.
Tracił zbroję.
Gorycz zaczęła wypływać, zalewając gardło mężczyzny, doprowadzając go do niezwykle słabego uczucia, jakby dławił się wyimaginowaną cieczą. Mistrz Jedi, generał jednego z bardziej sukcesywnych legionów ginął właśnie nie na wojnie, wśród bitewnego zgiełku, a we własnym pokoju pod wpływem niezrozumiałej siły snu na jawie.
Nie był jedynym, który poszczególnych, ograniczających ruch, fragmentów zbroi zaczął się pozbywać — był po prostu pierszym, który odważył się na taki ruch.
Na samym początku wojny, żywiąc nadzieję, że konflikt (bo, choć doskonale wiedział, jak było naprawdę, wierzył, przekonywał się, że to nic poważniejszego) zakończy się stosunkowo szybko, dbał o siebie, chronił się, nosząc całą zbroję i uniżając się do roli żołnierza Armii Republiki. Nie generała, którym był, a zwykłego żołnierza, którego celem było wykonać rozkaz i zostać mięsem armatnim, kiedy sytuacja tego wymagała. A, o zgrozo, wymagała często.
Wojna była jak złośliwa macocha, która przygarniała wszystkie sieroty — dzieci obszaru nią objętego — wbrew ich woli. Była wymagająca, nieprzewidywalna, zmienna, jakby wiecznie na coś obrażona, poszukująca zemsty na byłym małżonku [pokoju], choć to ona go zdradziła i wciąż w tym trwała. Nieuczciwie adoptowane dzieci były tymi, którym za nierozwiązywalne problemy rodziców, obrywało się najmocniej. To nie absrakcyjne pojęcia definiowane różnie w zależności od kultury cierpiały, to wszelakiej maści istoty żywe traciły życie, bądź miały odczuwać skutki wojny do samego swojego kresu, bo życie to było już zbyt mizerne, by zasługiwać na tą potężną nazwę.
Bycie generałem nie było jego powołaniem. Bycie kimkolwiek bardziej związanym z wojskiem takowym nie było. Nie był aż tak ekstremistycznym pacyfistą, jak Satine, której imię wciąż go bolało nawet w myślach, zawsze wierzył, że jest lepsze wyjście od wojny, jednak oblicze Wojen Klonów pokazało mu, że jeśli trzeba było, umiał walczyć.
Umiał, owszem, ale jakim kosztem?
Tracił przyjaciół.
W ilu pogrzebach Jedi uczestniczył, od rozpoczęcia wojny, nie umiał nawet zliczyć. Nie warto było, bo było to tym bardziej dołujące, że żył ze świadomością, iż nie każdy zmarły otrzymywał możliwość godnego pochówku. Niektórzy ginęli zbytnio zmasakrowani, by było co zbierać, innym towarzysze odprawiali prymitywny, umowny wieczny spoczynkek. Kenobi wierzył, że wszyscy, niezależnie od formuły obrzędu, zjednoczyli się z Mocą.
Zazdrościł im tego, choć zazdrości starał się wyrzekać jak niczego innego. Byli martwi, nie musieli fizycznie przeżywać żadnej okropności, która spotkała galaktykę od pamiętnej bitwy na Geonosis i każdej, która miała się jeszcze wydarzyć, aż w końcu zwaśnione strony dojdą do jakiegokolwiek porozumienia. Dla Obi-Wana było to coraz trudniejsze do uwierzenia, bo mimo, że konflikt trwał już prawie trzy lata, było tylko gorzej i nie zanosiło się na żadne nawet widmo zgody. Żadnego ważnego momentu nie obwoływał już w umyśle przełomowym punktem diametralnego zwrotu akcji — ileż takich już takich przeżył w ciągu tej rzeźni, z których żaden nie przyniósł oczekiwanego skutku!
Nie było sensu. Nie było w co wierzyć, nie było po co żywić nadziei, nie było nawet po co się przywiązywać, bo w łatwy sposób można było stracić przyjaciela.
Mistrz Jedi najpierw pozbył się zbędnego pancerza, w podobnym czasie jak Anakin, idąc jego śladem, przeszedł próby, lecz nieoficjalne, w formie udziału w walce. Nie miał już ucznia, dla którego musiał przeżyć, żeby nie powtórzył jego ścieżki, tracąc mistrza na półmetku. Nienawidził się za ten tok rozumowania, bo czymże różniło się stracenie bliskiej osoby w trakcie, czy po teoretycznie ostatecznym ukształtowaniu się w Mocy? Czy w ogóle można było mówić o takim stanie rzeczy? Czy ktokolwiek kiedyś poznał całą Moc, wszystkie jej tajniki, a co najważniejsze, zdołał jej przy tym prawdziwie doświadczyć?
Jako kilkuletni młodzik był przekonany, że każdy pełnoprawny rycerz Jedi uczestniczył zna całą Moc — można mu było jednak wybaczyć tę dziecięcą naiwność, dopiero poznawał jej działanie i był tym zafascynowany! Z czasem jak dorastał, a co za tym idzie, codzienne treningi stawały się coraz bardziej wymagające, urocza wiara została wymieniona ostrym realizmem i logiką, które podpowiadały mu, że niemożliwym byłoby, żeby każdy z tak wielu Jedi był w stanie okiełznać Moc; w późniejszych etapach życia, zdążył się domyśleć, że nawet tak idealizowany mistrz Yoda nie posiadł tej potęgi.
Przerażało go to, jak wielu Padawanów tak teraz kończyło. Zdawali testy, bo wojna, w której wir byli wrzucani, sprawdzała ich najlepiej. Była sztucznie wywołaną selekcją naturalną, która, szczególnie w młodszej grupie wiekowej, robiła porządny przesiew najsilniejszych jednostek.
Kenobi nie raz był świadkiem śmierci jakiegoś Jedi, często nawet tych, których uważał za wiele potężniejszych od siebie. A z każdą kolejną odczuwał coraz większy bezsens dalszego przeżycia.
Zdjął niepotrzebny pancerz, bo blokował mu ruchy i militaryzował pokojowego wojownika, za których mieli się Jedi. Taka była oficjalna wymówka jego decyzji, za której wielkodusznym wydźwiękiem poszło wielu innych. Obi-Wan czuł się źle, bo zdawał sobie sprawę z tego, ilu mogło umrzeć przez jego głupią fanaberię. Czuł się podwójnie źle, bo sam tym czynem liczył na śmierć. Prostą, krótką i jak najmniej bolesną. Bał się tortur podobnych, lub gorszych od tych, które przeżywał przed samym początkiem wojen klonów. Bał się cierpienia, choć w zasadzie powinien być na nie przygotowany. Bał się dalszego życia, bo nie wiedział, co jeszcze mogło przynieść, a póki co tylko ciągle pogarszało wcześniejszy stan.
Zakryte ciężkim pancerzem zostawił tylko te części ciała, których zranienie mogło boleć, lub w najgorszym wypadku wykluczyć go z udziału w walkach, pozostawić z poczuciem skrajnej bezużyteczności i z niewygodnymi myślami.
Niezwykle szybko podjął jednak decyzję o zdjęciu napierśnika. Swoje serce zostawił zakonowi Jedi, Republice, a czuł się nieustannie przez te instytucje zdradzany. Poza tym stopień generała i wszystkie obowiązki z nim związane ciążyły na jego sercu wystarczająco mocno i nie było potrzeby bezcelowo kłaść na nim kolejnego obciążnika.
Nie było też sensu chronić organu zepsutego do takiego stopnia, że wydawałoby się, iż za niedługo miał się rozpaść sam z siebie.
Wręcz przeciwnie, mężczyzna go jeszcze zamęczał wlewając w siebie niebotyczne ilości kafu. Wierzył, że pomoże mu się to skupić, zebrać spokojne myśli po walce, lub doda mu sił podczas niej, wiele razy jednak kończył trzęsąc się w swojej kajucie, niemal płacząc przez szkodne skutki jakie wyrządzała w jego organizmie.
Nie umiał przestać, wciąż wierzył, że w końcu zacznie przynosić długotrwałe efekty. Nie przynosiła. Był ciągle tylko zmęczony. Po prostu zmęczony bez żadnego większego rozwinięcia.
A wojna wymagała posiadania ciągłych nieograniczonych wręcz pokładów energii, na które coraz częściej nie miał zwyczajnie siły.
Chciał się poddać, choć godziło to w jego honor. Chciał odpuścić, czuł, że podświadomie to robi, jednak jednocześnie wizja zrobienia tego... bolała. Nie chciał, nie znosił być tchórzem, choć na dobrą sprawę, chyba nikt za tym nie przepadał. Nie umiałby zawieść już nikogo więcej, choć każdej jego niedociągłości, niekoniecznie nawet prowadzącej do porażki, towarzyszyło wrażenie jakby rozczarował wszystkich, którzy na niego liczyli.
Odpowiedzialność, jaka została na niego narzucona wraz z tytułem generała, przytłaczała go zbyt bardzo. Nienawidził jej. Nie po to całe życie uczony był pokojowych rozwiązań, by teraz zmieniać się o sto osiemdziesiąt stopni, rzucając się wszędzie w wir walki.
Nie mógł nic realnie zrobić.
Mógł tylko walczyć, by nie mieć podstaw do wyrzucania sobie bezczynności, choć nawet ta walka nic nie dawała.
Tracił, nieustannie wszystko i wszystkich tracił, a straty bał się tak mocno, jak niewielu rzeczy na tym świecie. Strata towarzyszyła mu od początku życia — szybko został odebrany rodzicom, stracił dzieciństwo na rzecz w zamyśle chwalebnego, w praktyce wadliwego celu, stosunkowo szybko spotkało go widmo straty całego życia, jakie do tej pory znał, a ostatecznie stracił mistrza wtedy, gdy potrzebował go najbardziej, na samym końcu drogi szkoleniowej.
Poniesionych strat było wiele więcej, a każda kolejna bolała jeszcze bardziej. Stracił ukochaną, stracił Ahsokę, ciągle tracił też Anakina, jego zaufanie, drogę porozumienia z nim.
Był temu wszystkiemu winny.
Satine została zamordowana, by pomścić cierpienie, które to Kenobi sprawił Maulowi. Oh, o ile to wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby to on stracił wtedy życie, a nie ktoś tak lepszy od niego.
Ahsoka odeszła, bo nie umiał stanąć w jej obronie, zamiast tego był tylko wiernym pieskiem rady, wysyłanym na każde zlecenie, które zazwyczaj był gotów wypełnić.
Anakin zasługiwał na lepszego mentora, Obi-Wan doszedł do tego wniosku po pierwszym dniu spędzonym z nim i od tego czasu myśl ta nie odstąpiła go ani na chwilę. Był nieidealny, jeśliby nie powiedzieć, że najgorszy z możliwych. Najgorszy a z jakiegoś powodu wybrany. Skywalker był Wybrańcem, był wyjątkowy, zasługiwał na kogoś, kto mógłby świadomie przekazać mu całą potrzebną wiedzę.
Rudowłosy nie widział już więcej sensu w ochronie samego siebie, szybko więc zrzucił już ostateczne żołnierskie emblematy — ochraniacze przedramion, które służyły mu za wygodne miejsce do przymocowania komunikatora tak, by w każdej chwili mógł powiadomić towarzyszy o tym, gdzie w danej chwili był.
Nieustannie był w stanie ciężkiej depresji, która nie poprzestała na definicji jego stanu, musiała iść dalej i pogarszać mu go nieustannie.
Lecz o tym nikt nie musiał wiedzieć.
Spojrzał kątem oka na datapad z włączonym tomikiem poezji, w którym ostatnimi czasy zaczytywał się, chłonąc każdą zgrabnie ukrytą metaforę, każde przesłanie. W tych czasach nawet wiersze traciły swój urok, wszystkie prawiły jakby tylko o jednym, po prostu pod różnymi ujęciami, a ich częścią wspólną był wszechobecny pesymizm, w wyjątkowych przypadkach zakrywany pełnym sarkazmu rzekomo optymistycznym podejściem.
Chciał się oderwać i przynajmniej w nich zdobyć potrzebne mu ukojenie, jednak coraz rzadziej czerpał z nich jakąkolwiek przyjemność.
Nie potrzebował więcej metafor w życiu, gdy sam doświadczał najpotężniejszej z nich na własnej skórze — zbroja, którą tracił, była jego głośnym, lecz niesłyszalnym błaganiem o pomoc, krzykiem o traconych wraz z jej fragmentami chęciach do życia.
Oczy zaczynały mu się kleić, lepione dodatkowo łzami, które z bezsilności napłynęły mu do nich, jakby to przynajmniej one na tym całym świecie nie mogły pozostać na swoim miejscu, trzymając się tak umiłowanego przez Kenobiego porządku.
Czuł, że musi iść spać, że dłużej zwyczajnie nie wytrzyma, i choć wiedział, że niewiele minie, nim obudzi się dręczony przez koszmary i tak skorzystał z chwilowego, tak błogiego znużenia, z nadzieją, że choć na ten krótki czas zdoła odpocząć, bądź cień tego upragnionego odpoczynku odczuć.
Niewiele musiało minąć, by zasnął z myślą towarzyszącą mu ostatnio coraz częściej — jakże chciał się już nie obudzić.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro