Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXI

OBECNIE

            Ostrzę moje ukochane noże przy okazji czyszcząc je ze szkarłatu, który skapuje na perski dywan pod moimi nogami. Pomarańczowo-błękitny ogień płonący niespokojnie za ozdobną szybą kominka, trzaska co jakiś czas do wtóru niecichnących wrzasków wydobywających się z otchłani piwnicy. Kot w szponach mrozu, mróz w pazurach kota, strach w cieniu nieustającego bólu... Kolejna kropla jeszcze świeżej krwi opada z ledwo słyszalnym dźwiękiem zagłębiając się w drogocenny materiał. Mój wyczulony słuch rejstruje ciężkie kroki w korytarzu. Przerywam ostrzenie noży i wsłuchuję się w charakterystykę chodu, który przybliża swego właściciela do wrót salonu z każdą sekundą. Drzwi otwierają się z delikatnym skrzypieniem. Nie muszę spoglądać w ich stronę by wiedzieć z kim mam do czynienia.

-Myślisz, że to prawda co mówią o kotach Buffy? - zadałam pytanie w zamyśleniu zupełnie zbijając z tropu dziesiątkę, której oblicze stanowiło szczyt obojętności.

-Że mają dziewięć żyć? - odpowiedział pytaniem na pytanie mężczyzna. Pokręciłam głową.

-Nie. Że zawsze spadają na cztery łapy... - odparłam rozciągając usta w upiornym uśmieszku. Minęła chwila nim do osiłka dotarło co mam na myśli.

-Chcesz to przetestować? - spytał po dłuższej chwili milczenia. Uśmiechnęłam się szerzej, a w moich oczach ukazały się iskierki obłędu.

-Z chęcią. - odrzekłam wesoło. Buff zacisnął usta w wąską kreskę. Czyżby miał coś przeciwko?

-Panno J., dwójka z Narrows dostarczyła nam właśnie wieści. Czarna Maska... - zmienił temat, a ja wrzuciłam sobie do ust kolorowego żelka doskonale wiedząc co zaraz powie mój podwładny. - nie żyje. Został...

-zamordowany przez Red Hooda. - dokończyłam za niego uśmiechając się przebiegle. Buff spojrzał na mnie marszcząc ledwie dostrzegalnie lewą brew. Dla kogoś postronnego mogłoby to nie odstawać od jego zwyczajowej przenudnej powagi, ale ja doskonale wiedziałam, że ten mimowolny gest oznaczał zdziwienie.

-Zgodnie z przewidywaniami. - rzekłam zacierając ręce. - A co z Red Hoodem? Kto zgarnął nagrodę? - zapytałam wyszczerzając zęby w uśmiechu. Tatuś będzie ze mnie dumny... Buff westchnął. Przestałam się uśmiechać.

-Nikt. Wszyscy, którzy podjęli próbę nie wrócili... - odpowiedział beznamiętnym tonem, a ja zazgrzytałam zębami.

-Więc tak chcesz się bawić Czerwony Kapturku? Wilk nie działa? Trudno! Naślę na ciebie całe stado...

-Jakie są rozkazy panno J.? - zapytał Buffy, a ja uśmiechnęłam się podle.

-Sto milionów za głowę Red Hood. -powiedziałam, a echo moich słów poniosło się po holu przy akompaniamencie krzyków z piwnicy.

-Niezła sumka! - gwizdnął z zachwytem Victor Zszaz wchodząc bezszelestnie do wielkiego salonu.

-Może być twoja. - rzuciłam wesoło mrugając do niego. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Choć jeden porządny płatny morderca!

-Z przyjemnością odetnę głowę Kapturowi, ale jestem tu z innego powodu. Slade Wilson wyznaczył cenę swojej współpracy... - odparł Victor. Moje palce znów znalazły się na ostrzu noża polerując piekielnie ostrą klingę.

-Jaką? - zapytałam po dłuższej chwili. Seryjny zabójca westchnął.

-syna. - odrzekł krótko Victor. Zmarszczyłam brwi.

-To weźcie jakieś dziecko z ulicy i po problemie. - rzuciłam machnąwszy dłonią. Skrytobójca pokręcił głową ze śmiechem.

-Chodzi o jego syna, który jest więziony przez australijski wywiad. - dodał, a ja przewróciłam oczami.

-Więc go wyciągnij. - powiedziałam. Victor zmarszczył czoło.

-A co z Czerwonym Kapturkiem? - zapytał. Rozciągnęłam usta w okrutnym uśmiechu szaleńca.

-Wataha wilków już po niego zmierza... - odrzekłam ściszając niebezpiecznie ton. Viktor uśmiechnął się oczami wyobraźni zapewne widząc rozszarpane szczątki. Zabawa dopiero się zaczyna...

-Jeszcze jedno, czy mogę potorturować kota przed wyjazdem? Mamy wiele niedokończonych spraw... - dodał jeszcze kierując się do wyjścia. A w jego oczach ujrzałam iskierki okrucieństwa. Uśmiechnęłam się radośnie.

-Oczywiście, że tak. - odparłam, a uradowany Victor udał się przyspieszonym krokiem do piwnicy. Spojrzałam na Buffa.

-Coś jeszcze? - zapytałam mając nikłą nadzieję, że być może mój kochany tatuś się odzywał. Nieszczęśliwie osiłek pokręcił przecząco głową i opuścił salon, a wielkie wrota zatrzasnęły się za nim z hukiem. Powróciłam do ostrzenia noży. Dziś zamierzałam udać się na jedną z moich ''szczęśliwych'' nocy szerząc optymizm wśród powagi Gotham...


Spoglądam z uśmiechem na znudzonych swoją poważną egzystencją pracowników hali produkcyjnej. Są jednymi z zarażonych... i to w zawansowanym stadium. Sięgam po sprey sprezentowany mi przez mojego tatusia na gwiazdkę. Zakładam wieczny krwawy uśmiech by nikt mnie nie rozpoznał zgodnie z życzeniem władcy śmiechu. Z radością i adrenaliną płynącą w mych żyłach wraz z błogim szaleństwem zeskakuję z parapetu jednego z gigantycznych okien i psikam spreyem prosto na dwóch strażników niedaleko taśmy produkcyjnej. Zaskoczeni mym towarzystwem sięgają po broń dopiero w momencie, gdy już dawno ją im zabrałam. Wybucham sadystycznym śmiechem. W hali słychać krzyki i rumor. Zarażeni uciekają. Tymczasem dwóch strażników zaczyna się śmiać. Śmieją się i śmieją, a ja śmieję się wraz z nimi. Chwilę później ich śmiech cichnie... Spoglądam na uśmiechnięte trupy i zaczynam śmiać się na nowo. Ich kończyny są komicznie powyginane, oczy szeroko otwarte i pełne przerażenia, a skóra kredowobiała. Śmierć ze śmiechu! Jakie to cudowne! Odbezpieczam moje Glocki i bez najmniejszego problemu trafiam w kolejnych pracowników. Ich wrzaski przypominają mi mojego kochanego tatusia. Moją rodzinę. Uśmiecham się radośnie pozwalając sobie na chwilę nostalgii, a moje trupioblade palce niemal automatycznie odnajdują ostrze Ka-Bara. Przykucam przy trafionej w brzuch kobiecie krztuszącej się własną krwią. Patrzy na mnie oczami pełnymi przerażenia i błagania o litość. Powaga bije od niej niczym drugie serce. Unoszę nóż... Nagły strzał wytrąca mi z dłoni ostrze, a kula muska delikatnie czubki moich palców. Odruchowo chowam dłoń. Celuję moim pistoletem w miejsce, w którym powinien znajdować się strzelec. Jednak już go tam nie ma. Nim moje otępione nagłością wydarzeń zmysły zdążą mnie zaalarmować ktoś przewraca mnie przygwożdżając do brudnej podłogi.

-Smile... Pomyśleć, że tyle szumu o jedną wątłą dziewczynę. - zaśmiał się Red Hood. W ułamku sekundy wyciągnęłam z rękawa kartę i poraziłam prądem antybohatera. Odskoczył ode mnie, a ja podniosłam się i wycelowałam w sam środek jego czoła pociągając za spust. Uchylił się, rzucając w moją stronę ładunkiem wybuchowym. Rzuciłam się na ziemię. Gdy wstałam nigdzie nie było widać mojego wroga. Westchnęłam.

-Jeśli chcesz coś zrobić dobrze, zrób to sam. - mruknęłam pod nosem przeładowując broń. Sama zgarnę te sto milionów...

-Sto kawałków za moją głowę. Aż takim wyzwaniem dla ciebie jestem? - zaszydził młody mężczyzna. Roześmiałam się.

-Wyzwaniem? Jesteś elementem planu... Już niepotrzebnym niestety.- odparłam z wyraźną groźbą w głosie.

-A ty przereklamowaną naśladowczynią. Joker, Harley, a teraz ty. To naprawdę robi się już nudne. -odrzekł. Zacisnęłam pięści.

-To ty jesteś nudny. Zupełnie jak nietoperz. Ale zaraz... byłeś przecież jednym z jego pupilków! - syknęłam z uśmiechem. Odezwały się strzały, zgodnie z moimi przewidzeniami. Schowałam się za taśmę rzucając granatem. Mrugnięcie później nóż wbił się o milimetr o mojej twarzy. Roześmiałam się.

-Pudło! - wykrzyknęłam entuzjastycznie. Red Hood wyciągnął z kieszeni detonator. Cholera...

Rzuciłam się na niego z całym impetem. Jakimś piekielnym cudem zdołał utrzymać równowagę i wycelował pięścią w mój nos. Uchyliłam się przed ciosem traktując jego kolano low Kickiem, który z kolei on przechwycił. Wbiłam w niego kartę z diamentowymi szlifami. Syknął z bólu, puszczając moje kolano. Wykonałam celnego kopniaka z półobrotu. Jego nóż przeorał mi policzek. Moja pięść walnęła w jego brzuch. Jego kopniak trafił w mój bok. Moje ostrze utkwiło w jego ramieniu. Cios, przechwycenie, cios... Z wściekłością poczęłam zauważać, że walka jest okrutnie wyrównana... W którymś momencie odepchnęłam go i zdołałam wyciągnąć pistolet i strzelić. Niestety wykonał salto w powietrzu i zamiast trafić w skroń kula trafiła w nogę. I to nawet nie w jakąś tętnicę! Ale na moje szczęście strzał dał mi czas na kolejny. I tym razem nie spudłuję...

Moje kredowobiałe palce ledwie musnęły spust, gdy batarang przebił na wylot moją dłoń. Fala paraliżującego bólu rozlała się po moim ciele. Upuściłam glocka z wrzaskiem upadając na ziemię. Zaciskając zęby drugą dłoń uniosłam w górę wysuwając z rękawa kartę z mikroładunkiem wybuchowych akurat w momencie, gdy kolejny przeklęty batarang przebił mi nadgarstek na wylot jednocześnie przygwożdżając mnie do pobliskiej ściany. Wydarłam się z bólu, frustracji i płynącej w moich żyłach wrzątkiem nieposkromionej wściekłości. Gorąca krew spłynęła po bladych moich dłoniach.

-Smile... - odezwał się beznamiętnym tonem nietoperz patrząc na mnie z góry. Robin spojrzał na podnoszącego się z ziemi Red Hooda. Zrozumiałam w jednej chwili co się tu wydarzyło.

-Wezwałeś go. - warknęłam jednocześnie zaczynając się śmiać. Wygrałabym...

-Nie tylko jego. - odparł wesoło Kaptur, a ja usłyszałam dźwięk znienawidzony przeze mnie od dnia narodzin... syreny policyjne. Szarpnęłam się, ale to tylko wzmogło promieniujący od nadgarstków potworny ból.Wrzasnęłam.

-Kim jesteś? - zapytał ze zniesmaczeniem Robin podchodząc do mnie i kierując swe dłonie ku mojemu wiecznemu uśmiechowi kryjącemu moją tożsamość. Szarpnęłam się po raz kolejny wywołując następną falę bólu i zawroty głowy. Nie mogę złamać zakazu tatusia... Nie mogę!

-Sam chciałbym wiedzieć. - dodał komisarz policji, który właśnie wszedł do hali. Policjanci i SWAT otoczyli to miejsce, a ja zdałam sobie sprawę, że jestem w potrzasku. Służby medyczne zaczęły biegać wokół okazów tej podłej powagi niszcząc mój optymizm. Robin zdjął moją maskę i odsunął się z szeroko otwartymi oczami. Wszyscy wokół doznali szoku i stali patrząc na mnie w oniemieniu. Uśmiechnęłam się szyderczo. Jakby spodziewali się kogoś innego...

-Lucy... - wyszeptał Robin niedowierzając. O co mu chodziło? I skąd znał moje imię? Przecież ja go nie znałam...prawda?

-Lucy Johnson...co się z tobą stało? - zapytał kręcąc głową komisarz. Wzdrygnęłam się. Znowu to nazwisko... Tortura mojego umysłu ogarniętego błogim szaleństwem...

-Skąd ta powaga? - zapytałam, po czym wybuchłam śmiechem przy niemal namacalnym przerażeniu i niedowierzaniu zgromadzonych oraz krwi cieknącej po moich zdrędtwiałych z niemiłosiernego bólu nadgarstkach.










Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro