Rozdział XV
OBECNIE
Moje myśli się śmieją... Moje serce przyspiesza w rytm szybkiego biegu... Mój nóż ocieka szkarłatem... Mam misję. Mam cel. Mam przeznaczenie. I wypełnię je choćbym miała wydrapać sobie drogę wśród oziębłych gnijących trupów...wypełnię je. Z mojej twarzy nie schodzi uśmiech. Krwawy uśmiech na czarnym tle. Czerwono-niebieskie światła oświetlają smętne ulice, a ryk syren słychać już niemal w całym mieście. Kryję się wśród cieni i przeskakuję dachami. Skaczę i plączę się wśród labiryntu nieuczęszczanych uliczek. Zostawiam za sobą lipne tropy i uśmiechy...dziesiątki uśmiechów... Klinga mojego stalowoszarego ostrza pochłania powagę tego zniszczonego świata niczym gąbka wodę. Na ciemnym niebie iskrzą miliardy jasnych punkcików. Nawet gwiazdy zdają się tej nocy uśmiechać. Księżyc w pełni przemawia do mnie swym odległym głosem - Uśmiech Lucy, uśmiech!... Ta noc nie jest taką pierwszą... i na pewno nie ostatnią... Skręcam za róg i wpadam jak burza do czynnego fast fooda. Drzwi zamykają się za mną z hukiem. Na mojej osobie zatrzymuje się cała galaktyka spojrzeń. Uśmiecham się szerzej pod wiecznym krwawym uśmiechem, który zgodnie z życzeniem mojego ukochanego tatusia kryje moją tożsamość. Macham wszystkim obecnym, a krew skapująca z mojego okazałego noża rozchlapuje się po wnętrzu baru. Ludzie wstają, rodzice zakrywają sobą swe dzieci, a wszechobecny szok i przerażenie jest niemal namacalne. Bawi mnie to. Ich wieczna powaga... Wszyscy są tacy sami... Pracowniczka stojąca za ladą ukradkiem wyciąga z kieszeni telefon komórkowy. Wydaje jej się, że jest dyskretna...idiotyczna myśl, którą podsunąć potrafi tylko jeszcze idiotyczniejsza powaga... Powaga, powaga, powaga...Gdybym miała wybrać jedną jedyną rzecz, która miałaby bezpowrotnie zniknąć z tego moralnie zdewastowanego świata wybrałabym właśnie ją... okrutną, obojętną, wieczną powagę. Telefon kobiety ląduje przygwożdżony do ściany z ogłuszającym świstem przez wyrzucony niemal bezmyślnie z moich rąk nóż. Kilka osób zaczyna krzyczeć. Ludzie w panice zrywają się ze swoich miejsc i uciekają ile sił w nogach. Przepychają się łokciami pomiędzy innymi trzymając się podstawowej zasady dżungli - przetrwa silniejszy. W ciągu krótkiego czasu zwykła kolacja w fast foodzie zmieniła się w kompletny chaos, w którym brutalne instynkty biorą górę. Wybucham śmiechem rozkoszując się widokiem i żywym dowodem na to, że wszyscy jesteśmy szaleńcami. To takie zabawne. Wystarczy iskra by rozpalić płomień. Wystarczy zwykły prosty czynnik by rozpocząć reakcję łańcuchową. Wystarczy strach. Lawiruję wokół przerażonych uciekających ludzi podziwiając anarchiczną symfonię strachu i ludzkiej natury. Idę w stronę lady, za którą kryją się pracownicy. Jeden z nich, ciemnoskóry facet z afro w żółtej firmowej koszulce wyskakuję zza lady, ale widząc mnie momentalnie wskakuje za nią z powrotem. Jednym susem wskakuję na ladę i siadam na niej zwieszając nogi w powietrzu. Spoglądam na kryjących się w dole ludzi. Jedna brunetka rzuca się biegiem do tylnych drzwi na zapleczu. Wyciągam z kieszeni moich podniszczonych dżinsów talię kart Czarnego Piotrusia. Ze znudzeniem rzucam nią w uciekającą kobietę. Pada na ziemię porażona kilkudziesięcioma woltami zamkniętymi w niebezpiecznym na pozór zwyczajnym płaskim kawałku tekturki. Nie ma to jak wesołe niespodzianki! Czwórka pracowników fast fooda patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami.
-Chcesz pieniędzy? Proszę weź je sobie! Weź je wszystkie! - odzywa się jasnowłosy mężczyzna wstając. Jego koledzy w żółtych polówkach kiwają zachęcająco głowami. Parskam.
-Nie chcę waszych cholernych pieniędzy. Nie potrzebny mi bezwartościowy papier. - odpieram po raz kolejny w ciągu miesiąca, trzech miesięcy, a może tygodnia? Czas jak zwykle mnie nie obchodzi. Nie jestem już dłużej jego więźniem. Pracownicy mierzą mnie pełnymi dezorientacji spojrzeniami. Nagle Azjata w okularach zrywa się na równe nogi i wpatruje się we mnie intensywnie. Przechodzi go dreszcz połączony z jednoczesnym olśnieniem. Zna mnie. Wie kim jestem. Widzę to w jego oczach.
-Chcesz żebyśmy się uśmiechnęli, prawda? Tylko tyle i zostawisz nas w spokoju, tak? - pyta wyciągając ręce przed siebie jakby próbował uspokoić dzikie zwierzę. Nie podoba mi się to...Tyle, że w zasadzie ma rację...prawda?
-Karina, Albert, Kingo uśmiechnijmy się miło, a ta sympatyczna dziewczyna nie zrobi nam krzywdy... - zwraca się do swoich przyjaciół mężczyzna jednocześnie nie spuszczając ze mnie spojrzenia swych ciemnych tęczówek. W co on ze mną pogrywa? Ścięta na boba ruda dziewczyna, jasnowłosy mężczyzna i ciemnoskóry spoglądają ze zwątpieniem na Azjatę. On natomiast ponagla ich kiwaniem głową. Przekręcam głowę na bok. Czy to jakiś podstęp? Patrzę na pracowników, którzy wykrzywiają swoje usta w coś na kształt uśmiechu... ale w ich oczach dostrzec można jedynie bezgraniczne przerażenie. Stoją tak przede mną z marnymi imitacjami uśmiechów zakrywając prawdziwe oblicze powagi, a ja mam nieodparte wrażenie, że o czymś zapomniałam... Że coś mi umknęło... Że ludzie przede mną chcą mnie wykiwać...I gdy moje wyczulone zmysły rejstrują sygnał połączenia coś w moim ogarniętym błogim obłędem umyśle zaskakuję, a ja kieruję spojrzenie w mgnieniu oka na brunetkę z telefonem przy uchu, która zdążyła się już pozbierać po porażeniu prądem.
-Oszuści! - wykrzykuję po czym strzelam brunetce prosto w tętnicę udową. Momentalnie upada na podłogę i wypuszcza z trzęsących się dłoni komórkę z krzykiem.
-Nie! - wrzeszczy Azjata i rusza na mnie. Nim zdąży jednak wykonać jakikolwiek cios kula przebija jego prawą łydkę na wylot. Szarżującemu i uciekającemu zawsze strzelaj w nogi. Szybko zderzy się z brudną rzeczywistością. Ha ha ha! - odbijają się w mojej głowie słowa mojego ukochanego tatusia. Zawsze ma rację... Azjata wydziera się pełnym bólu okrzykiem. Reszta ucieka. Spoglądam na nich przez chwilę zastanawiając się czy te marionetki zdrowego rozsądku wiedzą czym jest prawdziwy uśmiech.
-Dlaczego? - wyrywa mnie z rozmyślań rozpaczliwy ton wijącego się u moich stóp Azjaty. Spoglądam na niego słysząc huk otwieranych i zatrzaskiwanych drzwi, którymi właśnie uciekają pozostali. Spoglądam na mężczyznę.
-Dlaczego co? - odpowiadam pytaniem na pytanie patrząc w jego ciemne tęczówki. Po jego czole wolno toczą się kropelki potu, a pod przestrzeloną nogą rozpływa się rdzawoczerwona kałuża.
-Ona nie rozumie! To bezmyślna porąbana psycholka! - dobiega mnie pełen wściekłości i frustracji głos wykrwawiającej się brunetki. Patrzę w jej stronę.
-Wszyscy jesteśmy psycholami. - mówię tylko wzruszając ramionami. Kobieta wybucha pustym śmiechem.
-Zamkną cię w Arkham popieprzona wariatko! - kwituje brunetka pełnym złości tonem. Przewracam oczami. Azjata przede mną krztusi się krwią.
-Dla...cze...go? - wykrztusza wciąż z siebie raz po raz. Pytanie, które przypomina mi przeszłość. Kucam przy nim i uśmiecham się.
-Ponieważ Gotham to cmentarzysko, a ludzie to grabarze. Poważni szaleńcy, którzy nie potrafią pojąć, że szaleństwo to jedyna droga by przetrwać...a skoro wszyscy trwamy, wszyscy musimy być obłąkani. - odpowiedziałam, a w oczach Azjaty ujrzałam błysk zdziwienia. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Uśmiechnęłam się szerzej wyciągając zza paska nóż. Lubię zaskakiwać. - Poza tym nie jestem sympatyczna. - dodałam z rozbawieniem, po czym jednym płynnym wesołym ruchem przecięłam policzki Azjaty przy symfonii bólu i uwolnieniu więzionego pozytywizmu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro