Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XLIV

OBECNIE

   Świat to podłe miejsce. Pełne niesprawiedliwości i cierpienia. Demoniczny ogród pełen czarnych róż o złudnym wyglądzie i okrutnym przeznaczeniu. Wystarczy chwila nieuwagi by się zadrapać... Wystarczy chwila nieuwagi by po palcu spłynęła rdzawoczerwona kropla... Wystarczy chwila nieuwagi by skończyć jak ona... Posępna uwodzicielka, bezlitosna zabójczyni, krwawnik ukryty wśród idealnych, miękkich płatków... Na pozór wszystko wydaje się piękne. Nie dostrzega się drobnych rys, bladozielonych sińców czy popsutego mechanizmu. To dalsza perspektywa...nie istotna... nie potrzebna... nieustępliwa. Potrzeba lat by to wszystko dostrzec. Te małe szczególiki, zbiegi okoliczności, rysy i bladoniebieskie sińce... Skazy naszej wyimaginowanej perfekcji. Jedni robią to szybciej, inni wolniej... a niektórzy mają osobliwe szczęście nigdy tego nie doświadczyć. Gdy już jednak to zauważymy, już nigdy nie potrafimy odwrócić od nich wzroku... zupełnie jak te idiotyczne obrazki z iluzjami optycznymi... To wręcz zabawne, jeśli przyzna się, że to właśnie iluzją jest rzeczywistość, a iluzja rzeczywistością. Równie dobrze można by założyć, że jesteśmy tylko postacią z gry, pozbawioną woli i wyboru marionetką... Ale czy wtedy nasze wybory byłyby naszą odpowiedzialnością? Tak łatwo byłoby komuś przekazać pałeczkę...wszelkie nasze grzechy, przewinienia i błędy... Najzwyczajniej w świecie zwalić na system, na świat, na wyimaginowaną postać gracza jakiegoś futurystycznego Matrixa... Wielu ludzi przeraża taka wizja... ale dla mnie byłaby wybawieniem. W końcu to ktoś inny napisałby mi wszystkie dialogi... ktoś inny podjąłby za mnie decyzje... ktoś inny zabiłby tych ludzi... Dużo bardziej przerażająca jest perspektywa wolnej woli... Ponieważ nie ma w niej nikogo, ani niczego czym moglibyśmy się usprawiedliwić... A to by znaczyło, że nikt nie stworzył potworów, ani zbrodni... My to zrobiliśmy. My skorzystaliśmy z wolnej woli. My stworzyliśmy nasz okrutny świat pełen demonów o niepozornym wyglądzie...

-Lucy? - cichutki, niepewny głosik wyrywa mnie z ponurych rozmyślań. Spoglądam wciąż jeszcze lekko nieobecnym wzrokiem na chłopczyka przede mną... a może powinnam powiedzieć chłopca? Minęły dwa lata... Dla dziecka to jak dwadzieścia. Z trudem poznaję jasno-szafirowe oczka i ciemne zwijające się tuż nad uszami loczki aniołka, który urodził się na złym świecie w złym czasie. Z tą swoją dziecinną ufnością i niespotykaną w dzisiejszym świecie bezinteresowną dobrocią zdaje się przypominać istotę nie tego świata... Ze smutkiem uświadamiam sobie, że nie powinno go tu być, że tu nie pasuje, że nie jest jedną z czarnych róż... Dlaczego więc go tu przysłałeś Boże? Dlaczego skazałeś tak delikatną i czystą istotę na tak brudny i brutalny świat? Dlaczego oddałeś ludziom swojego anioła? 

-Axel... - wykrztuszam z siebie z trudem, a moje oczy robią się niebezpiecznie wilgotne. Nie mogę płakać. Potwory nie płaczą...prawda? 

-Lucy? To naprawdę ty? Rodzice mówili... tata mówił... 

-Ludzie mówią różne rzeczy Axel. Rzadko to co myślą, rzadziej to w co wierzą i najrzadziej to co jest prawdą.  - odparłam odruchowo kucając by nasze twarze znalazły się na jednej linii... Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że wcale nie musiałam już tego robić... Dziesięciolatkowi przybyło z piętnaście centymetrów. Jeszcze trochę i sięgnie mojego ramienia... a za kolejne dwa lata...i kolejne... i kolejne... może to ja będę sięgać jego? 

-Gdzie byłaś? - jego ton przybrał wyraźnej oskarżycielskiej nuty. W jego oczach zapłonęły gniewne iskierki. Zmarszczyłam brwi. Miesiącami zastanawiałam się ile wie Axel...co mu powiem... czy kiedykolwiek spojrzy mi jeszcze w oczy... Nigdy nie pomyślałabym, że nie ma o niczym pojęcia.  -Czekałem na ciebie... - dodał spuszczając głowę. Przełknęłam głośno ślinę.

-Czekałeś? - powtórzyłam niczym pozbawione umysłu echo. Kiwnął główką, po czym chwycił mnie raptownie za ręce i spojrzał mi w oczy ze zmarszczonymi wściekłością brwiami i drżącą dolną wargą. 

-Czekałem. Czekałem dzień, czekałem tydzień, czekałem miesiąc... Tata powiedział, że nie wrócisz. Ale ty zawsze wracałaś. Nie chciałem wyjeżdżać... Ale mama powiedziała, że musimy, że tutaj nie jest bezpiecznie. Mówiłem im, że w takim razie nie możemy cię tu zostawić, że musimy cię zabrać... ale nie chcieli mnie słuchać. Andrew mówił, że masz teraz swoich rodziców, że my nigdy...nigdy...nie...nie.. - nie potrafił dokończyć, a po jego policzkach potoczyły się słone łzy. Miałam wrażenie, że ktoś oplata moje serce trującym bluszczem, który wciąż się zaciska i zaciska... coraz boleśniej i boleśniej...

-Jesteśmy rodziną Axel... jesteśmy...  - przerwałam mu nim z moich oczu popłynęły gorzkie łzy, ściskając jego dłonie tak mocno, jakbym chciała się koniecznie upewnić, że nie zniknie , że to nie kolejne urojenie mojego popękanego umysłu, któremu nie mogłam już dłużej ufać. - Tylko trochę dalszą... Moja...moja mama jest siostrą twojej... - dodałam, widząc jego mokrą od łez twarz, tuż przed moją.  W jego oczach momentalnie rozbłysła nadzieja. Zawsze postrzegałam ją jako coś bezwiednie utraconego, patronującego słabym i naiwnym... jednak widząc ją w anielskich oczach Axela, dostrzegałam niepokonaną i nieustraszoną siłę, która emanowała z niego niczym pierwsze promienie słońca po nadejściu świtu. Patrząc na niego, omal sama nie uwierzyłam, że jest jeszcze jakaś nadzieja w Gotham... omal...

-Naprawdę?

-Naprawdę. -odparłam niemal z uśmiechem. Nie potrafiłam się jednak na niego zdobyć. Nie po tym czego stał się symbolem...

-Co się z nią stało? - zapytał cichutko z niepowstrzymaną dziecięcą ciekawością. 

-A co miało się z nią stać? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie, choć doskonale wiedziałam do czego zmierza.

-No bo moja mama była twoją mamą... a skoro miałaś swoją... - zaczął, ale umilkł czerwieniąc się jakby zrozumiał, że nie powinien poruszać tego tematu. Westchnęłam.

-To skomplikowane Axel. 

-Czy ona jest zła? Koleżanki Cecily mówią, że jest zła... - zapytał, a ja odwróciłam wzrok. Co miałam mu powiedzieć? 

-Nie... nie do końca. Ale dokonała złego wyboru w życiu.

-Jakiego? - nie umiał powstrzymać się od pytania Axel. Uśmiechnęłam się smętnie.

-Pokochała mojego ojca. - odrzekłam, ale nie doczekałam się kolejnego pytania od mojego ukochanego kuzyna. Osunął się na podłogę, a dźwięk uderzającego o podłoże kubka wypełnił moje uszy niczym kościelny dzwon. 

-Śpij słodko. Pamiętaj, że cię kocham... - wyszeptałam, po czym pocałowałam go w czoło, a po moim policzku spłynęła pojedyncza łza, gdy zatrzaskiwałam za sobą drzwi domu Amandy i Jacka. W głowie posępnym echem rozbrzmiewały mi słowa przyszłej apokalipsy...Potwory płaczą, Anioły są bezsilne, a los śmieje się z Diabłem... Może szaleńcy nie zwariowali? Może to świat stracił rozum...



***

   Teatr od zawsze kojarzył mi się z innym światem. Może dlatego, że był domeną ludzi z wyższych sfer... Może dlatego, że zabierał mnie do czyjejś głowy. Nie byłam tam wiele razy. Parę szkolnych wyjść, nic więcej. Moja anglistka zwykła mawiać, że książka to myśl, film to działanie, a teatr to ludzie... Nie jestem pewna czy to dobrze świadczy o teatrze. Pewnie nie... Ale sztuka to tylko sztuka. Czasami jednak dramat, antyczna tragedia zdaje się rozgrywać na naszych oczach... Joker powiedział mi kiedyś, że gdy da się człowiekowi maskę ukaże swoją prawdziwą twarz. Odpowiedziałam wtedy kąśliwym tonem, że jego zrosła się z nim i teraz nawet nie może udawać człowieka. Byłam pewna, że znowu mnie uderzy, ale on tylko spojrzał na mnie z jakąś niepodobną do niego melancholią w oczach i odparł, że czasami autentyczność kosztuje duszę. Nigdy więcej nie usłyszałam od niego czegoś tak tragicznego. Nigdy więcej nie był tak dotkliwie ludzki. Nigdy więcej nie myślałam o tym co go zmieniło w potwora... Dlaczego stracił duszę... Jakie nazwisko powinnam naprawdę nosić... Szaleństwo nigdy nie było większym dramatem. Może dlatego lubię Hamleta. Człowiek udający szaleńca by przeżyć... Czy to nie zabawne, że już od początku wiadomo, że skończy tragicznie? Popieprzony los sadysta... zawsze ma ostatni akt. Spoglądam pustym wzrokiem na wyświetlacz mojej komórki. Mam ochotę wybuchnąć śmiechem na myśl, że zdradził mi swoją tożsamość, jednocześnie pogrążając jedną z największych tajemnic Gotham, a nie podał mi swojego numeru. Znów zatapiam się w internet, zupełnie jak wtedy w metrze... wtedy gdy wszystko było takie proste, takie niewinne... Dlaczego wtedy nie rozbiłam tego cholernego telefonu o bruk? Na ekranie wyświetla się numer do rezydencji Wayne'ów. Uśmiecham się mimowolnie. Wujek Google jak zwykle wie zbyt wiele... Nie myśląc za długo nawiązuję połączenie nim pojawią się zwodnicze głosy rozmyślenia. Sygnał rozbrzmiewa w moim uchu echem, przyprawiając mnie o zimny dreszcz. Mam niewyobrażalnie głupią ochotę się rozłączyć. Rezydencja? Pewnie mają lokaja z brytyjskim akcentem i herbatą na zawołanie...

-Rezydencja Wayne'ów, słucham? - odzywa się po drugim sygnale uprzejmy lecz nieco szorstki angielski akcent. Powstrzymuję się od złośliwego uśmieszku satysfakcji. Muszę zachować powagę. Powaga? Teraz uważasz się za nietoperza? Uśmiechaj się albo giń! - odzywa się pojedynczy, drwiący głosik w moim pokaleczonym umyśle. Przymykam oczy z cichym sykiem. Skup się.

-Crime Alley 1613, Joker tam będzie. - mówię na jednym wydechu, chcąc jak najszybciej skończyć rozmowę. Czuję się niewyobrażalnie głupio. Jakbym przyszła na Coctail Party w podziurawionych dżinsach... Nie żebym kiedykolwiek była bądź chciała się wybrać na takie przyjęcie.

-Przepraszam, kto mówi? - odpowiada poważny głos brytyjskiego lokaja. Przegryzam sobie język by nie powiedzieć czegoś w stylu "Lucyfer, robimy z Jokerem Coctail Party. Nie zapomnijcie swoich peleryn!". Wiem jednak, że wtedy mogliby się nie pojawić... Niebywałe, że z policją było łatwiej.

-Lucy... - zaczęłam, ale przerwałam nie wiedząc co właściwie dodać. Czy miałam jeszcze jakieś nazwisko? Formalnie chyba wciąż było to Jacka, ale powinnam przejąć to prawdziwe...problem w tym, że go nie było... - raczej mnie kojarzysz. Niewiele osób ma genetycznie zielone włosy. - odparłam, po czym rozłączyłam się nim lokaj zdążył jakkolwiek zareagować. Oparłam się z cichym westchnieniem o ścianę. Co ja do cholery wyprawiam? 


***

   Uśmiecham się szerzej niż powinnam, oddycham szybciej niż powinnam, myślę inaczej niż powinnam. Pisarz bez czytelników... ogień bez powietrza... teatr bez widowni... nie istnieją i nigdy nie będą. Spoglądam z obłędem w oczach na ostatni akt...Wokół unosi się błogi zapach krwi i dymu. Wiem, że to chore... ale czasami tylko chorobą można uleczyć chorobę*. Piekielna szóstka spogląda na mnie sponad dębowego stołu. Ich spojrzenia są zabójczą mieszanką przerażenia, gniewu i szaleństwa. Wszystko to czym żyję... wszystko to co mi pozostało... wszystko to co płynie w moich żyłach... Spoglądam na zegarek. Sześć minut i będzie się tu roić od glin. Dwie minuty i będzie tu nietoperz ze swoją rodzinką... Pięć minut i szkarłat spłynie po podłodze tej zatęchłej meliny... Victor uśmiecha się do mnie. Mój tygrys nie odstępuje go na krok. Kilkunastu płatnych cyngli otacza pomieszczenie. Świece rzucają ich cienie o ściany. Czyjeś łkanie przerywa uroczystą wręcz ciszę. Spoglądam na zapłakaną Amandę.

-Nie sądziłam, że aż tak wzruszy cię rodzinne spotkanie. - odezwałam się jadowicie. Kobieta spojrzała na mnie z błaganiem w oczach. 

-Lucy... proszę...wypuść nas... chociaż dzieci... i gdzie...gdzie jest Axel? - wychrypiała ledwo słyszalnie. 

-Co mu zrobiłaś psycholko?!- warknął Jack, próbując wyrwać się z więzów swojego krzesła. Rozciągnęłam usta w podłym uśmieszku.

-Uwielbiam rodzinne spotkania! - wykrzyknął Joker wesoło, a w jego oczach zabłysł krwawy obłęd. Amanda ze strachem spojrzała na siedzącego naprzeciw niej demona. Jack otworzył szerzej oczy, a jego dłonie zaczęły nerwowo podrygiwać. 

-Lucy...co ty robisz? - zapytała oniemiała Harleen, spoglądając na całą scenę jakby rozgrywała się na ekranie sali kinowej. Cecily zaczęła krzyczeć, a Andrew zbladł tak strasznie, że prawie dorównywał zielonowłosemu potworowi o kredowobiałej cerze żywego trupa i psychodelicznym uśmiechu rozciągniętym na jego twarzy krwawą krechą. 

-No i gdzie ona jest? - odwróciłam się od nich spoglądając uporczywie na zegarek. 

-Kto? - zapytał wyraźnie podniecony Diabeł w fioletowym garniturze. - Na kogo czekamy?

-O kim ty mówisz? - odezwała się Harleen. W jej błękitnych oczach skrzyło niedowierzanie. Jakby nie potrafiła uwierzyć w realność oglądanych na żywo zdarzeń.

- Lucy...proszę... - jęknęła Amanda.

-Gdzie mój syn do cholery?! - wrzasnął jej mąż.

-Nareszcie! Spóźniłaś się...babciu. - rzuciłam zniecierpliwionym tonem, na widok wprowadzanej przez dwóch wynajętych przeze mnie osiłków starszej kobiety. Staruszka rzuciła mi przerażone spojrzenie. Amanda krzyknęła.

-Mamo! - wyrwała się do niej, gdy tylko przywiązano ją do stołu jak resztę. Harleen zbladła.

-To wszystko twoja wina. - odezwała się grobowym tonem Gracienne Eve Quinzel spoglądając z pogardą na młodszą córkę. Harleen spuściła wzrok. Cała drżała. Zacisnęłam dłonie w pięści starając się oprzeć niezwykłej pokusie strzelenia w łeb biologicznej babci, którą zobaczyłam pierwszy raz na oczy.

-Jaka urocza kobieta! Już rozumiem dlaczego nigdy nas sobie nie przedstawiłaś Harley! - wykrzyknął z dziwną radością seryjny morderca z obłędem w oczach. Całe to zajście było dla niego istną ucztą. Tyle cierpienia, okrucieństwa i strachu? Przy takim natężeniu rodzinnego szczęścia nie mógł się nudzić...

-Jakim prawem się do mnie odzywasz ty...ty moralny wykolejeńcu, potworze w ludzkiej skórze, bezwstydny morderco...ty... ty... - oburzyła się Gracienne. Joker wybuchł śmiechem.

-Harleen...tyle lat...- szepnęła Amanda. 

-Przepraszam...tak strasznie przepraszam... - odparła ze łzami w oczach Harleen.

-Mamo! Mamo! Ja chcę do domu! - zaczęła płakać Cecily. Andrew wyglądał jakby ktoś zamknął się w jego ciele od środka i zastanawiał się gdzieś daleko, daleko stąd czy przyjdzie mu umrzeć przy tym stole, w tej cuchnącej krwią melinie...

-Gdzie jest mój syn?! Żądam natychmiastowej odpowiedzi! Żądam... - przerwał mu huk wystrzału. Wszyscy momentalnie ucichli, spoglądając w moją stronę. Zaczęłam obracać w dłoniach czarnego glocka.

-Żądasz? - zaśmiałam się. - A gdzie proszę? A gdzie magiczne słowa Jack? Czy może lepiej jest ciągać dzieci po schodach, gdy się ciebie nie słuchają? Może ja też przeciągnę cię po schodach, co? - zapytałam z drwiną w głosie. Jack przełknął głośno ślinę. Amanda spojrzała na niego z przerażeniem. Zaśmiałam się pusto.

-Nie wiedziałaś, prawda? A może cię to po prostu nie obchodziło? - zwróciłam się do niej z goryczą. 

-Lucy ja..ja..

-Co ty insynuujesz chore dziecko?! Chcesz teraz powiedzieć, że to nasza wina, że mordujesz bez opamiętania dokładnie jak twój tatulek? Że jabłko nie padło daleko od jabłoni? Że jesteś wykapaną córeczką tatusia? A może się mylę co? - zaatakowała Gracienne z szyderstwem. Zacisnęłam mocniej pięści. Chciałabym żeby to nie bolało...ale to boli, gdy twoja rodzona babka ma cię za psychotyczne monstrum... boli jak cholera...

-Córeczka tatusia? Ostatnio zdążyła mnie zdradzić! A na dodatek porwać! No cóż za impertynencja! - oburzył się Joker, po czym z psychodelicznym uśmiechem dodał, mrugając. -Ale jaka pomysłowość i kreatywność! Tchnienie nowej ery jakiego nam w tym zepsutym, gnijącym świecie potrzeba! 

-Zamknij się! - syknęłam przez zęby.

-Lucy! Ile razy ci mówiłem, że niegrzeczn.. - nie zdążył dokończyć, zagłuszył go huk wystrzału. Z niemym zdziwieniem spojrzał na plamę czerwieni na swoim ramieniu.

-Następna będzie w łeb jak nie zamilkniesz. - warknęłam. 

-Lucy! - donośny, głęboki głos Mrocznego Rycerza zagłuszył płacz Cecily i błagania Amandy. Spojrzałam w jego stronę z upiornym uśmiechem na twarzy.

-Jak miło, że wpadłeś. - rzuciłam tylko, w jego kierunku. Po czym spojrzałam na zegarek. - Policja powinna być za parę minut. Chyba, że Gordon się pospieszy. W końcu nienawidzi go bardziej niż pozostali... Pewnie ma dobry powód. - dodałam wzruszając ramionami. 

-Policja? - powtórzyła Gracienne, a na jej twarzy zdziwienie biło się z odrazą. Uśmiechnęłam się uśmiechem szaleńca.

-Teatr nie istnieje bez widowni. - odparłam wesoło. Chwilę później zza okien wpadło krwawo-granatowe światło, a hałas syren i nadchodzących oddziałów SWATu wypełnił powietrze niczym muzyka... Symfonia ostatniego aktu... Jakże poetycko to wszystko teraz brzmi... 

-Co ty wyprawiasz do cholery Lucy? - warknął Damian nie rozumiejąc. Uśmiechnęłam się do niego, uśmiechnęłam się do wszystkich, uśmiechnęłam się do obłędu. W dłoniach obróciłam detonator.

-W tym szaleństwie jest metoda... - szepnęłam ledwie poruszając ustami, wpatrując się w ostatni element... ostatnią scenę... ostatnie tchnienie krwi... Uniosłam w górę detonator. Szepty, głosy i krzyki zagłuszył złowieszczy szelest skrzydeł... Nadchodziły... Ich zniekształcone korpusy rozpychały się wśród ścian... z sufitu trysnęła krew... Zamknęłam oczy. Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam, że po mnie przyjdą. Wiedziałam, że moimi żyłami popłynie gorzko-zabawny obłęd. Że wystarczy kropla tej śmiesznie zabójczej trucizny bym już nie zdołała się cofnąć. Damian krzyczał, ale go nie słyszałam. Amanda płakała, ale nie widziałam jej łez. Demon o oczach nieopisanego horroru śmiał się, ale otaczające go martwe, zakrwawione dzieci nie uśmiechały się.  

-Przepraszam...- szepnęłam patrząc w ich puste oczodoły. - tak strasznie przepraszam... 

-Rodzina jest najważniejsza, prawda? Gdy przyjaciele cię opuszczą, zostają ci więzy krwi, prawda? To ona cię tworzy, to ona cię kształtuje...to ona cię niszczy. - odezwałam się wpatrując się w rozrywające ściany smoliste motyle, słysząc w uszach ich nieznośny rechot. - Ale masz rację Gracienne. Jabłko pada niedaleko od jabłoni, dlatego gdy jedno zachoruje, nie wystarczy, że je wyrzucisz... Musisz spalić jabłoń nim zdąży zarazić inne drzewa...nim rozpęta chorą epidemię... Jestem chorym jabłkiem Gracienne, ale wy jesteście moją jabłonią... - odparłam, a moje usta wykrzywił paskudny uśmiech, gdy wciskałam przycisk. Sceną ostatniego aktu wstrząsnął koncert  rozpaczliwych wrzasków. Rozległ się huk, a całe pomieszczenie wypełniły intensywnie czerwone balony, opadające z sufitu niczym noworoczne konfetti. 

-Co.. do jasnej cholery...? - zdziwił się ktoś, a po nim kolejni. Uśmiechnęłam się.

Skąd ta powaga? - zapytałam ze śmiechem,  patrząc na ich niedowierzające spojrzenia, po czym przyłożyłam glocka do skroni i przy akompaniamencie wrzasków, szoku i policyjnych syren pociągnęłam za spust. 



*Niektóre choroby faktycznie można "wyleczyć" inną chorobą. Chorzy na anemię sierpowatą są odporni na malarię. 




-




Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro