Rozdział XXXV
OBECNIE
-Skoro chcecie zabić Wayne'a, czy nie prościej byłoby, po prostu włamać się do jego rezydencji i zastrzelić podczas snu? Nie rozumiem po co ta cała maskarada. Tam będzie się roić od glin. - stwierdził Deathstroke zupełnie nieprzekonany do całej inicjatywy. Przewróciłam oczami.
-I co osiągnęlibyśmy taką śmiercią panie Wilson? - odezwał się mój wyraźnie znudzony tatuś. Po czym nie czekając na odpowiedź, dodał. - Nic. Jeden zamordowany miliarder, nic więcej. Kolejny nudny nekrolog w gazecie. Jednak czymże jest morderstwo na oczach bezradnej policji? Czymże jest śmierć na oczach setek bogaczy, chcących utopić własne grzechy w podłym wymyśle i wyobrażeniu o szlachetności człowieka? Czymże jest bezsilność wobec siły potępionej, wobec wzgardzonych przez upośledzone pojęcie koślawej moralności, wobec szaleńców?
-Chaosem. - odparł po chwili milczenia Strach na Wróble swoim upiornie szepczącym głosem umarłych. Mój tatuś rozciągnął usta w uśmiechu prawdziwej wolności, prawdziwego obłędu.
-Chaosem. - powtórzył z namaszczeniem smakując słowo bogów. Deathstroke oparł się mocniej o ścianę opancerzonej ciężarówki, wkładając nowy magazynek do swojej broni.
-Anarchia? To jest twój genialny plan, który opracowywałeś przez ostatnie szesnaście lat? - rzucił rozbawionym tonem Slade Wilson. Obrzuciłam go morderczym spojrzeniem. Joker zbliżył się do niego na odległość wyciągniętej ręki.
-Jak na człowieka tak wolnego moralnie, jest pan niezwykle ograniczony. Czyżby obce było panu pojęcie szerszej perspektywy, panie Wilson? - odpowiedział z rozbawieniem, jednak w jego oczach krył się bezlitosny, krwawy obłęd, gotowy by działać w każdej chwili. Deathstroke zmarszczył brwi.
-Chcesz doprowadzić do upadku. - stwierdził niemal momentalnie, po czym kontynuował. - Tylko po co? Pragniesz pieniędzy? Władzy?
-Pieniądze... władza... Czy to nie dziwne, że za garść bezwartościowego papieru i urojonej sieci wzajemnej zależności ludzie są w stanie wyciąć sobie serce i wrzucić je do gardła przeciwnika? - odrzekł z psychodelicznym uśmiechem na ustach.
-Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - rzucił jedynie Slade zakładając się rękoma. Pingwin westchnął wściekle.
-Jesteś płatnym zabójcą. Po cholerę zadajesz pytania? Osobiście zapłacę ci więcej jeśli wreszcie się zamkniesz. - syknął. Deathstroke w ciągu jednej chwili odbezpieczył broń i wycelował w Pingwina. Ten, natychmiast odwdzięczył się tym samym. Oblizałam usta w niecierpliwym geście. Który, którego pierwszy zabije? Który, którego... Który, którego... Który, którego...
-Wybacz, że lubię wiedzieć w co się pakuję, nim dam się zabić setce glin, bo nikt nie zdradził mi łaskawie planu działania... o ile w ogóle takim dysponujemy... - warknął w odpowiedzi Wilson. Pingwin roześmiał się pustym rechotem. Skrzywiłam się na ten dźwięk.
-Pst... - zwrócił na siebie moją uwagę Victor, dając gestem znak bym się do niego przysunęła. Obrzuciłam krótkim spojrzeniem kłócącą się dwójkę, po czym doszedłszy do wniosku, że i tak nie skończy się to czyjąś śmiercią, przysunęłam się bliżej mojego ulubionego płatnego zabójcy.
-Chcesz poznać ciekawszą wersję Kopciuszka? - zapytał z zawadiackim uśmieszkiem na twarzy. Spojrzałam na Buffa, który miał nam dać znać, gdy dojedziemy na miejsce. Wieczne oblicze obojętności wpatrywało się uparcie w zegarek na przegubie. Zwróciłam wzrok z powrotem na Victora.
-Jasne. - odparłam wzruszając ramionami. I tak póki co nie miałam nic lepszego do roboty. Zabójca z uśmiechem zatarł ręce, szykując się na opowieść.
-Dawno, dawno temu, żyła sobie dziewczyna, którego imienia nikt nie pamiętał. Jej ojciec i matka nie żyli. Miała jedynie macochę i dwie przyrodnie siostry, Anastazję i Gryzeldę. Wszystkie trzy szczerze i do głębi nienawidziły dziewczyny i wysługiwały się nią w charakterze niewolniczej służącej o przezwisku Kopciuszek, jako, że często była ona ukopcona od rozpalania komina. Kopciuszek nie chciała być służącą we własnym domu. Jednak nie miała wyboru. Jej macocha biła ją do utraty przytomności, jeśli ta jej się sprzeciwiła. Pewnego dnia, jednak los się odwrócił. Historia doprowadziła do spotkania Kopciuszka z następcą tronu, który później szukał jej dniami i nocami. Gdy wreszcie przekroczył próg domu, a właściwie więzienia jakim się stał dla dziewczyny, macocha zamknęła ją w lochu nie dopuszczając do spotkania. Jej dwie siostry jak doskonale wiesz, próbowały zmieścić stopę w szklanym pantofelku, lecz ich stopy były zbyt duże. Dlatego jedna z nich, Gryzelda, ucięła sobie wszystkie palce by zmieścić się w zbyt małe obuwie. Pomimo tego jednak jej się to nie udało, jedynie szkło zabarwiło się krwią. Zdesperowany książę kazał przeszukać dom, gdyż ten był już ostatni. Znalazł tam oczywiście Kopciuszka. Jednak macocha zbiła szklany pantofelek. W przypływie latami chowanej wściekłości dziewczyna wyciągnęła drugi pantofelek i rozerwała nią tętnicę znienawidzonej macochy. Gdy jej krew przesiąkała przez deski podłogi, Kopciuszek włożyła stopę w spływający posoką konającej macochy, pantofelek i uśmiechnęła się do swojego księcia. Ten widząc czego dokonała jego wybranka uciekł zabierając ze sobą Anastazję. Kopciuszek wściekła na los, zamordowała Gryzeldę i udała się do zamku. Zatrudniając się jako pokojówka otruła Anastazję i porwała księcia. Miesiącami król szukał swego syna. Aż pewnego dnia, wrócił. Jednak nie był to ten sam człowiek. Był jedynie pustą skorupą wykonującą rozkazy Kopciuszka. Książę ożenił się z Kopciuszkiem, jednak nie żyli długo i szczęśliwie... Dziewczyna zmusiła go, by ten zamordował swojego ojca. Później za zdradę skazała go na śmierć, a sama zasiadła na tronie. Od tego dnia nikt już nie nazywał dziewczyny Kopciuszkiem. Znano ją jako Krwawy Pantofelek.
-Jesteśmy na miejscu. - odezwał się Buff, nim zdążyłam jakkolwiek zareagować na inną wersję znanej baśni. Wstałam z miejsca jednocześnie kierując się w stronę klatki z moim prezentem. Przykucnęłam z kluczem w dłoni, spoglądając w ślepia pomarańczowej bestii. Na moich ustach wykwitł złowieszczy uśmiech szaleńca. Ciekawe czy Krwawy Pantofelek uśmiechała się podobnie...
***
Światła wręcz oślepiały. Gigantyczne reflektory ustawione przed monumentalnym budynkiem Gotham City Museum, przypominały lasery, zdolne przepalić na wylot. Wokół stało kilkanaście radiowozów wręcz krzyczących swym żałosnym poczuciem moralności i obowiązku wobec gnijącego społeczeństwa. Cała ulica wrzała od bijących się o choćby ochłap uwagi ze strony spóźnionych gości, medialnych sępów. Atakowali swoje ofiary całymi stadami, otaczając je w szczelnym kokonie niewygodnych pytań. Nikt nie mógł czuć się bezpieczny. Wyraźnie znudzeni własną, pozbawioną większego sensu egzystencją, podli policjanci popijali lurowatą kawę z termosu. Zostawiwszy, opancerzone wozy w uliczce nieopodal, ruszyliśmy zwartym krokiem w stronę schodów, prowadzących do muzeum. Moja dłoń spoczywała na skórzanej smyczy, a zaraz za nią szedł mój nowy pupil, skutecznie trzymając wszelkie żywe istoty z dala ode mnie. Strażnicy urojonego porządku momentalnie wybudzili się z letargu i z niemałym poruszeniem wycelowali w nas ponad dwa tuziny glocków. Jednak ta ilość nawet w połowie nie równała się, liczbie ludzi jaką mój tatuś zabrał ze sobą. Przez chwilę panowała niczym niezmącona cisza, wśród, której można było usłyszeć szeptające głosy w głowach zgromadzonych. Jedną, krótką chwilę później Joker skinął dłonią, niczym wytrawny kompozytor i rozległa się muzyka chaosu. Ruszył pewnym krokiem w górę schodów ignorując rozlegające się strzały. W podskokach podążyłam za nim, czując jak w moich żyłach poczyna płynąć czysty śmiech. Pociągnęłam za sobą zwierzaka, ciesząc się, że uprzednio zaopatrzyłam go w zatyczki. Z bólem w oczach, odciągnął wzrok od posoki, spływającej wokół radiowozów. Doskonale go rozumiałam. Ochroniarze przy drzwiach ledwie otworzyli usta, już leżeli z piekielnie ostrymi kartami w skroniach i wyrazem wiecznego, martwego niedowierzania. Uśmiechnęłam się szerzej na ten widok. Był tak niezwykle piękny! Wewnątrz uderzyła mnie ilość zarażonych chorobą wiecznej powagi ludzi. Ubrani w drogocenne, a jednak tak bezwartościowe jedwabia i koronki sunęli po bezkresnej sali przyozdobionej przeszłością umarłych. Orkiestra w centrum, na czele ze sporych gabarytów śpiewaczką wykonywała jedną z klasycznych arii. Aaaa a a a a a... Rozlega się melodyjny huk strzału... Aaaa a a a a a... Na zdobioną marmurem podłogę upada zarażony w zakrwawionym surducie... Aaaa a a a a a... Panika zbiera swoje żniwo...
-Witajcie, drodzy bogaci hipokryci! - odezwał się z maniakalnym uśmiechem na ustach mój tatuś. Aria ucichła. Śpiewaczka zaczęła się dusić. Wśród ludzi echem poniósł się złowrogi szept - Joker. Jednocześnie nasi ludzie otoczyli całą salę. Buff stał po drugiej stronie zaraz obok Stracha na Wróble, od którego ludzie odsuwali się z niemal namacalnym przerażeniem. Slade Wilson zajął pozycję na balkonie gotów w każdej chwili zestrzelić kogoś ze swojego Kałasznikowa. Obok mnie stanął Victor z karabinem maszynowym na ramieniu.
-Czego chcesz Joker?! - warknął wysuwający się naprzód komisarz policji Gotham City w garniturze. Mój tatuś uśmiechnął się złowieszczo.
-Jim! Stary przyjacielu! Ile to czasu minęło? - odparł podchodząc do niego. Gordon błyskawicznie dobył broni i wycelował. Już ruszałam w tamtą stronę, gdy ktoś złapał mnie za ramię i przytrzymał w miejscu. Wyszarpnęłam się i odwróciłam z wyrzutem do sprawcy.
-Mamy przewagę. Daj mu porozmawiać. - szepnął Victor. Przewróciłam oczami.
-Ponad szesnaście lat Joker. Szesnaście. Dokładnie tyle ma teraz twoja córka, prawda? A może tego nie wiesz? - odrzekł wyraźnie rozdrażniony komisarz wskazując ruchem głowy na mnie. Mój tatuś podążył za jego spojrzeniem, spoglądając na mnie.
-Apropo, co słychać u Barbary? - zmienił temat władca śmiechu. Gordon mocnej zacisnął palce na spuście, a z jego czoła pociekły kropelki potu. W jego oczach zaiskrzyła nienawiść.
-Nie waż się nawet wypowiadać jej imienia! - syknął. Joker rozłożył ręce w geście kapitulacji, cały czas się uśmiechając.
-Nie wolno mi już okazać zwykłej grzeczności Jimmy? -zaśmiał się.
-Grzeczności?! Była przez ciebie sparaliżowana! Skazana na wózek przez resztę życia! - wybuchnął, po czym tonem węża z Edenu dodał. - Z resztą, co ty w ogóle o tym wiesz? Nawet Harleen Quinzel cię zostawiła. Twoja córka nienawidziła cię tak bardzo, że ubiegała się o wyrok śmierci dla ciebie. - syknął, a wokół rozległy się szmery. Zmrużyłam oczy. Przecież... przecież... to kłamstwo! Zwykłe, podłe oszczerstwo! Kocham mojego tatusia! Nigdy bym nie... A skąd możesz wiedzieć? Przecież nic nie pamiętasz... - roześmiał się jakiś głos. Dłonie zaczęły mi się trząść. Nic... - wysyczał.
-Zamknij się! - warknęłam, chwytając się za głowę, dopiero po chwili dostrzegłszy, że zrobiłam to na głos. Cholerne głosy! Wszystkie spojrzenia momentalnie zwróciły się w moją stronę. Nic!
-Lucy? - ktoś wypowiedział moje imię, ale jego głos ginął w setkach głosów. Wrzeszczały, śmiały się i syczały tuż pod moją czaszką. Zacisnęłam powieki, czując jak wściekłe szepty rozsadzają mi umysł. Nie pamiętasz... Nic! Skąd ta powaga, Lucy? Skąd ta powaga? Zdrajczyni! Chciałaś zabić własnego ojca... Potwór! Nic! Przypomnij sobie, przypomnij! Wspomnienia warunkują zdrowy rozsądek i wszelkie problemy z nim... Nic! Uśmiechnij się! Nie chcesz pamiętać, nie chcesz! Zdrajczyni... Kim jesteś? Nic! Skąd ta powaga? Żałosna mała dziewczynka... Nie pamiętasz... Nie możesz... Zdrajczyni... Nic! Nim zdołałam cokolwiek zarejestrować, klęczałam na marmurowej posadzce ściskając się za głowę. Dopiero po dłuższej chwili otworzyłam oczy i uśmiechnęłam się widząc frunącego w moją stronę motyla, który uśmiechał się do mnie... Uśmiechał się tysiącem smolistych uśmiechów...
-Nie wiem co jej zrobiłeś. Nie wiem jak zrobiłeś z niej pustą marionetkę. Nie wiem w jaki sposób doprowadziłeś ją do obłędu. Ale wiem jedno. Niedługo za to zapłacisz. - odezwał się po dłuższej chwili komisarz, dobierając słowa. Joker zaniósł się śmiechem, prawdziwie żywych, po czym wskazał na naszych ludzi.
-Niedługo? Jakże złowieszczo to brzmi Jim. Ale może skupmy się na teraźniejszości. A w teraźniejszości to twoi ludzie leżą w kałużach własnej krwi, a nie moi. Tak więc o ile chcesz by ci zatrważająco bogaci hipokryci, nie poszli w ich ślady, zrobisz dokładnie to co ci każę. Więc opuść łaskawie tą żałośnie lichą broń i się odsuń. - odparł po chwili mój tatuś, po czym ruszył w stronę tłumu. - Bruce Wayne! Widziała pani Bruce'a Wayne'a? Wysoki taki, poważny, że aż strach! A pan, widział Bruce'a Wayne'a?
-Zostaw ich! Tu jestem Joker. - zawołał po chwili wysoki i barczysty mężczyzna po czterdziestce z niezwykle bujnymi jak na wiek, ciemnymi włosami. W jego błękitnych oczach nie było ślady strachu. Zmarszczyłam brwi. Coś mi w nim nie pasowało...
-Proszę! Proszę! Sławny Bruce Wayne we własnej osobie! - zaklaskał Joker. Wayne zacisnął dłonie w pięści i dumnym krokiem podszedł do mojego tatusia.
-Chcesz mnie, tak? To weź mnie, ale wypuść ich. - odezwał się głosem niczym stal Bruce Wayne i gestem wskazał na stłoczonych bogaczy. Po czym dodał. - To sprawa między nami.
-Och! Jakie ego! Nie obraź się, to nic osobistego, ale dzisiaj cię zabiję, a potem może jeszcze paru z tych tam... - odrzekł lekko Joker, po czym wyjął nóż i błyskawicznie przyłożył go do gardła miliardera. Wśród ludzi rozległ się okrzyk przerażenia.
-Komisarzu, jakie to uczucie? Być bezsilnym wśród ludzi, których przysięgał pan chronić? Spoglądać na martwych przyjaciół, których pan zawiódł? - spytał mój tatuś spoglądając z uśmiechem w oczy Gordona. Nie zdążył odpowiedzieć, gdy powietrze ze świstem przeszła kula trafiając w nóż króla Gotham i wytrącając mu go z dłoni. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę zamaskowanego mężczyzny, który właśnie przerzucał nieprzytomnego Deathstroke'a przez balkon. Jasna cholera! Red Hood.
Momentalnie odbezpieczyłam broń i posłałam kilka strzałów w jego kierunku. Szybko spostrzegłam jednak, że nie daje to efektu. Koszmarny cwaniak miał kamizelkę kuloodporną! Do tego ruszał się zdecydowanie zbyt szybko. Odwróciłam się w stronę Wayne'a, ale jego już tam nie było. W powietrzu zapachniało prochem strzelniczym, a w oddali rozległy się syreny. Cholera! Mój tatuś z wściekłością ruszył w stronę Red Hooda. Victor wycelował. Chwilę później powietrze przeciął batarang. Na wszystkie piekła! Jeszcze jego tu brakowało! Cholerny nietoperz! Nagle sprawy przybrały fatalny obrót. Do budynku wtłoczyła się policja i służby specjalne. Ludzie zaczęli w popłochu uciekać. Rozgorzała walka. Rzuciłam kartami z kwasem w policjantów, po czym walnęłam jednego łomem. Kolejnemu przeorałam policzek nożem. Nagle ktoś się na mnie rzucił i wylądowałam na podłodze. Wściekła spojrzałam w oczy, a raczej maskę Robina. Gdzieś na górze w tym zamieszaniu Red Hood zaklął siarczyście, bo kula minęła mnie o włos.
-Przegraliście. - odezwał się mi do ucha tonem wyprutym z emocji. Rozciągnęłam usta w uśmiechu szaleńca.
-Może wygraliście bitwę, ale nie wygracie wojny. Tylko szaleńcy są w stanie ją wygrać, bo tylko szaleńcy ją wywołują. - powiedziałam do niego z upiorną wręcz pewnością, po czym wstałam i wyszeptałam mu zbliżając się niebezpiecznie blisko. - A my właśnie jedną dzisiaj rozpętaliśmy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro