Rozdział XXXIV
15 MIESIĘCY WCZEŚNIEJ
Nie wiem... Nie wiem ile czasu spędziłam klęcząc w zaspach lodowatego śniegu. Nie mam pojęcia jak długo trzęsłam się, gdy materiał moich dżinsów przesiąkał zmrożoną wodą... gdy ostre podmuchy wiatru przewracały mnie z boku na bok... gdy kawałeczki lodu na moich rzęsach grzechotały ledwie słyszalnie w rytm smętnej melodii wygrywanej w mojej głowie, gdzie ziała ogłuszająca cisza... Nie wiem kiedy postanowiłam zamarznąć... Ale wydało mi się to jedynym rozsądnym wyjściem z tej całej popapranej sytuacji. Po prostu zamarznąć... Pozwolić chłodowi wpełznąć w mój oddech, zmienić wrzącą w żyłach krew w zimny i nieprzystępny lód, uciszyć tłuczące się nadaremno w piersi serce... Zablokować myśli, wspomnienia... Najzwyczajniej w świecie powiedzieć stop... Zamknąć oczy by nie musieć już dłużej być świadkiem tego wszystkiego... Uciec... Od szaleństwa, obłędu, cierpienia i bólu... Moje zęby szczękały coraz głośniej, a wraz z każdą kolejną sekundą temperatura mojego ciała spadała, a lodowate powietrze odbierało mi dech. Traciłam czucie w palcach, moje kolana drżały próbując desperacko się ogrzać. Włoski na rękach stanęły mi dęba, a cały mój organizm ogarnęły coraz silniejsze fale dreszczy. Hipotermia... przeszło mi przez zamglone szokiem i beznamiętną rozpaczą, myśli. Każda pojedyncza komórka i tkanka w moim ciele zdawały się błagać o choć odrobinę ciepła, choć jedną błogą chwilę bez tego potwornego zimna, choć kawałek chroniącego przed zimnem materiału. Roześmiałam się poprzez kolejne fale lodowatych dreszczy, przez wysuszone przez północny wiatr gardło. Brzmiało to niczym śmiech umarłego. Spojrzałam na swoje sine, drżące dłonie i sięgnęłam do rękawa mojej lekkiej skórzanej kurtki, po czym jednym wściekłym ruchem zerwałam ją z siebie i rzuciłam w pobliską zaspę śnieżną. Trzęsąc się wstałam, nie czując kolan i stóp. Ciekawe czy już zamarzły? Spoglądając na swoje nagie drżące, blade ramiona spojrzałam w niebo, z którego spadały kolejne płatki lodowatego śniegu. W moich równie lodowatych błękitnych oczach kryło się wyzwanie. Proszę bardzo! Patrz! Patrz jak zamarzam, jak umieram wszechmocny! Patrz!
-Lucy... Lucy... - ktoś zawołał z oddali. Spojrzałam w tamtą stronę i zamarłam. Silny podmuch wiatru sprawił, że straciłam grunt pod nogami i runęłam w lodowaty śnieg. Wśród zrywającej się śnieżnej zawiei stała Harleen we własnej osobie. Moja matka... Wyciągnęłam sine dłonie w jej stronę. Przecież to niemożliwe... Ona nie ż... nie byłam w stanie dokończyć. Obiecałam sobie, że nie poruszę tego tematu, że ucieknę, że nie pozwolę zawładnąć sobą temu potworowi... Że dla niej będę żyła nadzieją... Ale nadzieja... ulotniła się wraz z życiem rodziny Henry'ego... Przyrzekłam, że nic się im nie stanie... Przyrzekłam... W mojej głowie jak na zawołanie rozbłysły mroczne obrazy przedstawiające trupy o krwawych uśmiechach...
-Lucy... - powtórzyła Harleen. Harleen? Nie.. to nie mogła być ona... Mój umysł płata mi figle... Mój umysł... Czy już zwariowałam?
-Niee...jee..stem... sza...sza...lona... - wydukałam przez szczękające zęby, niczym mantrę. Lodowaty wiatr był coraz silniejszy, a niebo przybrało barwę śmierci. Śnieg padał teraz coraz szybciej i szybciej, zasypując ślady które zostawiłam. Nie minęła chwila, a zniknęły, jak gdyby nigdy nie istniały... Spojrzałam na siebie, próbując się podnieść, ale nie byłam w stanie zapanować nad własnymi mięśniami. Lodowaty śnieg wrzynał się w moją skórę niczym długie metalowe pręty. Dopiero po chwili zrozumiałam, że mnie zasypuje... Że podobnie jak moje ślady zniknę... Zniknę... jakbym nigdy nie istniała...
-Lucy... - znów odezwała się Harleen. Spojrzałam w jej stronę. Jej blond włosy rozwiewały się na wietrze, w jej jasnoniebieskich oczach dostrzegałam strach, zupełnie jak wtedy gdy widziałam ją po raz ostatni... Jej jasny płaszcz łopotał wśród wszechobecnego śniegu. Jakim cudem zdołała utrzymać równowagę wśród tego lodowego piekła? Jej postać migotała w oddali jak latarnia... Przyzywała mnie do siebie swym kojącym światłem... Anielska obietnica bezpieczeństwa... Która nie mogła być prawdziwa... To niemożliwe by Harleen naprawdę tu była... by mnie znalazła... To kłamstwo... miraż... duch przeszłości... Duch... Czy już umarłam?
-Harleen...- szepnęłam. Wyciągnęła do mnie dłoń, a ja właśnie zrozumiałam, że już nie czuję zimna... Że już nic nie czuję... Podałam jej dłoń i uśmiechnęłam się resztką sił. Chwilę później zapadła ciemność.
***
-Ile to jeszcze będzie trwać?! - ktoś warknął. Słowa brzmiały jakby pochodziły z drugiej strony szumiącego hektolitrami lodowatej wody wodospadu.
-Nie mam pojęcia... Nie jestem lekarzem, ale...ale niektórzy w ogóle się nie budzą... - odpowiedział czyjś przerażony głos. Chwilę później rozległ się stłumiony krzyk i huk.
-Panie J., obawiam się, że on mógł mieć rację... Gdy ją znaleźliśmy jej puls był niewyczuwalny. już prawie nie oddychała, a jej temperatura spadła diametralnie. Wciąż jest lodowata... - odezwał się głos wiecznej obojętności. Miałam ochotę wyć. Dobrze znałam ten głos i nie mogło być mowy o tym, że szczęśliwie udało mi się dotrzeć do zaświatów i w spokoju zamarznąć... Chyba, że faktycznie trafiłam do piekła...
- Rację? Tak właśnie uważasz Buff? Że ten żałosny sługa upadłego poczucia moralności i nikłej znajomości nieistniejącego celu równie apatycznej egzystencji ma rację?
-Zostawię was. - odparł zwyczajowym beznamiętnym tonem Buff, po równie długiej co niepokojącej chwili milczenia. Jego kroki zagłuszył trzask zamykanych drzwi.
-Mój krwawy uśmieszku... - po chwili rozległ się tuż nade mną złowrogi głos samego diabła. Udawana melancholia w głosie tylko przydawała mi wściekłości. Jego wyjątkowo ciepła (pewnie miało to związek z tym, że ja omal nie zamarzłam) dłoń powędrowała w kierunku mojego ramienia. Błyskawicznie chwyciłam ją w uścisku godnym imadła, jednocześnie otwierając oczy. Gdy tylko spojrzałam w oczy pełne nieopisanego krwawego obłędu, krew w moich żyłach poczęła szybciej krążyć, a w moim sercu niczym Pokrzyk* kwitła jadowita i nieśmiertelna nienawiść. Oplatała mnie coraz ciaśniej i ciaśniej żądając krwawej ofiary. Była wygłodniała niczym wilk pozbawiony pożywienia na kilka tygodni, nienasycona i bezgraniczna. Oczy demona rozszerzyły się w niemym zdziwieniu.
-Spróbuj dotknąć mnie jeszcze raz, a połamię ci każdą kość w twoim ciele i rzucę na pożarcie twoim żałosnym sługusom! - syknęłam głosem, w którym brzmiała pogarda i wściekłość tak wielka, że nawet na krwawym klaunie zrobiło to wrażenie. Trwało ono jednak nie dłużej niż sekundę. Chwilę później rozległ się jego psychodeliczny śmiech obłąkańca zdolnego oszukać samego szatana. Oboje doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że to tylko puste słowa... Nie byłam w stanie mu zagrozić... Miał mnie w garści. Był postrachem całego Gotham, jeśli nie świata, zdolnym bez trudu przechytrzyć służby specjalne, zamordować komandosów i obrobić najlepiej strzeżony bank w kraju przed śniadaniem... Ja natomiast byłam jedynie bezsilną dziewczynką, która zniszczyła sobie jedyną drogę ucieczki... Żałosne, głupie dziecko!
-Cóż za duch walki! - pochwalił nic sobie z tego nie robiąc, po czym chwycił mnie mocno za nadgarstek i brutalnie pociągnął w górę. Upadłam zaraz przy łóżku, na którym dotychczas spoczywałam i niemal zetknęłam się nosem z krwawiącym na podłodze trupem. Moje oczy rozszerzyły się w niemym przerażeniu, a żołądek związał się w ciasny supeł. Nie zdążyłam jednak nawet pochylić się i zastanowić czy chcę wyrzucić z siebie zalegającą niebezpiecznie blisko krtani żółć, ponieważ Joker pociągnął mnie za sobą wpijając swoje ostre paznokcie w delikatną i jeszcze siną skórę mojego nadgarstka. Syknęłam cicho, próbując nadążyć, gdy moje mięśnie i ścięgna sprzeciwiały się jakiejkolwiek współpracy po najwyraźniej dość długim nieużytku. Ile ja właściwie tam leżałam? Próbowałam się wyrwać, ale byłam zbyt osłabiona po mojej kolejnej prawie śmierci.
-Puść mnie ty cholerny popaprańcu! -warknęłam. W jego oczach zabłysło okrucieństwo.
-Wedle życzenia. - odpowiedział z makabrycznym uśmiechem mordercy na ustach, po czym puścił mnie, jednocześnie popychając mnie w stronę wysokiego na metr szklanego wazonu. Osłabione i być może jeszcze zmrożone mięśnie zupełnie nie zareagowały na ostrzeżenie rzucone przez zbyt powolny układ nerwowy, a ja tym samym ze strachem w oczach rozbiłam się wprost na owym wazonie. Ból, huk tłuczonego szkła i szkarłat zalewający mi oczy to ostatnie co pamiętam, nim straciłam przytomność i po raz kolejny runęłam w nicość.
***
Otworzyłam oczy zbyt gwałtownie. Światło oślepiło mnie na moment nim się do niego przyzwyczaiłam. Moja głowa pulsowała tępym bólem, a nadgarstki i kostki miałam skrępowane. Zazgrzytałam zębami. Trzeba było siedzieć cicho. Przynajmniej bym wiedziała gdzie jestem, albo nie była związana. A co najważniejsze, oszczędziłabym sobie tego potwornego bólu głowy. Miałam wrażenie, że w moich skroniach wciąż tkwią odłamki szkła. I równie dobrze mogłam się nie mylić... Przecież okrucieństwo tego psychopaty było co najmniej nieobliczalne. Wzięłam głęboki oddech, starając się przezwyciężyć pełzający mi pod skórą lęk. Nie byłam w stanie nad nim zapanować. Znów mógł mnie zawlec do tej... makabrycznej, ciemnej piwnicy. Znów mógł mnie torturować... Znów mógł szykować tą przerażającą elektryczność, trzaskającą w uszach i niszczącą komórkę po komórce... Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie. Moje serce przyspieszyło jakby już widziało mojego kata. Szybko rozejrzałam się po pomieszczeniu starając się nie myśleć o tym co tym razem mnie czeka. Moje skrępowane dłonie drżały. Pomieszczenie było całkiem przestronne i nie miało okien. Ale nie była to ta okropna piwnica. Po chwili przypomniałam sobie ten pokój. Już tu byłam. Wtedy, gdy chciał bym dla niego zabiła jednego z jego osiłków. Odmówiłam. Chwilę później wydał na mnie wyrok. Nic dobrego nie mogło się wiązać z tym miejscem. Przełknęłam głośno ślinę i niemal w tym samym momencie drzwi otworzyły się na oścież i do pomieszczenia wtargnęło kilku sługusów Jokera z nim samym na czele. Jego upiorny uśmiech zwiastował niebezpieczeństwo.
-Proszę... proszę... - zakwilił ktoś cicho błagając. Dopiero teraz zwróciłam uwagę na dwójkę ludzi z workami na głowach popychanych przez najemników. Zadrżałam. Tylko nie to... Porwał kolejnych...
-Daj im spokój! Są niewinni! - odezwałam się niemal natychmiast, gdy spostrzegłam ich zakrwawione ubrania. Joker roześmiał się, a mnie przeszedł zimny dreszcz na ten dźwięk.
-Niewinni? Jesteś tego pewna mój krwawy uśmieszku? - zapytał z wyraźnym sadystycznym rozbawieniem. Czułam, że kryje się za tym coś więcej. Nie odpowiedziałam. Potwór w fioletowym garniturze dał znak swoim ludziom, a ci odsłonili oblicza dwójki porwanych. Kobieta i mężczyzna. Kobieta musiała być mocno po pięćdziesiątce, a mężczyzna liczył sobie na oko jakieś czterdzieści parę lat. Oboje jednak wyglądali niepokojąco znajomo. Nie potrafiłam jednak połączyć ich z jakimikolwiek imionami.
-Znasz ich, prawda? - spytał z wyraźną satysfakcją Joker, po czy teatralnym gestem skierował swoją dłoń w ich stronę. - Przedstawiam ci Zelindę Querre oraz Dicksona Horbs lepiej znanego jako prezenter zawodów w klatce, które pewnie doskonale kojarzysz, zważywszy, że sama jedne wygrałaś. - dodał, a ja zamarłam. Porwał moją nauczycielkę z dawnej szkoły! Do jasnej cholery, jak można porywać pięćdziesięcioparoletnią nauczycielkę?! Oczywiście, mogę śmiało powiedzieć, że nienawidziłam jej i rozważałam z rozkoszą jej śmierć, ale błagam, chyba każdy uczeń pragnął kiedyś śmierci nielubianego nauczyciela! Poza tym nienawiść do niej zbledła na tle wszystkiego co do tej pory zdołałam dziwnym trafem przeżyć. Czasy nienawiści do niej wspominałam teraz z nostalgią. Choć była pierwszą, która posądziła mnie o bycie kryminalistką... Cóż musiała mieć niezłą satysfakcję, gdy wyszło na jaw czyją krew mam w żyłach... Jednak mężczyzna i wspomnienia z nim związane budziły we mnie żądzę krwi. To przez niego... przez niego zabiłam człowieka... I to w jaki sposób... Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem na samą myśl. Nie mogłam pozwolić sobie by stać się taka jak ten potwór...
-Czego od nich chcesz? - zapytałam, choć już domyślałam się czego zamierza dokonać Joker. Jednak liczyłam po cichu, że się myliłam... Rozciągnął usta w jadowitym uśmiechu szaleńca.
-Od nich? Niczego. To tylko żałosne kreatury będące dowodem choroby toczącej ludzkość od zarania dziejów. Bezsensu istnienia, pustki moralności i rozsądku, bezcelowego poczucia jakiegokolwiek obowiązku i nieprzeniknionej powagi egzystencji.
-Więc po co ich porwałeś? - spytałam obawiając się odpowiedzi, którą musiałam poznać.
-By ich zabić. - odparł bez mrugnięcia okiem. Pani Querre wybuchła płaczem bełkocząc kolejne błagania, a jej kompan dorzucił kilka ofert pertraktacji z jak to wyraził najpotężniejszym biznesmenem w całym Gotham City. Wolne żarty...
-Jednak oboje nie muszą ginąć. - dodał po chwili morderczy klaun, a pani Querre przerwała na moment swój szloch, a zapowiadacz na nowo rzucił kilka ''ofert biznesowych''. Przez krótką chwilę zrobiło mi się go nawet żal, nie miał pojęcia, że Joker nie zważa na pieniądze i zabije go bez jakichkolwiek ceregieli. Jednak tylko przez chwilę... - Masz wybór Lucy. - odparł po dłużącej się w nieskończoność chwili, wyraźnie rozkoszując się tym co funduje wszystkim tu zebranym. Przełknęłam głośno ślinę. Cholerne przeczucie... Wiedziałam, że to się nie może skończyć dobrze.
-A co jeśli nie wybiorę? - zapytałam nie mając najmniejszej ochoty bawić się w ten durny cyrk.
-Wtedy oboje zginą.- stwierdził wesoło. Pani Querre rzuciła mi błagalne spojrzenie. Nie sądziłam, że kiedykolwiek ujrzę w jej oczach coś innego niż pogardę. Zapowiadacz zaczął obiecywać mi majątek. Jednak nie słuchałam go. Jeśli mogłam kogoś ocalić skazując kogoś innego, był moim wyborem. Jednak Joker był nieprzewidywalny. Równie dobrze mógł zabić osobę, której nie wybrałam. Czy więc powinnam wybierać na odwrót? Ale... Jokerowi niestety nie można było odmówić inteligencji. Przewidywał moje ruchy jak dzieciną igraszkę. Mógł doskonale wiedzieć co robię i zabić tego, kogo chcę ochronić... Cholera! Wzięłam głęboki wdech. Nie mam wyboru. Muszę zagrać najprostszym możliwym wyjściem. Muszę zaryzykować.
-Zabij Horbsa. - odezwałam się głosem wypranym z uczuć. Joker uśmiechnął się szerzej tym upiornym uśmiechem prosto z najgłębszych otchłani piekielnych, po czy wyciągnął z kieszeni marynarki glocka i nim zdołałam chociażby pomyśleć, o tym, że właśnie wydałam na kogoś wyrok śmierci, rozległ się huk wystrzału, a zapowiadacz runął na ziemię z krwawą dziurą pośrodku czoła. Pani Querre wrzasnęła z przerażeniem. Chwilę później rozległ się drugi strzał, a starsza pani runęła ze łzami w oczach i na podłogę trzymając się dłońmi za krwawiący brzuch. Tym razem ja krzyknęłam, siłą impetu wyrywając się z więzów.
-Kłamca! Miałeś ją oszczędzić! Wybrałam! - warknęłam, czując jak bezsilność wyżera mi wnętrzności. Pani Querre wiła się na podłodze powoli i boleśnie wykrwawiając. Doskonale wiedziałam, że jej męka potrwa jeszcze parędziesiąt minut. Ten popieprzony demon zafundował jej powolną i bolesną śmierć w męczarniach.
-Lucy...Lucy... - odparł kręcąc głową, po czym przykucnął przy mnie, biorą mój podbródek w dłonie, tak bym musiała na niego spojrzeć, po czym z uśmiechem powiedział. - Tak naprawdę nie mamy wyboru.
-Ty... ty potworze! - wrzasnęłam, po czym korzystając z okazji, że jest blisko przywaliłam mu pięścią w twarz... i trafiłam. Momentalnie wstał, odsuwając się ode mnie. Wpatrywałam się w niego z pogardą. Skinął na swoich ludzi. Roześmiałam się pustym śmiechem.
-Sam nie potrafisz mnie załatwić? Potrzebujesz swoich sługusów? Boisz się ledwie żywej nastolatki? - syknęłam ze śmiechem. Chwilę później dwóch osiłków brutalnie zmusiło mnie bym uklękła. Warknęłam rzucając się. Joker spojrzał na mnie z obrzydzeniem. Wytrzymałam jego spojrzenie. Wyciągnął zza paska długi skórzany sznur, a ja zbyt późno pojęłam czym jest. Błyskawicznie znalazł się za mną, a świst bicza wypełnił mój umysł niczym zaraza. Chwilę później pojawił się ból. Zacisnęłam zęby, ale kiedy moja skóra pękła pod okrutnym naporem broni nie wytrzymałam i wrzasnęłam. Czułam jak moja koszulka nasiąka szkarłatem, a spływająca po moich plecach ciepła ciecz sprawiała, że przechodziły mnie dreszcze. Na moim czole pojawiły się kolejne kropelki potu, a ból zaczął ogarniać moje ciało nieznośnymi falami. Wdzierał się do moich tkanek i wyżerał z nich życie niczym pasożyt. Moje krzyki mieszały się z cichym pojękiwanie umierającej pani Querre, poczuciem winy i bezsilności w moim umyśle oraz świstem bezlitośnie smagającego mnie bicza. Zastanawiałam się ile tego jestem w stanie wytrzymać i ile chce mi tego bólu zafundować ten potwór... Zrozumiałam, gdy mój organizm nie wytrzymując kolejnej fali makabrycznego bólu osunął się w nicość. Zrozumiałam, że zakatuje mnie do utraty przytomności... Zrozumiałam, że nie ma dla mnie ratunku...
*Pokrzyk - zwany także Wilczą Jagodą to to silnie, a nawet śmiertelnie trująca roślina.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro