Rozdział XLII
OBECNIE
-Harleen? - mój głos zdawał się brzmieć gdzieś w oddali, niczym przytłumiony gramofon, zapomniana od lat melodia... Całe moje ciało zdało się skamienieć pod wpływem spojrzenia tych zagubionych w odmętach pamięci, ciepłych błękitnych oczu. Zupełnie jak gdybym stanęła twarzą w twarz z samą Meduzą, niegdyś oszałamiająco piękną, dziś płacącą za grzechy przeszłości, za oddanie serca niewłaściwej osobie...
-Lucy...? - szepcze, przerywając zaklętą w kamieniu ciszę. Nie potrafię oderwać od niej spojrzenia. Wygląda tak realnie... Jej głos brzmi tak prawdziwie... Ale wiem, że to wszystko jedno wielkie kłamstwo... Nie ma jej tu. Umarła... Widziałam to... Widziałam ten przesiąkający szkarłatem jasny płaszcz... Jej nieme przerażenie w oczach... Słyszałam huk wystrzału... mój własny krzyk... jego obrzydliwy śmiech... Więcej niż raz... więcej niż tysiąc... więcej niż wieczność...
-Lucy, mój boże! - wykrzykuje jak gdyby właśnie zobaczyła upragnionego ducha, a w jej oczach błyskają łzy. Odwracam się momentalnie, zupełnie jakbym dopiero teraz odzyskała możliwość ruchu. Nie mogę dłużej na nią patrzeć... Czuję jakby ktoś zacisnął żelazną pięść na moim sercu... jakby ktoś próbował je wyrwać... ból staje się nie do zniesienia. Zupełnie jakbym znowu wisiała niczym truchło w rzeźni, zdana na łaskę tego bezlitosnego monstrum... Jakby zimna stal łomu znów łamała mi kości... jakby zabójcza elektryczność znów paliła moje nerwy... jakby chłód znów wdzierał się pod moją zsiniałą, zamarzającą skórę... To nie jest prawdziwe...
-Lucy? - w jej głos wkrada się zwątpienie oraz lekka nuta strachu. Biorę głęboki wdech. Zamykam oczy. Widziałam i słyszałam ją kilka razy odkąd umarła... Koszmarny miraż... Obłęd... Ale dlaczego? Dlaczego? Przecież pamiętam... Pamiętam! Wszystko... Każde wspomnienie, każdy ból, każde zabójstwo... Chciałabym znów zapomnieć... Ale szaleństwo to nie ucieczka... Szaleństwo to piekło, w którym sami się zamykamy...
-Nie jestem szalona... nie jestem szalona... nie jestem szalona... - szepczę niczym narkoman usiłujący dowieść, że widział to co naprawdę widział. Jak mantrę, jak ratunek...
-Nie jesteś. - słyszę odpowiedź, mimo, że nie zadałam pytania. Czyjaś ciepła dłoń spoczywa na moim ramieniu. Otwieram gwałtownie oczy. Wciąż ją widzę. Wpatruje się we mnie. Po jej bladej twarzy spływają łzy. W jej oczach błyszczy coś czego nie potrafię zinterpretować... a może po prostu nie potrafię w to uwierzyć...
-Dlaczego nie znikasz...? - mówię ledwie dosłyszalnie, zachrypłym głosem. Znowu czuję się jak mała, krucha dziewczynka. Jakby te koszmarne dwa lata zniknęły, jakbym znów siedziała sama w pokoju i zastanawiała się dlaczego moja matka mnie porzuciła... dlaczego ojciec mnie nie chciał... dlaczego Jack mnie nienawidzi... Boże... jakbym chciała, żeby ojciec mnie nie chciał...
-Bo jestem prawdziwa Lucy i już nigdy nie zniknę z twojego życia... Obiecuję córeczko... - odpowiada łamiącym się głosem, po czym zamyka mnie w ciepłym, matczynym uścisku, a po moich policzkach ciurkiem płyną słone łzy. Mamo... ty żyjesz...
***
-Więc, lekarzom się udało... Ocalili cię. - powiedziałam wciąż cichym, słabym głosem, gdy Harleen skończyła mówić. Miałam nieodpartą ochotę zapytać o nazwisko operującego jej chirurga, ale przecież i tak go nie znała, a mi właściwie nie było do niczego potrzebne... Wspominanie o lekarzach za mocno przypominało mi Henry'go... Biedny Henry... Co się z nim stało? Bałam się sprawdzić... W dłoniach trzymałam parujący kubek z herbatą. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że tak po prostu siedzimy sobie na kanapie w salonie Amandy, popijając najzwyczajniejszą w świecie herbatę... nawet nie pamiętam kiedy ostatnio ją piłam... To wszystko zdawało się być takie nierealne...
-Tak. Zawdzięczam im życie. Ale...Lucy... nawet nie wiem...nie wyobrażam sobie... - odparła, a ja westchnęłam, odkładając herbatę na zakurzony stolik. Teraz pora na moją historię... Tyle, że wcale nie miałam ochoty jej opowiadać... Zwłaszcza tego co zrobiłam... Tego ile krwi miałam na rękach... Tego ile niewinnych ludzi ucierpiało przeze mnie... Tyle ile zrobiłam dla tego potwora... i jakim potworem się stałam...
-Nie musisz. - ucięłam, po czym odwróciłam od niej wzrok, wpatrując się w okno. Nie chcąc widzieć rozczarowania w jej oczach... strachu... odrzucenia... pogardy... - Pewnie wiele słyszałaś...
-Nie ufam mediom Lucy. - odparła, niemal wypluwając z siebie te słowa.
-A powinnaś. - rzuciłam zbyt ostro, czując jak zimna fala poczucia winy przetacza się przez moje żyły, sprawiając, że znów zamarzam samotnie na lodowej pustyni... - Zrobiłam wiele złego Harleen... Zabiłam wielu ludzi... mężczyzn, kobiety, dzieci... winnych, niewinnych... Kradłam... torturowałam... szantażowałam... a przede wszystkim zwariowałam. Tak! Straciłam rozum, zapomniałam kim jestem, kim ty jesteś, kim jest Damian, Amanda, Jack, Andrew... I wierzyłam. Tak cholernie wierzyłam, że ma rację, że go potrzebuję, że go... kocham... Zrobiłabym dla niego wszystko, naiwnie wierząc, że on także by tak postąpi. Za późno zrozumiałam Harleen... Za późno odkryłam jego plany... Za późno zdałam sobie sprawę, że nie chce sojusznika, a marionetkę. Pieprzoną marionetkę! Bo tym właśnie dla niego jestem. Nie córką, ale własnością. Dlatego mnie nie zabił. Choć błagałam go o to... Ale przecież idiotyzmem byłoby pozbawiać siebie własności, prawda?
-Przepraszam Lucy... Boże Lucy tak strasznie mi przykro... - szepnęła, a ja spojrzałam na nią. Na jej twarzy nie dostrzegłam ani pogardy, ani przerażenia ani nawet rozczarowania. Było tylko współczucie... Cholera... jak ja go nienawidziłam...
-Dlaczego? Przecież to ja jestem tu złoczyńcą...
-Nie jesteś zła Lucy. Nigdy nie byłaś, choć mogło się tobie tak wydawać. Świat był dla ciebie okrutny. Ja byłam okrutna... Nie zdołałam cię przed nim ochronić. A właśnie to jest zadaniem matki Lucy. Ochrona swojego dziecka. Nie było mnie przy tobie. Myślałam, że tak będzie dla ciebie lepiej, że będziesz bezpieczniejsza, ale myliłam się. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić moich decyzji Lucy. To moja wina. Tyle lat... zmarnowanych. Chciałam zrobić wszystko by nigdy cię nie znalazł. Ale zrobił to... I to ja ponoszę za to odpowiedzialność. - odparła, łamiącym się głosem. W jej oczach błyszczało przeraźliwe poczucie winy, po policzkach spływały łzy. Spuściłam głowę. Co mogłam powiedzieć? Wybaczyłam jej, a on ją zastrzelił... umarła... ale przeżyła... A ja nie miałam już siły obwiniać jej za to wszystko co się stało... W końcu gdybym rozpaczliwie nie próbowała znaleźć tego cholernego powodu nic by się nie stało... Wszyscy byliby bezpieczni... i żywi...
-Próbowałaś. - szepnęłam tylko. Spojrzała na mnie z błyskiem wdzięczności w oczach, jednak ułamek sekundy później na jej twarzy znów zagościła lodowata rozpacz.A ja poczułam obrzydliwy metaliczny smak w ustach. - Ale to ja ich zabiłam Harleen! To ja mam ich krew na swoich dłoniach! To ja jestem potworem! Jack miał co do tego rację... Jestem zupełnie taka jak on...
-Nie! Nie jesteś potworem Lucy, jesteś tylko człowiekiem, a ludzie popełniają błędy.
-Ciężko nazwać szaleństwo i masowy mord błędem. - wyrzuciłam z siebie z wyraźną odrazą. Harleen spojrzała na mnie.
-Jesteś tylko dzieckiem Lucy. Moim dzieckiem. Wrzuconym w toksyczny świat moich własnych błędów. Spotkały cię rzeczy, które nie powinny spotkać żadnego człowieka. Każdy by się załamał Lucy. Każdy by w końcu uciekł od bólu wspomnień i zatracił się w szaleństwie obiecującym błogą nicość. To nie twoja wina, lecz moja, nie twoje ofiary, lecz moje. Bo to ja jestem powodem Lucy i to ja zawsze nim byłam... - odpowiedziała drżącym od emocji głosem, a ja zaniemówiłam.
-Dwa lata... Boże... - wychrypiała po długim milczeniu, ukrywając twarz w dłoniach. Westchnęłam. Czas jest nieubłaganym katem... Biorąc pod uwagę, że ponad półtorej roku spędziła w śpiączce, faktycznie musiało to nią wstrząsnąć. Choć oddałabym duszę za to by znaleźć się na jej miejscu... gdybym ją jeszcze miała...
-Przegapiłyśmy sporo świąt... - rzuciłam, starając się uśmiechnąć, ale nie potrafiłam. Zbyt źle mi się kojarzył... zbyt wiele złego zdziałał... zbyt wiele kosztował... Harleen spojrzała na mnie zapłakana. Przetarła oczy rękawem. Zabłysła w nich stal.
-Wyjedźmy stąd Lucy. Zacznijmy wszystko od nowa. Zapomnijmy o przeszłości. - powiedziała stanowczym głosem. Zmarszczyłam brwi. Nowy początek... Gdzieś daleko... Gdzie nikt mnie nie zna... Pójść do szkoły... Znaleźć przyjaciół... Mieć kochającą rodzinę... Obchodzić gwiazdkę... Nie żyć w strachu... Taka cudowna perspektywa. Normalne życie... wreszcie. Patrzę na rozjaśnioną nadzieją twarz Harleen, niemal czuję zapach jej gofrów o poranku, widzę szkolny autobus, roześmianą gromadkę nastolatków... i chcę się zgodzić. Tak bardzo chcę się zgodzić... Chcę wsiąść z nią do samochodu i nigdy nie wrócić do tego makabrycznego miejsca. Chcę uciec i nigdy więcej nie oglądać się za siebie. Zerwać z krwawą przeszłością pełną bólu i obłędu... ale nie mogę. On mnie znajdzie... Zawsze i wszędzie... Zabije tysiące by zwrócić moją uwagę... Znajdzie wszystkich moich bliskich... Wie o mnie wszystko, więc wie jak mnie zniszczyć.
- Nie mogę Harleen... Chciałabym, ale nie mogę. Muszę to skończyć. Raz na zawsze. - szepnęłam ze smutkiem. W kieszeni kurtki zawibrowała moja komórka, zanim zdążyła odpowiedzieć. Spojrzałam ze zrezygnowaniem na wyświetlacz Browery 876, teraz. Zastrzeżony numer. Nie musiałam zgadywać. Zawsze używał zastrzeżonego. Bo to zawsze on dzwonił. Nikt nie miał do tego prawa. To on pociągał za sznurki. Zawsze...
-Nie idź tam Lucy! - krzyknęła Harleen niczym oparzona. Spojrzałam na nią z apatią.
-Nie mam wyboru. Albo ja, albo setki niewinnych rannych w najbliższym szpitalu. - odparłam nieco mechanicznie, nieco zbyt obojętnie... niczym pozbawiona woli lalka, gotowa na wezwanie lalkarza... Doskonale wiedziałam, że podłożył bomby w szpitalach... Tak... wiedziałam, bo sama to zrobiłam...
-Lucy!
***
W uszach wciąż nieprzyjemnie dźwięczał mi krzyk Harleen. Jej błaganie bym nie odpowiadała na wezwanie. Ale gdy wzywa cię Diabeł nie odmawiasz. I ona tak jak i ja doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Przełknęłam głośno ślinę i przekroczyłam próg magazynu pod wskazanym adresem. Wiedziałam, że to co w nim ujrzę nie spodoba mi się. Czułam to. Ale nie mogłam pozwolić by to zauważył. By wiedział, że już nie pociąga za sznurki, że pamiętam co mi zrobił. Że już nie jestem szalona, a co ważniejsze posłuszna. Jeszcze nie wiedziałam jak się z tego wyplączę. Jak zerwę ten chory pakt. Ale wiedziałam, że prędzej umrę niżeli pomogę mu choć jeden kolejny raz... Chciałam się na niego rzucić. Widziałam jak wbijam mu nóż po rękojeść w brzuch, jak katuje go łomem, aż jego ciało klauna zaczyna przypominać bezkształtną krwawo-zieloną masę, jak podrzynam mu gardło jedną z tych piekielnie ostrych kart... Pragnęłam usłyszeć jego wrzask... zwierzęcy ryk bólu... błaganie o śmierć... Chciałam by cierpiał, by cierpiał tak jak ja, by cierpiał tak jak wszyscy, których zabił, których skrzywdził, którym odebrał najbliższych... ale był zbyt potężny, a ja zbyt bezsilna... Na razie... na razie... niech myśli, że jestem po jego stronie. Niech wierzy, że zrobię dla niego wszystko. Niech zaśnie spokojnie, z moim tygrysem przy łóżko... ale tym razem tygrys nie rozszarpie intruzów. Tym razem pożre pana...
-Mój krwawy uśmieszku! Nareszcie jesteś! Poznałaś już Lalkarza? - zapytał wesoło, a w jego oczach iskrzył niebezpieczny obłęd. Zamarłam słysząc pseudonim. Nie poznałam go. Ale wiedziałam kim jest. I nienawidziłam go wraz z całym Gotham. Odrażający psychopata, jednak w przeciwieństwie do reszty tych cholernych seryjnych morderców w tym chorym mieście, ten wyróżniał się jednym szczególnym obrzydlistwem... Jego celem były dzieci. Małe, bezbronne, irytujące dzieci... Co najgorsze nie zabijał ich. Porywał, po czym kroił na kawałki, zastępując ich części ciał częściami lalek oraz morderczych broni, zmieniając je w obrzydliwe potwory. Spojrzałam na maleńkiego, okrągłego człowieczka ubranego w zakrwawiony zszarzały kostium lekarski, jego brudną, pucołowatą twarz zakrywała równie brudna maseczka. Przy pasku miał kilka noży rzeźniczych, a w jego wyblakłych oczach iskrzyło coś na kształt dumy. Mój żołądek podszedł mi do gardła. Miałam ochotę zastrzelić tego pieprzonego rzeźnika na miejscu. Ale wokół było zbyt wielu osiłków Jokera.
-Nie miałam tej przyjemności... - odparłam, starając się zabrzmieć beztrosko, mimo, że w środku cała się gotowałam. Ten cholerny rzeźnik zasługiwał na śmierć bardziej niż ktokolwiek...
-Widzisz nasz, nowy współpracownik, pracuje nad bardzo interesującym projektem. - kontynuował krwawy klaun, nawet nie zauważając, że coś jest nie tak. Tymczasem Lalkarz wydobył z kieszeni poplamionego dziecięcą posoką fartucha jakiś pilot, po czym wcisnął przycisk. Zdawało mi się, że z obszernej kieszeni wypadła także niewielka dłoń. Mój żołądek skręcił się nieprzyjemnie.
-Wspaniałe nieprawdaż? - zachwycił się Joker, a ja dopiero teraz spostrzegłam o czym mówi... a może o kim... Kilka metrów przede mną, zza Lalkarza wyłoniły się trzy postacie, mające może z metr dwadzieścia. W miarę ich zbliżania się poczułam kolejną falę mdłości. To były dzieci... były to dobre słowo. Miały metalowe nogi, zamiast dłoni długie, metrowe szczypce, albo piłę łańcuchową, oczu nie było widać, zakrywały je brudne, wiszące w strąkach włosy. Ich twarze były brudne, ich drobne, wychudzone ciałka pokryte były poszarpanymi łachmanami. Ich usta... były zaszyte grubą nicią, w ich kącikach wciąż lśniły kropelki krwi. Boże... do czegoś ty dopuścił... Odwróciłam wzrok, nie będąc w stanie patrzeć. Jakim cudem Buff i reszta tych żałosnych sługusów mogła być tak spokojna... Czy w Gotham nie ma już ludzi? A może to ludzie są po prostu gorsi niż potwory...
-Zupełnie posłuszne. Zrobią wszystko. - dodał z wyraźną chlubą w głosie Lalkarz. Zupełnie jak ty - zaśmiał się jakiś głosik w moim umyśle. Zacisnęłam dłonie w pięści.
-Świetnie! Zamówię całą setkę! - wykrzyknął wyraźnie zadowolony koszmarny klaun, po czym jego ludzie odkryli biały materiał pokrywający jakieś kontenery, a mnie zmroziło. To nie były żadne kontenery... To były klatki... Cały rząd metalowych klatek, pełnych przerażonych dzieci... Nagle przed moimi oczami zabłysły tratwy... Wystraszone dzieci... Zimny dotyk pistoletu w moich dłoniach... Przeszedł mnie zimny dreszcz. Nie mogę na to pozwolić... Spojrzałam w kierunku wielkiego okna na szczycie. I gdzie on jest? Przecież doskonale wiem, że mnie śledził... Ile można zwoływać resztę rodzinki?
-Tylko niech się uśmiechają! W końcu powaga w nowej erze nie jest pożądana. - zaśmiał się Joker, a Lalkarz uśmiechnął się pod brudną maseczką chirurgiczną. W oknie mignął cień. Rozejrzałam się błyskawicznie. W magazynie było sporo ludzi, ale większość była oddalona od centrum, tu problem stanowiły jedynie okrutnie okaleczone dzieci... przerażające, martwe lalki... tak martwe... one już są martwe Lucy... Nie da się ich uratować... W oddali zalśnił batarang, zagłuszony hukiem wystrzału... a potem dwóch kolejnych. Wszyscy momentalnie zwrócili się w moim kierunku. Schowałam broń za pasek, po czym opadłam na ziemię, podobnie jak trójka marionetek... bo w końcu tym właśnie byłam...
-Co ty... - zaczął zszokowany Joker, a ja wybuchłam udawanym płaczem. W końcu byłam szalona, prawda? W tym samym czasie kolejny osiłek padł na ziemię pod uderzeniem batarangiem. Gdzieś w oddali błysła stal katany.
-Wolisz je ode mnie! - wykrzyknęłam najbardziej dziecinnym tonem na jaki było mnie stać. - Chcesz mnie zastąpić! Już mnie nie kochasz! - zaczęłam wyć niczym zazdrosny pięciolatek, gdy jego młodsze rodzeństwo dostaje większy prezent. Joker wpatrywał się we mnie zupełnie zbity z tropu. Spodziewał się po mnie wszystkiego, tylko nie tego. W końcu ja też nie planowałam histerii na środku magazynu pełnego porwanych dzieci. W duchu śmiałam się do rozpuku. Nie tylko on jest nieprzewidywalny...
-Co się tu... - szybko zreflektował się jednak, zdając sobie sprawę z obecności Mrocznego Rycerza. Chwyciłam go za nogę.
-Tatusiu! Jak możesz?! - wrzasnęłam, czując jak to podłe słowo wypala mi język. Spojrzał mi w oczy z wściekłością, po czym wycelował we mnie broń.
-Koniec przedstawienia Lucy! - warknął. A ja odturlałam się na bok i rzuciłam się z całym impetem na Lalkarza. Chwyciłam go za szyję duszeniem trójkątnym ( co nie było trudne, bo miał raptem jakiś metr pięćdziesiąt).
-Przedstawienie dopiero się zaczyna tatusiu. - syknęłam. Joker wycelował. Zaśmiałam się.
-Spróbuj tylko, a pożegnasz się ze swoją armią dziecięcych kalek! - wrzasnęłam. Tymczasem Batman i jego kompani zaczęli wypuszczać dzieci z klatek. Joker warknął wściekle.
-To koniec Joker. - odezwał się głęboki męski głos. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem by wiedzieć do kogo należy. W magazynie rozlega się echo upiornego śmiechu szaleńca.
-Powtarzasz się Batsy. A to robi się już nudne. - rzuca jak gdyby nigdy nic z psychodelicznym uśmiechem na kredowobiałej twarzy. Uśmiechem świadczącym, że wciąż ma przewagę. Przełykam głośno ślinę.
-Rzuć broń Joker. - stanowczo odpowiada Batman.
-Znów ta monotonia. Tyle już lat, a ty wciąż się nie zmieniasz.
-Ty także. Dwa lata temu celowałeś w Harley, teraz we własną córkę. Czy to nie ironiczne, że zabijasz każdego, kto kiedykolwiek był ci bliski? - odpowiada beznamiętnie Mroczny Rycerz. Twarz krwawego klauna wykrzywia się w gniewie. Po czym, na nowo się uśmiecha i odrzuca broń.
-Źle mnie rozumiesz Batsy. Nie zamierzam zabić Lucy. - odparł beztrosko, po czym dodał. - Zamierzam zabić wszystkich tych w szpitalach.
-Nie waż się Joker! - ożywia się Batman.
-On blefuje. - rzuca Damian, wyciągając katanę w stronę Jokera. Spoglądam zamroczonym wzrokiem na kratę zwiniętą u szczytu magazynu.
-Nie. Mówi prawdę. Kod to 45763289021. Są połączone. musicie rozbroić je w tym samym momencie. Czas detonacji to dziesięć minut. - mówię na jednym wdechu, a wszyscy w magazynie obrzucają mnie zszokowanym spojrzeniem.
-Ty..ty... - zaczyna Joker w osłupieniu, ale nie daję mu dokończyć.
-Już! - krzyczę w kierunku Damiana. Jednak ani on ani żadne z tych przebierańców nie chce się ruszyć.
-Najpierw Joker. - odzywa się chłopak z lodowatą obojętnością zabójcy i rusza w stronę mojego ojca. Zielonowłosy psychopata śmieje się. Już nacisnął przycisk. Czas ucieka, a on z rozkoszą obejrzy swój triumf. W oddali słyszę dziesiątki. Wiem, że nadchodzą. Wiem, że jeśli teraz się nie ruszą, szpitale wybuchną, wiem, że jeśli Damian podejdzie bliżej, zostanie sam na sam z Jokerem, odcięty przez dziesiątki od pomocy rodziny. Zdany na łaskę Diabła... Joker go zabije... - szepcze cichutki, uciążliwy głosik w mojej głowie.
-Jak tam plecy cudowny chłopcze? - prowokuje go, a Damian rzuca się przed siebie, w tym samym momencie, w którym skręcam kark Lalkarzowi, po czym wyciągam glocka i strzelam prosto w mechanizm spuszczający kratę, która z hukiem odgradza Damiana, dzieci i resztę od Jokera, jego armii i mnie...
-Co do cholery?! - warczy Damian. Spoglądam w jego stronę.
-Ratujcie szpitale! - krzyczę, gdy spojrzenie Jokera wędruje w moim kierunku.
-Lucy, nie! - krzyczy, ale reszta już wybiega. Batman kładzie mu dłoń na ramieniu, ale ten ją odtrąca.
-Nigdzie nie idę! Lucy co ty odwalasz do jasnej cholery?! - wrzeszczy z twarzą wykrzywioną ze wściekłości, zaciskając dłonie na kracie.
-Zdradziłaś mnie... - szepcze Joker, a w jego dłoniach pojawia się łom. Dziesiątki otaczają mnie. Wiem co za chwilę nastąpi. Spoglądam z lekkim uśmiechem w stronę Damiana i jego ojca.
-Staję po właściwej stronie. - odpowiadam, po czy zwracam się do tego chorego psychopaty. - Marionetki nie zdradzają tatusiu. Marionetki zrywają sznurki. - uderza mnie w twarz, chwilę później zimna stal powala mnie na bruk, w ustach czuję tak dobrze mi znany metaliczny smak, gdzieś w oddali ktoś krzyczy, ale ja się śmieję. Śmieję się, bo zniszczyłam jego plany. Śmieję się, bo czuję jego bezsilność. Śmieję się, bo wiem co za chwilę nastąpi, a on nie ma pojęcia...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro