Rozdział XLI
15 MIESIĘCY WCZEŚNIEJ
Poruszam nogami mechanicznie w rytm nicości goszczącej z osobliwym chłodem w moim umyśle. Ukryte w głębokich kieszeniach puchowej kurtki dłonie trzęsą się mimowolnie. To jedyny pozostały mi ludzki odruch. Cała reszta przepadła wraz z moją duszą w mrocznej otchłani zbyt licznych błędów, wśród pachnącej paloną skórą bezlitosnej elektryczności... Chciałabym płakać. Chciałabym krzyczeć. Chciałabym poczuć cokolwiek... Ale nie potrafię. Wszystko, wszystko co dawniej wyło gdzieś w środku mnie, napędzało mnie do działania, podtrzymywało płonące we mnie pragnienie ucieczki, pozostania wierną samej sobie, ucichło... Pozostawiając jedynie zimną pustkę. Zupełnie jak gdyby ktoś wcisnął na pilocie przycisk wycisz. Jakby ktoś wyrwał ze mnie wszystko co czyniło mnie osobą, którą byłam i pozostawił mnie w stanie, w którym wszystkie emocje zdawały się być jedynie odległym, powoli cichnącym echem, a wspomnienia zdawały się blaknąć w świetle dnia zbyt szybko, zbyt nachalnie, zbyt obojętnie... Lodowate powietrze północy świszczało w uszach, a grube warstwy oślepiającej bieli skrzypiały pod nogami. Wszystko to wydawało się takie niewłaściwe... W końcu biel uchodziła za symbol niewinności... Zajmowała sferę sacrum, mamiąc oczy swoją wyimaginowaną świętością. Nigdy nie powinno się w niej zdarzyć nic złego... Nigdy nie powinna zostać w niej rozlana cudza krew... Nigdy nie powinna być świadkiem upadku człowieczeństwa... To profanacja. Jedna wielka, cholerna profanacja. Morderstwo w świątyni. Zdrada w świętym gaju. Grzech pierwotny w Edenie. Wszystko... wszystko było tak cholernie nie tak. Dlaczego? Dlaczego ludzie byli takimi potworami? Czy kiedykolwiek istniało dobro i zło, sacrum i profanum, dusza i ciało? A może cała ta psychomachia* to tylko jedna wielka ściema? Może tak naprawdę nigdy nie było dobrych ludzi... Może byli tylko przerażeni śmiercią i ci którzy mieli ją gdzieś? Może cała ta boskość to tylko kolejne więzienie, złudzenie, pozorna moralność? Prychnęłam lekko. Może tak naprawdę nigdy nie mieliśmy dusz?
-Dlaczego się kurwa zatrzymałeś? - warknął osiłek z tatuażem szczerzącego kły węża wokół szyi, wpadnąwszy na dziesiątkę przed sobą. Zwróciłam zobojętniałe spojrzenie w jego kierunku.
-Bo jesteśmy na miejscu kretynie. - odparł tamten z wyższością. Obejrzałam się dookoła. Wszędzie zionęła śnieżna biel, choć przed nami ewidentnie znajdowało się coś przełamującego przemożną monotonność otoczenia, wprawiającą w dziwny stan irytacji. Nawet trzymający tyły przestępcy ruszyli ze zbyt rozjaśnionymi twarzami do przodu. Powłóczyłam wzrokiem w kierunku stojącego niedaleko Cadillaca. Wiedziałam doskonale, że miał pełen bak, że bym do niego dobiegła, że bym nim uciekła... ale nawet nie drgnęłam. I tak nie miało to już sensu. I tak nie było dla mnie nadziei. I tak byłam już stracona... Gdzieś daleko zabrzmiała rozpacz człowieka, który utracił wszystko bo mu pomogłam... Gdzieś w oddali iskrzył swąd gnijących wnętrzności, kogoś kto pierwszy rozpoznał we mnie mordercę... Gdzieś w pętli wieczności błysnął szkarłat na płaszczu, istoty, która pokochała mnie mimo wszystkiego co w życiu spieprzyłam... Byłam żywą śmiercią... Sprowadzałam nieszczęście na wszystkich, którzy się choć do mnie zbliżyli... Niszczyłam wszystko... Zabijałam swoją obecnością... Byłam cholerną czarną dziurą...
-Mój krwawy uśmieszku, podejdź proszę! - zawołał zbyt znany mi koszmarny głos. Optymizm w jego głosie napawał mnie wstrętem. Gdzieś w przegniły sercu zakłuła mnie nienawiść. Jedyne co jeszcze byłam w stanie odczuć...
-Czego chcesz? - wychrypiałam uszkodzonymi przez ból, nadwyrężonymi przez wrzaski bezsilności strunami głosowymi. Demon w fioletowym płaszczu z farbowanej skóry jakiegoś biednego zwierzęcia, które przegrało walkę z umysłem najokrutniejszego z ziemskich gatunków, rozciągnął usta w psychodelicznym uśmiechu, zwiastującego jedynie destrukcję i łzy.
-Spójrz. - odrzekł, a w jego głosie zabrzmiała nuta chorej fascynacji. Wskazał dłonią przed siebie, a jego bezduszne sługusy odsunęły się, odsłaniając mi widok, którego nie byłabym w stanie przewidzieć w najczarniejszych scenariuszach...
-Co...co ty... - wyszeptałam, czując jak strach oplata moje wnętrzności, a zdewastowany, dotąd tak cichy umysł poczyna podsuwać mi kolejne przerażające wizje makabry, która jeszcze się nie wydarzyła... Doskonale wiedziałam, że jest zdolny do wszystkiego... że nie posiada choć krztyny przyzwoitości... choć ułamka litości... Ale nigdy nie podejrzewałabym, że porwie dzieci... Bo to właśnie one, malutkie, niewinne i pełne monstrualnego lęku, ukazały się moim rozszerzonym z niemego szoku, oczom. Było ich dokładnie szesnaście. Wszystkie nie przekraczały dziesiątej wiosny, wszystkie zmarznięte, związane i dryfujące na zbutwiałych maleńkich tratewkach, unoszących się z bizarnym* letargiem po lodowatym jeziorku. W ich dziecięcych oczkach, ujrzałam odbicie przerażonej twarzyczki Axela z mojego ostatniego koszmaru. Moje usta zaczęły drżeć. Oczywiście nigdy nie przepadałam za dziećmi... Uważałam je za zło konieczne. Nigdy nie rozumiałam ludzi tak zachwycającej się tymi zasmarkanymi, irytującymi wciąż wrzeszczącymi bachorami. Do tego zawsze były tak wkurzająco szczęśliwe... Niewiedza była ich błogosławieństwem... które mi zostało odebrane zbyt szybko... Jednak cała ta niechęć nie zmieniała faktu, że wszystkie zbrodnie jakich się na nich dopuszczano w Gotham od zawsze napawały mnie obrzydzeniem. W końcu były to przecież tylko dzieci... Bezbronne, naiwne i oszukiwane w imię bezpiecznej ciemnoty...
-Oh! Pewnie masz wiele pytań uśmieszku! - wykrzyknął z chorym entuzjazmem Joker, spoglądając na mnie z uśmiechem, mimo czającej się w jego zimnych, pozbawionych jakiegokolwiek choćby promyczka światła, oczach groźby. Przełknęłam głośno ślinę, nie potrafiąc oderwać spojrzenia od płaczących, zakneblowanych, trzęsących się z wszechobecnego chłodu, dzieci. Były tak nieodpowiednio ubrane na tę pogodę... Tak malutkie... Tak niewinne...
-Po co ci one? - spytałam się, wkładając wszystkie resztki mojej woli w to by mój głos zabrzmiał obojętnie. Jednak, gdy uśmiech zielonowłosego diabła poszerzył się, zrozumiałam, że nie jestem już w stanie go oszukać...
-To mój prezent Lucy. - odparł zagadkowo. Zmarszczyłam brwi zupełnie zbita z tropu.
-Prezent?
-Dla ciebie rzecz jasna, mój krwawy uśmieszku. - dodał z uśmiechem, przywodzącym na myśl uśmiech diabła, gdyby udało mu się wbić ostrze Azraela* w trzewia samego Boga. Przeszedł mnie zimny dreszcz.
-Dla mnie? - powtórzyłam bezmyślnie, niczym zacięta pozytywka. Kiwnął głową z obłąkańczą egzaltacją*.
-Masz dzisiaj urodziny uśmieszku. - wyjaśnił z wesołością, a ja z przerażeniem zrozumiałam, dlaczego dzieci jest szesnastka... Trzynasty listopada... Boże...minął ponad rok...
-Nie chcę niczego od ciebie.- odrzekłam zaciskając pięści. Joker roześmiał się, śmiechem, od którego zrobiło mi się jeszcze zimniej.
-Oh, Lucy, Lucy... Nie odmawia się prezentów... zwłaszcza takich, na których nie ma się rachunku. - zaśmiał się okrutnie. Nienawiść silniej szarpnęła moim czarnym sercem.
-Oddaj je. - szepnęłam. Wbił we mnie swe pełne nieopisanego horroru spojrzenie, a ja przez chwilę byłam niemal pewna, że z jego demonicznych, nienaturalnych rozmiarów źrenic wyciągają dłonie, wszyscy ci, których pozbawił życia...
-Dlaczego? - zapytał po prostu. Przez chwilę zamilkłam, próbując wymyślić jakikolwiek sensowny argument, który brzmiałby również przekonująco dla tego monstra, ale jak mogłam polemizować z kimś kto już nawet nie był człowiekiem?
-Pomyśl o ich rodzinach, o ich ojcach, o tym, że zostają pozbawieni - nie wierzyłam, że potrafię wypowiedzieć te słowa. - swojej własności...
-Ciekawa teoria, uśmieszku. Jednak nie bierzesz pod uwagę jednej istotnej kwestii. - odpowiedział.
-Jakiej? - pytanie opuściło moje usta, nim zdążyłam pomyśleć o tym, że wcale nie chcę znać na nie odpowiedzi. Joker uśmiechnął się psychodelicznie.
-Ich ojcowie nie żyją. - odrzekł z finezyjnym triumfem w oczach, a ja poczułam gorzki smak porażki w ustach. Wszystko zaplanował... Był przygotowany na każdą ewentualność... Każdy atak... Cholerny lalkarz losu...
-Po co ci one? - znów zadałam to samo pytanie, na które odpowiedź już dawno znałam. Zupełnie jakbym wróciła do poprzedniego punktu kontrolnego w grze... na nowo przechodziła level, który przegrałam.
-Świeczki i torty są nudne i tandetne. - odpowiedział, wkładając mi w dłoń glocka.
-Nie! - krzyknęłam ze strachem, upuszczając pistolet. Mój oddech z trudem opuszczał moje płuca, przekrzykując północny wiatr. Joker wykrzywił usta w grymasie odrazy zmieszanej z irytacją.
-Komu jesteś posłuszna Lucy? - zadał koszmarne pytanie, a ja ugryzłam się w język, by automatycznie nie odpowiedzieć, że jemu. Moje usta wypełnił metaliczny smak krwi.
-Nie zrobię tego. - rzuciłam głośniej niż zamierzałam. Panika poczęła wędrować moimi żyłami, wprowadzając całe moje ciało w histeryczne drżenie. Miałam jedynie ochotę krzyczeć, że tego nie zrobię, że nie chcę tego robić, że chcę tylko się obudzić z tej nocnej mary. Trupioblady psychopata zmrużył wściekle oczy, po czym rozciągnął usta w przebiegłym uśmiechu węża z Edenu.
-Możesz zdmuchnąć szesnaście świeczek Lucy... albo jedną. - odrzekł, a w jego lodowatych oczach zabłysła krwawa, nieludzka groźba.
-Co.. co masz na myśli? - zająknęłam się, niemal czując na skórze śliskie macki lęku. Jego psychotyczny uśmiech poszerzył się.
-Masz wspaniałych kuzynów Lucy. Szczególnie jeden budzi sympatię. - odrzekł, a ja poczułam, jak moje kolana odmawiają mi posłuszeństwa i z upiornym wyciem gdzieś w dalekich zakamarkach mojego umysłu opadłam z nieprzyjemnym chrzęstem w fałszywie niewinny śnieg. Axel...
-To jak krwawy uśmieszku? Wolisz szesnaście świeczek czy jedną? - zapytał ze krwawym obłędem w oczach, po chwili, która zdawała się trwać całą wieczność. Moje serce krzyknęło resztką sił, mój umysł wypełniła przerażająca cisza, a palce mimo wrzasku niedobitych resztek rozsądku, zacisnęły się na zimnym pistolecie...
***
Tak musiał się czuć Edyp, gdy powiedziano mu, że zabił własnego ojca... Tak musiała czuć się Balladyna, gdy wbiła sztylet w serce własnej siostry... Tak musiał czuć się Dorian Gray, gdy zobaczył swoją gnijącą duszę na płótnie... Strach, odraza, marazm*... Już nawet nie ma poczucia winy... To dla niego zbyt wiele. Nie jest w stanie wytrzymać. Po prostu znika. Ta osobliwa martwota za życia... Paraliż pamięci... Wyparcie wspomnień... Zatracenie w bezwładzie własnego umysłu... Melancholia zbrodni... Dystans do własnej świadomości... Zapatrzenie w nicość z nadzieją, że cię pochłonie... Spoglądam pustym wzrokiem przed siebie. Kołyszę się delikatnie wprzód i w tył... wprzód i w tył... wprzód i w tył... Tak, tylko o tym jestem teraz w stanie myśleć. Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Pamięć boli, wspomnienia zdają się palić... W oddali wciąż powtarza się szesnaście strzałów... szesnaście ogłuszających huków kul opuszczających lufę... szesnaście dryfujących ciał... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... W powietrzu unosi się metaliczny smród krwi i dymu... Lodowate powietrze zagłusza oklaski szaleńców... Ktoś śpiewa sto lat... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Nie wiem co się dzieje. Nie potrafię określić jak znajduję się w miejscu, w którym jestem. Słyszę tylko wciąż uporczywie powtarzający się zgrzyt klucza w zamku... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Moja dłoń nie drży. Trupioblade palce zaciskają się na spuście... Muszą należeć do kogoś innego... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Szesnaście przerażonych par oczu... Szesnaście litrów słonych łez... Szesnaście lat morderczyni... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Talia kart w dłoniach solenizantki... Kolejny prezent... na kolejne zabójstwa... Słodka, słodziutka, słodziuteńka szesnastka... lat... strzałów... trupów... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Wprzód i w tył... Światło oślepia mnie na błogi moment. Chwilę później krzyczę... Krzyczę widząc pokój tonący w śmierci... Krzyczę widząc dzieło własnych rąk... Krzyczę widząc szesnaście maleńkich ciałek, broczących krwią... z przestrzelonymi czaszkami... z wypływającymi mózgami... z otwartymi szeroko, przerażonymi, przerażającymi oczami... Wstają. Patrzą na mnie. Otwierają sine usta, z których wylatują chmarami smoliste czarne motyle o tysiącu jeden uśmiechach demonów Oni. Wrzeszczę, wstając w panice, w histerii, w strachu, uciekając... uciekając... uciekając... Uderzam w ścianę... Opadam na podłogę.
-Skąd ta powaga? - krzyczą.
-Skąd ta powaga? - płaczą.
-Skąd ta powaga? - śmieją się.
-Zostawcie mnie! - wrzeszczę przerażona. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Trupy nie wstają... Trupy nie mówią... Trupy nie żyją... To nieprawda... Kłamstwo... Miraż... Złudzenie... Obłęd...
-Nie jestem szalona... Nie jestem szalona... Nie jestem szalona... - szepczę niczym zaklęcie ochronne. Motyle podlatują bliżej, chodzące umarłe dzieci podchodzą bliżej, Ktoś zaczyna się śmiać w moim własnym umyśle... Boże... Dlaczego wciąż je widzę? To nieprawda... Nieprawda... Nieprawda...
-Nie jestem szalona... Nie jestem szalona... Nie jestem szalona... - powtarzam, zamykając oczy. Motyle zaczynają wbijać swoje kły w moje ciało. Żywe trupy rzucają się na mnie. Otwieram oczy. Ale nic nie znika. Zamiast tego, twarze martwych dzieci zmieniają się... Stapiają się... Odpadają z chrzęstem... Słyszę wrzask... należy do mnie... chyba... Przede mną ukazuje się armia martwych Axeli... Atakują mnie... Rozrywają na strzępy... Śmieją się...
-Nie jestem szalon..na... Ni..e jes..tem szalona.... Nnnie jesteee..m sza... sza... sza... sza... - nie potrafię dokończyć... Już nie wierzę... W nic nie wierzę... Umieram... Zabiją mnie... zabiją... tak jak ja ich... trupy...trupy... trupy...
-Wspomnienia warunkują rozum i wszelkie problemy z nim związane, krwawy uśmieszku... - odzywa się postać w fioletowym garniturze. Na jej widok trupy i motyle uciekają. Na jej ustach błyszczy dobrotliwy uśmiech. Podaje mi dłoń. Mój oddech rzęzi... Moje serce dogorywa... Mój umysł płonie...
-Ki..kim jesteś? - pytam zdezorientowana, mając jednocześnie ochotę zapytać kim ja jestem. Pamięć zdaje się być plątaniną przepalonych kabli. Postać uśmiecha się szerzej.
-Chodź. - wyprowadza mnie z ciemnego pomieszczenia, w którym unosi się osobliwy metaliczny zapach. - Wszystko ci opowiem...
psychomachia - walka dwóch przeciwstawnych wartości (np. dobra i zła), także walka o duszę człowieka.
bizarny - dziwny, osobliwy.
Azrael - w chrześcijaństwie imię anioła śmierci.
egzaltacja - przesada w okazywaniu uczuć i wyrażaniu myśli.
marazm - stan apatii i zobojętnienia, w medycynie wyniszczenie organizmu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro